menu2

wtorek, 31 grudnia 2013

"Zemsta frajefów" w wersji hard

Zemsta szkolnego popychadła to wdzięczny temat dla horroru. Każdy inaczej znosi poniżenie – jedni się nie przejmują, inni wręcz przeciwnie. Są też tacy, którzy zaciskają zęby i zachowują pozorną bierność, ale do czasu. Nikt nie wie, co te ofiary losu tak naprawdę mają w głowie, dlatego na użytek spektakularnych scen grozy można włożyć do niej najgorsze bezeceństwa. Są też tacy, którzy pozornie nie robią nic. Zaciskają zęby i dzielnie znoszą kolejne upokorzenia. Nie widać po nich, że w rzeczywistości ostro knują a w kalendarzu mają już skreślony dzień sądu.

Final (2010) jest właśnie o nich. Na początku filmu poznajemy typowe amerykańskie liceum wraz z jego dwoma światami. Naprzemiennie obserwujemy przedstawicieli klasy pomiatanej oraz pomiatającej, przy czym w moim odczuciu jest to mocno przerysowany obraz. Ale o tym później. Generalnie chodzi o to, że grupka uczniów, którzy nie są „popularni” przygotowuje Zemstę frajerów w wersji hard. Organizują imprezę, na którą spędzają całe to zarozumiałe towarzystwo w celu wymierzenia im sprawiedliwości. No i tak to się wszystko kręci, wiadomo, czego można się spodziewać.

Jak wspomniałem, kontrast pomiędzy dwoma stronami barykady jest zanadto uwypuklony. Oto idą trzy roześmiane landryny i dyskutują o tym, jakie to są fajne. Chwilę później drwią z dziewczyny należącej do grona „gorszych”, a ta wyjeżdża im z tekstami typu „dlaczego to robicie, przecież mogłybyśmy się zaprzyjaźnić”. Czy to nie jest odrobinkę zbyt naiwne?
Skoro mowa o przerysowaniu, to czepiłbym się jeszcze zachowania naszych „frajerów” po tym, jak rozpoczyna się właściwa część historii. Ich zachowanie wydaje mi się nazbyt sztuczne, poruszają się jakby odgrywali jakiś show w cyrku. Kompletnie przegina Dane. Choć w swojej masce przeciwgazowej robi niezłe wrażenie, wszystko psuje zachowaniem i gestykulacją. Patrząc na niego, wciąż miałem skojarzenia z postaciami z cutscenek w grach komputerowych.
Wstępnie do wad zaliczyłbym jeszcze fakt, że widziałem coś takiego: koleś w kostiumie hitlerowca umiera w lesie, a chwilę później widzę, jak znęca się w najlepsze nad gośćmi imprezy. Być może jest to moje niedopatrzenie i o coś w tym jednak chodzi, ale ja czułem się zagubiony ze swoim poczuciem sensu :P

Mimo wymienionych wad, muszę powiedzieć, że Final bardzo mi się podobał. Należycie trzymał mnie w napięciu i nie pozwolił się znudzić. Stroje „frajerów” prezentowały się fajnie, miło było popatrzeć. Same tortury również były ciekawe, choć wyraźnie widać inspirację Hostelami, Piłami itd. Twórcy zresztą sprytnie się z tego usprawiedliwili, sugerując wcześniej, że dzieciaki inspiracje do zemsty czerpały z horrorów. Nie wiem już po raz który widziałem sceny, gdzie bohater zagrożony torturami dostaje szansę przetrwania pod warunkiem, że podobne tortury wykona na koledze. A jednak w Final zostało to pokazane całkiem ciekawie, nie irytowała mnie ta wtórność.

Oczywiste jest, że tego typu film będzie posiadał nakreślone grubą krechą przesłanie moralizatorskie. Tutaj było go chyba trochę za dużo. Nie było chyba postaci, która swoją postawą nie reprezentowałaby jakichś użytecznych dla owego przesłania cech. Nie obraziłbym się, gdyby było ono podane w jakiś bardziej subtelny sposób. No, ale i tak jest nieźle. Polecam Final bardzo gorąco!

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Snuffy i mity

Komentarze w Internecie na temat filmu Snuff 102 były oczywiste – że dla dewiantów, porąbanych zboczeńców, że odrażający, nieludzki itd. Fakt, dla kogoś, kto obcuje jedynie z mainstream'owym kinem grozy, będzie to szok. Podejrzewam jednak, że ci, którzy na Straszniej nie zajrzeli z przypadku, powiedzą, że to nic szczególnego i podobne rzeczy widywali niejednokrotnie. Tacy mogą sobie Snuff 102 odpuścić. Nic nowego.

Na ogół oszczędnie przytaczam fabułę filmu. Tym razem będzie o niej jeszcze mniej, bo i nie ma za bardzo o czym mówić. Ot, zlepek scen tortur pokazany w brudnej, niedbałej otoczce. Dokładnie jak w przypadku większości tego typu filmów. Wszystko odbywa się pod pretekstem historii dziennikarki, która postanawia zrobić artykuł o micie filmów snuff.

Mówię „micie”, bo nie jestem przekonany co do autentyczności tych, które miałem okazję widzieć. Doktorek, z którym bohaterka przeprowadza wywiad, nazywa to zjawisko miejską legendą. Myślę, że właśnie tak jest. Cóż, tak to już bywa w obecnych czasach, gdy nic, co widzimy na ekranie, nie jest już nas w stanie przestraszyć. Jedynym ratunkiem dla twórców jest bajeczka pod tytułem „to zdarzyło się naprawdę”. Tak więc powstają różnego rodzaju found footage, mockumentary oraz właśnie snuff. Wszystko po to, byśmy kreowany przez reżysera obraz potraktowali bardziej serio, przejęli się nim bardziej niż duchami, zombie i gumowymi potworami.
Film jest nudny, a do tego nieczytelny. Choć w sumie to jaki miałby być? Jest nudny, bo to przecież tylko kolaż różnorakich bezeceństw i nic ponadto. No, może ewentualnie komentarze doktorka bywają ciekawe i dają do myślenia. Tyle jednak, to mogę sobie sam wymyślić. Nieczytelny jest natomiast przez fakt techniki, jaką zarezerwowano dla tej konwencji. Rzadko zdarza się by film mianowany snuffem był nakręcony w dobrej jakości. Być może wynika to z oczywistego przeświadczenia, że żaden dewiant nagrywający takie rzeczy na serio nie będzie sobie zawracał głowy dbaniem o profesjonalną rejestrację swoich zabaw. Fakt, nikt nie nagrywałby scen zamęczania ludzi na śmierć w jakości HD, jednak od wielu lat na domowy użytek dostępne są sprzęty oferujące obraz dużo lepszy niż te czarno-białe, fikające na wszystkie strony ujęcia. No, ale rozumiem – takiej tematyce musi towarzyszyć brud i złudzenie maksymalnego amatorstwa.
Teraz zasadnicza kwestia – po co w ogóle nagrywa się takie coś? Podobno dla świrów z zaburzeniami psychicznymi. Tylko że ja jestem zupełnie normalnym osobnikiem, a jednak coś zdeterminowało moją chęć obejrzenia Snuff 102. A co? Zwykła ciekawość. Całej mojej przygodzie z horrorami przyświeca chęć sprawdzenia jak daleko można się posunąć w przełamywaniu tabu. A prawda jest taka, że z tej otoczki swego rodzaju tajemnicy stanowiącej tabu możemy z łatwością obedrzeć wszystko. Dewiacje seksualne, religia – o tym wszystkim możemy paplać bez przerwy, łamiąc wszelkie bariery, ale śmierć zawsze będzie w pewnym stopniu tabu. Myślę, że głównie z powodu naszego strachu przed nią, ale też (całe szczęście!) z powodu istnienia moralności. Może ona być różna, każdy ma swoją indywidualną skalę, jednak śmierć drugiego człowieka nie mieści się w ramach żadnej ze skal.

Zbyt często zdarza mi się odbiegać od punktu wyjścia, znowu zabrnąłem w jakieś filozoficzne wywody... Straszny bełkot mi wyszedł, więc się zamykam. Temat jest jednak wart bełkotu, dlatego zapraszam do dyskusji, gdyby ktoś chciał.

sobota, 28 grudnia 2013

Dylematy moralno-lifestylowe

Oto moje postanowienie na nowy rok: zajmę się produkcją filmową. Prawdopodobnie będę tworzył szmirę za szmirą, ale za każdym razem, kiedy dojdę do wniosku, że mój film jest beznadziejny, obejrzę sobie Krwawą pannę młodą. Ze pewnością zrobi mi się lepiej.

Z zasady nie czepiam się w horrorach zbyt odważnych wycieczek w absurd. Tym razem było jednak naprawdę ciężko. Główną bohaterką jest Madeline – niemająca najwyraźniej bladego pojęcia o świecie idiotka. Pierwszy trup pada już na samym początku filmu, kiedy to Madeline jest rozczarowana tym, że jej świeżo poślubiony wybranek chce z nią iść do łóżka.
Tu przerwę opowiadanie filmu i skupię się na kwestiach, że tak powiem, moralnych. Myślę, że jeszcze parę razy później przerwę z tego powodu. Nie chcę wyjść na seksistowską świnię, ale...czego ona się niby spodziewała? Może i czuła potrzebę noszenia wianuszka do ślubu. Niektórzy tak mają, trudno, ale do ciężkiej cholery, fanaberie tego typu podczas nocy poślubnej to już grubszy karabin. Ja bym się z taką nie żenił :P
Wracam do meritum. W kolejnych scenach Madeline wyhacza porzuconego właśnie Trace'go i stopniowo owija go sobie wokół palca. Kumple mówią mu wciąż, że jego nowa dziewczyna ma nierówno pod sufitem, ale on wciąż swoje – kocha, frajer.
Dalej mam problem, bo... niespecjalnie działo się cokolwiek, co można by jakoś spójnie opowiedzieć. Ciąg dalszy oscyluje wokół schematu „ona nim rządzi”, co poprzetykane jest różnymi zbędnymi scenami. Ostatecznie wszystko ma prowadzić do masakry, bo oczywiście krwawość Krwawej Panny Młodej nie mogła skończyć się na pierwszej scenie. Wszystko - cała masakra - u podstawy ma...właściwie nie wiem, co. Chyba ogólnie rzecz biorąc powodem jest obsesja Madeline na punkcie tego, że chce zrobić na przekór swemu zamordowanemu mężowi, i jeszcze trochę pochodzić w sukni ślubnej. W każdym razie głupie to wszystko i naciągane.

Film jest hiperamatorski i mimo całej mojej chęci do przymykania oka na niedociągnięcia, muszę powiedzieć, że jest gówniany. Najgorsze są dialogi. Naprawdę. Wszystko inne da się jakoś znieść lub zbagatelizować. Nikt obdarzony choć odrobiną zmysłu ekonomicznego nie zatrudni do amatorskiego filmu porządnych aktorów. Wiadomo, zatrudni najtańszych i pozwoli im grać tak, jak potrafią. Podobnie nikt nie będzie wynajmował drogiego studia, zawracał sobie głowy scenografią itd. Ale można było przyłożyć się chociaż do dialogów... Tymczasem kwestie wypowiadane przez aktorów sprawiają wrażenie wymyślonych przez... nie wiem, przez kogo, brak mi słów, ale na pewno był to ktoś zmagający się z upośledzeniem. Co więcej, niektóre z wypowiedzi noszą jakby znamiona żartu. I to mnie przeraża, bo (zakładając, że w istocie miały to być żarty) są to najgorszej próby suchary padające w kompletnie nieadekwatnych momentach.

Jak zapowiadałem, powrócę teraz do kwestii dylematów moralnych. Moralno-lifestylowych, powiedzmy. Ciekawy jestem, do jakiej grupy społecznej twórcy skierowali ten film. Odnoszę bowiem wrażenie, że kompletnie minęli się z targetem. Jako statystyczny fan horroru, jak włączam amerykański film grozy, jestem przygotowany na bandę puszczalskich nastolatków. Nie ukrywam, że miewam nastrój taki, że właśnie to chcę oglądać. Ale nie! Krwawa panna młoda, nie dość, że ma śmiertelnego (dosłownie) focha za zbyt spektakularne rozdziewiczenie podczas nocy poślubnej, to jeszcze wybrzydza w związku z Tracy'm. Nawet mimo tego, że postanawiają razem zamieszkać, Tracy ciągle słyszy, że Madeline tego nie zrobi, tamtego nie dotknie, to jest be, a tamto to może po ślubie, z dużym naciskiem na „może”. Normalny facet by taką zostawił w cholerę. No, chyba że delikwent lubi zorganizowane tripy na Jasną Górę, ale wtedy powinien leczenie sytuacji zacząć od siebie.

Tak, wiem. Za mało powiedziałem o filmie, a za bardzo zabrnąłem w wygłaszanie własnych opinii na tematy związane z moralnością. Ale może to i lepiej. Gdybym trzymał się kurczowo prowadzenia opisu tego żenującego filmu, nie byłoby później za bardzo co czytać.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Zakolczykowany knur przechodzi przemianę duchową

Ciężko mi ostatnio cokolwiek obejrzeć czy przeczytać...ale od dziś świąteczny urlop! Trzeba to wykorzystać i w końcu przysiąść do filmów, książek i bloga. W ostatnich dniach znalazłem czas i siły na dwa filmy. Wszyscy kochają Mandy Lane jest nudny, byle jaki, boleśnie sztampowy – i to można już uznać za moją pełną wypowiedź na jego temat. Po prostu nawet nie jest wart tego, by zechciało mi się o nim opowiadać. Nie polecam. Drugi nosi tytuł Strangeland i też nie jest może arcydziełem, ale przynajmniej mnie zaciekawił. W nagrodę za to będę o nim teraz gadał.

Fabuła. Dwie SAN* mają genialny pomysł: umawiają się z kolesiem chwilę wcześniej poznanym na chacie. Facet okazuje się być świrem wyglądającym jak połączenie Maynarda Jamesa Keenana z Tool'a i Glacy ze Sweet Noise. Porywa dziewczyny i zaszywa im usta (płacę temu, kto mi wyjaśni po co on to robi!). Jedna nie wytrzymuje nerwowo tej zabawy i ze strachu umiera na serce. Świrowi zostaje druga, której ojciec jest detektywem, przez co tak się niezręcznie składa, że musi sam siebie zatrudnić. Świr zostaje złapany, wypuszczony z powodu braku dowodów (czy czegoś tam, tak czy inaczej powody wypuszczenia go na wolność są mocno naciągane), po czym osądzony przez mieszkańców miasta. Wieszają go, ale on umiera tylko na chwilę, a potem jest jeszcze bardziej wkurzony. Ot i cała historia. Tzn. prawie cała, no, ale wiadomo, reszta jak w większości tego typu filmów.

Po obejrzeniu pierwszej połowy filmu pomyślałem sobie, że reżyser:
a) wiedział, że ten film nie wychodzi mu na tyle dobrze, by jakiś sponsor wyłożył kasę na sequel

albo

b) był tak nieobeznany w kinematografii, że nie znał pojęcia sequel

albo

c) po prostu nakręcenie drugiej części nie przyszło mu do głowy.

Strangeland jest skonstruowany w sposób, który aż krzyczy, by go podzielić na dwie części. Gdyby akcję pomiędzy początkiem filmu a złapaniem mordercy rozciągnąć po półtorej godziny, to rozciągnąwszy podobnie ciąg dalszy, moglibyśmy mieć z tej fabuły dwa być może niezłe filmy. A tak mamy historię bardzo ciekawą, ale mocno skondensowaną i przedstawioną po łebkach. No, chyba, że dla twórców najistotniejszym momentem filmu była chwilowa przemiana duchowa antagonisty, a reszta do pretekst do niej.
Choć film jest pełen absurdów i niejasności (płacę temu, kto mnie przekona, że kluczem do zidentyfikowania mordercy na chacie jest pogawędka o snowboardzie!), to ma jeden naprawdę mocny punkt. No dobra...dwa mocne punkty. Jeden to człowiek, który nie pogardzi żadną rolą, uświetni swoją wredną gębą nawet najgorszą szmirę, Borys Szyc amerykańskiego horroru - Robert Englund. Drugi to postać wariata ukrywającego się pod pseudonimem Kapitan Howdy. Morderca wygląda naprawdę efektownie, robi wrażenie. Robi strasznie głupoty, wygaduje jeszcze większe, bredzi jak potłuczony, posługuje się jakąś pokrętną filozofią, której wydaje się sam nie rozumieć...ale jak wygląda! Dobrym pomysłem było unikanie ujęć jego pełnego wizerunku do połowy filmu. Dzięki temu pierwsza scena, w której to następuje, budzi autentyczną grozę. Coś jak w Czerwonym smoku. Fajne.
Niefajne natomiast jest to, co scenariusz zrobił z tą postacią w połowie filmu. Zakolczykowany, wymalowany knur zmywa hennę z gęby, związuje włosy w grzeczny kucyk, zakłada sweter i okulary (modny na politechnikach zestaw „Nie bij mnie za to, że jestem od ciebie mądrzejszy”) i ogólnie przechodzi przemianę duchowo-odzieżową niczym Ogre w Zemście frajerów. Co to ma być, pytam. Żart to miał być?...
Przyznam szczerze, że pomysł na film bardzo mi się podoba. Gdyby nie gęsto występujący absurd, byłoby super, ale jako ten, któremu regularnie wypomina się zaniedbywanie realizmu w opowiadaniach, nie mogę na to narzekać. No i nie narzekam, bo absurd w horrorze kompletnie mi nie przeszkadza. Strangeland mnie nie znudził, a więc jest ok. Polecam!



*Szałowe Amerykańskie Nastolatki. Proszę zapamiętać, bo nie chce mi się w co drugim wpisie na temat filmu rozwijać tego skrótu po kilkanaście razy.

wtorek, 10 grudnia 2013

Inny rodzaj odwagi

Dawno mnie nie było. W pracy mam czytania i pisania tyle, że kiedy wracam do domu, te czynności są ostatnimi, na które miałbym ochotę. No, ale w końcu udało mi się coś przeczytać. Wpis na temat Wendigo Mastertona dzisiaj nastąpi i będzie dość chaotyczny, coś mi się tak wydaje.

Rzecz jest o babeczce, która po rozstaniu z mężem samotnie wychowuje dwójkę dzieciaków. Pewnego dnia pada ofiarą tak zwanego wjazdu na chatę zorganizowanego przez przedstawicieli organizacji zajmującej się paleniem żywcem kobiet, na które naskarżyli im niedocenieni mężowie. Cudem uchodzi z życiem, ale napastnicy zabierają jej dzieci. Lily bierze się za szukanie potomków i jakoś tak się składa, że decyduje się skorzystać z pomocy indiańskiego szamana, który na potrzeby poszukiwań przywołuje monstrum znane z tego, że zesra się, a nie da się i dopnie swego, po drodze rozrywając paru ludzi na strzępy. Sytuacja się komplikuje, kiedy okazuje się, że Wendigo pracuje nieco innymi metodami, niżby Lily sobie życzyła a szaman nie odwoła maszkary dopóki dziewczyna nie wywiąże się z niemożliwej do spełnienia obietnicy. Tak to wygląda z grubsza i wydaje mi się, że Masterton całkiem pomysłowo tę fabułę rozegrał.

Horror tu owszem jest, i to dużo. Tak, jak wspomniałem, nasz rezolutny Wendigo hasa od ofiary do ofiary i każdą z nich rozwleka w promieniu kilku kilometrów. Nie to jednak wydaj się być w książce najważniejsze. Mamy tu bowiem solidną dawkę psychologii i dylematów moralnych. W moim odczuciu dylematy te dotyczą nie tylko bohaterów, ale i czytelnika, bo czytając, wciąż zastanawiałem się, jak sam postępowałbym na miejscu Lily. Znajdująca się na każdym kroku pomiędzy młotem a kowadłem kobieta ma lekko mówiąc przerąbane. Pośrednio ma na sumieniu życie osób zamordowanych przez demona, a mimo to nie ma wyjścia, musi dalej brnąć w całą tę historię. Masterton stara się wykreować Lily na kobietę z każdym skierowanym w nią ciosem nabierającą siły – w tej kwestii sugestywnym, acz jak na mój gust trochę zbyt wzniosłym motywem jest manifest determinacji Lily w postaci ogolenia sobie głowy.
Można by powiedzieć, że jest tu mało Mastertona w Mastertonie, bo nie ma tej odwagi w doborze środków wyrazu, co w niektórych powieściach. Fakt, nie ma tu pojawiającego się co trzy kartki seksu, jednak jest inny rodzaj odwagi, i to, moim zdaniem dość dużej. W powieści bowiem jest kilka momentów, gdzie flaki hulają na wszystkie strony świata (cztery), a wszystko dzieje się na oczach niewinnych dzieciaków. Niech mi ktoś powie, że łatwo przyszłoby mu taki stan rzeczy opisać... To duża śmiałość ze strony autora, ale też przejaw świadomości swojego talentu. Nie każdy odważyłby się skonstruować takie sceny i jednocześnie zrobiłby to z należytym wyczuciem.
Standardowo pojawia się motyw krzywdy wyrządzonej Indianom przez Amerykanów, na szumnie zwących się narodem. Masterton często podejmuje ten temat, i zawsze stawia obie strony konfliktu w tym samym, nie do końca jasnym świetle. Bo że Amerykanie są be, to nie ulega wątpliwości, ale że Indianie są cacy – też nie jest takie znowu oczywiste. Czerwonoskórzy są okrutni, jednak Masterton zawsze zgrabnie znajduje im odpowiednio mętne usprawiedliwienie. Bo czy Indianin George jest taki strasznie zły? Oczywiście, że jest, to kawał wyrachowanego sukinsyna, jednak w mniemaniu jego samego jest po prostu konsekwentny. W Wendigo pada odnośnie kwestii Indian jedno zdanie, które szczególnie mnie uderzyło - (...)skoro już raz udało się Mdewekantonów wykiwać w sprawie ziemi, być może uda się znowu.
Ta cienka linia pomiędzy dobrem a złem nakreślona w Wendigo przejawia się nie tylko w kwestii Georga. Równie wyraźnie widać ten problem w postaci samego monstrum. Wendigo teoretycznie nie jest zły, powiedziałbym, że stanowi jakby uosobienie upośledzonego relatywizmu. Trudno obarczyć go winą za rzeź, którą rozpętał – stanowi raczej tylko narzędzie w rękach Georga Żelaznego Piechura, który przecież też nie jest „zły” jedynie z zasady.
W całym tym nawale komplikacji etycznych trochę umknęła mi sama fabuła, co, jak mi się wydaję, zdarzyło się też samemu autorowi. Niby wszystko sprowadza się do jednego wątku, jednak Masterton z równą siłą naciska na kilka wątków. W wyniku tego w połowie książki, skupiony na kwestii wymknięcia się Wendigo spod kontroli, zapomniałem już, że zaczęło się od wybryków jakiejś tam organizacji tatusiów, którym zrobiło się przykro...
Ogólnie rzecz biorąc, książka nie jest zła. Jedynie na tyle, na ile poznałem Mastertona, problemy, których dotyka, wydają mi się nie w jego stylu. No, może nie same problemy, bo kwestię wspomnianego relatywizmu moralnego i krzywd wyrządzonych jednej nacji przez drugą obserwujemy w jego powieściach dość często, ale środki, jakich tym razem użył są na pewno czymś nie tak znowu powszednim. W każdym razie książka godna polecenia, a więc polecam!

sobota, 16 listopada 2013

Z czym do ludzi?! #1

Wpadliśmy z Fitełem na taki pomysł, że spróbujemy publikować na Straszniej nasze debaty na gg na temat horrorów. Może akurat będzie fajnie, kto wie.
Niniejszym rozpoczynamy cykl pt. „Z czym do ludzi?!”. Będziemy tak sobie gadać, a potem ewentualnie zastanowimy się, czy to ma sens ;]

Oczywiście bardzo mile widziane jest włączanie się do rozmowy!







morydz
Temat na dziś to sztampa w horrorze, tadam:D

morydz
„Obecności”, jak rozumiem, nie widział?

fiteł
Widział i po części dużej zgadzam się, że ilość zapożyczeń/nawiązań/sztamp jest za duża, jak na film tak nachalnie reklamowany.

fiteł
Ale tylko po części, bo jednak mimo tego nawału, to jednak przyzwoity film.

morydz
Przyzwoity tylko dlatego, bo jump scenki spełniają jako tako swoją rolę.

morydz
Choć co do tego, to też nie jestem przekonany, bo ostatecznie na dwie minuty przed jumpem można się domyślić, co się stanie.

fiteł
I chociaż za to chwała, bo w takim natłoku powtarzalności zepsucie jump scenes byłoby epickim strzałem w kolanko z haubicy.

fiteł
Tego chyba nie przeskoczymy w obecnych czasach Morydzu, ludziki widziały już tyle straszaczy, że ciężko im dogodzić.

morydz
Ja ostatnio, konkretnie przy "Jug Face" złapałem się na tym, że jeśli film zbyt mocno odbiega od utartych schematów, to ciężko mi go zrozumieć :P

fiteł
Stary, ja starałem się zrozumieć "Donnie Darko" po 4 piwach, Syzyf przy tym, to sanatorium :>

fiteł
Ale wracając do jumpów, ostatnio oglądałem "Skinwalker Ranch", film klon "The Blair Witch Project".

morydz
Jak mniemam, kipiał od jumpów ;]

fiteł
Grał, podobnie jak "Obecność" na utartych schematach, ale w nim jump scenki były jak pierdnięcia po agreście - takie tam ciche pafff.

fiteł
Chociaż i tak mi się podobał, ale to chyba tylko nie najlepiej już o mnie świadczy.

morydz
Właśnie pod tym względem "Obecność" się trochę wybija. Tam jumpy, choć przewidywalne, jednak były odpowiednio...hm, hałaśliwe, powiedzmy.

fiteł
To dobre określenie, takie jumpy-feministki, dużo hałasu, efekt w sumie blady.

morydz
W każdym razie dygłem od czasu do czasu, co mi się rzadko zdarza.

morydz
Lepiej bym tego nie ujął, stary:D

fiteł
Ale wróćmy to dzisiejszego tematu. Uważasz, że w dzisiejszych czasach sztampy da się uniknąć?

morydz
Do pewnego stopnia się da, ale w wielu przypadkach to będzie cholernie trudne. Przykład: fabuła wymaga tego, by bohaterowie znaleźli się w nawiedzonym domu. Jak się tam ich umieszcza? W 90% jest to wesoła, amerykańska rodzinka, która kupuje dom na wsi. Swoją drogą zauważ, że ZAWSZE w tej sytuacji wszyscy jak jeden mąż są zachwyceni nowym, wielkim domem. Nikt nie napomknie nawet o tym, że widział go przed zakupem. Czy w Stanach domy kupuje się w ciemno? :P

morydz
Pamiętaj, że sztampa to również nagminne wykorzystywanie tych samych postaci. Mam tu na myśli wampiry, zombie itd. Tutaj już nie sposób uniknąć powtarzalności :D

morydz
No bo jak unikniesz jej wymyślając "nową" historię o wampirach? Chcąc nie chcąc musisz się oprzeć na schemacie. Jedyny tytuł z ostatnich lat, gdzie wampir jest naprawdę oryginalny, to "Nocarz".

fiteł
Domy jak domy, zobacz ile w stanach jest zdeformowanych przez promieniowanie rodzin - "Wzgórza mają oczy", "Zły skręt", "Topór".

morydz
No wiesz, jakoś trzeba czarnemu charakterowi nadać czarność. Nie da się w nieskończoność wymyślać nowych pretekstów.

fiteł
A tak btw, zobacz jak Azja, kiedyś powiew świeżości, teraz tez już nieco żre własną dupę - duch to zawsze dziewczynka z włosami czarnymi jak jelita diabła, które zakrywającej lica.

morydz
Nie wiem, nie znam się, Azji to akurat unikam jak ognia :P

morydz
Nie rozumiem ich filmów i już dawno przestałem próbować.

morydz
Swoją drogą dobry temat na przyszłość:D

fiteł
Kurda, a ja jakoś lubię czasem popatrzeć na te smutne oczy ; D.

morydz
Ja nie lubię, bo zaraz zawsze jest zbliżenie i scena, w której w to oko powolutku wsuwa się igła. Tego między innymi nie lubię w azjatyckich horrorach. Tam są wszędzie cholerne igły.

fiteł
I tentacle. I Bukkake :D Good for your skin, nananan ;]

fiteł
Ale my nie o tym. Wracając do tematu, też uważam, że uniknięcie sztampy nawet w stopniu minimalnym jest chyba obecnie nierealne.

morydz
To jest naprawdę temat na oddzielną dyskusję:d

fiteł
Bo tak jak mówiłeś: horror ma swój panteon bestii, ma swoje schematy w fabule, ma określony, przypisany mu typ scenografii.

fiteł
Mnie jednak nieco razi to, że często użycie tych schematów mnoży bezsensowności - wyjaśniane wszem i wobec rozdzielenie się bohaterów to wierzchołek lodowej góry.

morydz
Przede wszystkim każdy pomysł wynika z jakiejś inspiracji. Nie da się wymyślić czegoś w stu procentach prekursorskiego. To tak, jak z muzyką. Mówi się, że jeśli dobrze się wsłuchasz, w każdym współcześnie grającym zespole rockowym znajdziesz echa Led Zeppelin albo Black Sabbath.

morydz
Nie do końca rozumiem, co masz na myśli.

fiteł
Bo jak ktoś mądry powiedział, żeby robić nowe trzeba znać na wylot stare.

morydz
Dokładnie. Ale znając coś na wylot, z kolei trudno tym nie przesiąknąć ;)

fiteł
Mam na myśli to, że sztampa niesie z sobą pewną dozę bezsensu - sam wspomniałeś, że w filmach nikt nie ogląda domu przed zakupem.

morydz
A, no tak. Ale tutaj to według mnie chodzi o to, że schemat powielany pierdylion razy, z każdym kolejnym razem będzie coraz bardziej uproszczony i umowny.

fiteł
W większości przypadków tak, na szczęście niektórzy zadają sobie trud wniesienia czegoś nowego.

fiteł
Tak było m. in. w "Naznaczonym", który notabene jest dzieckiem tych samych ludzi, co "Obecność"

fiteł
Może dlatego dużo sobie obiecywałem po tym drugim filmie, pewnie temu też więcej mu wybaczam ;]

morydz
Wciąż go nie obejrzałem. Leży sobie i czeka :P

morydz
Ale może właśnie przez wzgląd na "Obecność" jakoś mnie do niego nie ciągnie.

fiteł
Zawezwij Magdę i obejrzyjcie w tandemie, nie jest to arcydzieło, ale do pooglądania jak raz znalazł!

morydz
W sumie mogliśmy wczoraj, ale nie wpadłem na to i oglądaliśmy "Zejście" :P

morydz
O właśnie, "Zejście"! Przykład czegoś choć odrobinę odbiegającego od schematów. Nie znam chyba innego filmu, w którym za scenerię robiłaby jaskinia.

fiteł
Tam to dopiero potwory wyglądają jak nieślubne dzieci Nosferatu i Jocelyn Wildstein.

morydz
Szczerze mówiąc, nie pamiętam. Ciągle zasypiałem... :D

morydz
Pomysł z jaskinią nawet nawet, ale ogólnie film strasznie nudny.

fiteł
Si, zobacz też, że dopiero dwójka wprowadza głównego bohatera męskiego. A tak to bebeczki same po jaskiniach łażo. Mjam!

fiteł
Jak na horrorach spać można?! JAK?!

fiteł
Ambiwalentni jesteśmy, mi się podobał, chociaż też nie podzielam zachwytów połączonych ze ślinotokiem, bo aż takie dobre to to nie jest.

morydz
Można, jak nudne.

morydz
Muszę przyznać, że z określeniem "Zejścia" mam problem.

fiteł
W jakim sensie?

morydz
Bo film ma generalnie kilka trafionych pomysłów. Jaskinia, kojarząca się z izolacją, powodująca klaustrofobiczny klimat - to raz. Dwa - same babeczki, jak wspomniałeś. Przecież z pewnością to nie było bezcelowe. Zawsze to babeczki uważa się za bezbronne i bardziej się im współczuje i o nie martwi. Niezłe podejście do budowania klimatu...teoretycznie. Tu pojawia się mój problem. Jakoś tam byłem świadomy, co ma tworzyć napięcie i uważam te metody za właściwe, ale z drugiej strony kompletnie to na mnie nie działało. Jak już mówiłem, zasypiałem.

fiteł
W sumie podobnie, ja się zawiodłem na samym designie maszkar - jakby to powiedział rzymski woj Marcin "Oklepus" Najman - jużem widział to.

fiteł
"Obcy" rwał czapki z głów między innymi wizerunkiem ufoka, "Godzilla" nie była by sobą, gdyby wyglądała jak duża kobra, a Max Schreck w "Nosferatu" jest ucharakteryzowany genialnie.

fiteł
"Zejście" to podobnie jak w "Jestem legendą", "Wzgórzach" itp. zdeformowane, łyse humanoidy, którym żyły widać przez zbyt cienką skórę.

morydz
Może dlatego, że w "Zejściu" itd. te potwory to silne odchyły od normy, ale jednak ludzkiej normy. Alien, Godzilla ani Nosferatu nie byli ludźmi :P

morydz
Tu akurat się nie zgodzę z Twoim zarzutem, bo w wypadku, kiedy chodzi o zdeformowaną istotę ludzką, ciężko wymyślić coś innego

fiteł
Właśnie, ja bym wolał, żeby te jebcze jaskinie zamieszkiwały jakieś odchyły od Yeti'owych norm, nie ludzkich :D

fiteł
To po co ciągle te zdeformowane istoty wszędzie wrzucać?:D

morydz
A, no to chyba że tak :D

fiteł
Puentując jakoś te dość chaotyczne wynurzenia śmiem twierdzić, że szablon, jeżeli odpowiednio wykorzystany, może jednak dać widzowi sporo radości. Od tego chyba coraz więcej będzie zależało - ciężko coś nowego wymóżdżyć, dlatego odpowiednie korzystanie ze schematów może być kluczem do sukcesu.

fiteł
Ave!

morydz
Ja bym jeszcze tylko dodał, że moim skromnym zdaniem można jak najbardziej podeprzeć się schematem, bo inaczej już dzisiaj trudno, ale trzeba mieć umiar. Nie może być tak, że robi się podobne stu innym gówno bez krzty polotu i nazywa się to "ukłonem w stronę klasyki". Jest różnica pomiędzy hołdem a zrzynaniem. Taki Slash na przykład tego nie załapał, robiąc "Nothing left to fear" :P Ave!

niedziela, 10 listopada 2013

"Radio Agonia" na Horror Online

Po raz drugi udało mi się dostać na Horror Online. Tym razem z "Radio Agonią". Zapraszam serdecznie!

Święty dołek

Mimo że absolutna klasyka horroru w stylu Gabinetu doktora Caligari mnie nudzi, to chyba jednak w dużym stopniu jestem tradycjonalistą. Lubię, kiedy film jest oryginalny, ale zarazem oparty na dobrze mi znanych podstawach. Nie lubię natomiast, kiedy co kwadrans doznaję olśnienia i w głowie pojawia się myśl „No, wreszcie zaczynam rozumieć, o co chodzi!”, przy czym każde z kolejnych olśnień każe mi odrzucić uprzednio wymyślone teorie. Srutututu, po prostu lubię filmy mniej skomplikowane.

Oglądając Jug Face (2013) co chwila miałem inną koncepcję co do rozwinięcia całej intrygi. Byłoby to nawet fajne, bo intryga w horrorze - dobra rzecz, tylko że tutaj wszystko było dla mnie jakieś takie... niejasne.
Mamy tutaj jakąś dziwną komunę religijną żyjącą w lesie z dala od miasta. Za boga wzięli sobie wykopaną w ziemi dziurę z jakimś rudo-brunatnym błotem w środku. Dziura ich leczy, opiekuje się nimi, ale czasem też ma ochotę rozerwać kogoś na strzępy. Społeczność komunikuje się ze świętym dołkiem za pomocą niedorozwiniętego mężczyzny. Facet zapada w trans, podczas którego lepi jakieś gliniane dzbanki a ich ozdoba stanowi przepowiednię/wiadomość/żądanie dziury. Najczęściej na dzbanku pojawia się twarz osoby przeznaczonej na ofiarę do złożenia świętemu dołkowi. I tak pewnego razu na dzbanku pojawia się wizerunek nastoletniej Ady. Ada jest tym nieco przytłoczona, zwłaszcza że ma już na głowie sporo problemów, na przykład powstała w wyniku łajdaczenia się po lasach z własnym bratem ciąża. Dziewczyna robi coś,co w tej społeczności jest czynem świętokradczym – ukrywa dzbanek skazujący ją na śmierć. Akcja zaczyna się niemiłosiernie motać, bo dziura mści się za oszustwo dziewczyny.

Tak, jak wspomniałem – jak na mój gust, to zbyt wielu rzeczy trzeba się na początku domyślać. Przez pół filmu zastanawiałem się o co tu w ogóle chodzi. Od połowy natomiast zacząłem już co nieco jarzyć, jednak zwroty akcji były coraz bardziej nieoczekiwane. To akurat fajne.
Właściwie to muszę przyznać, że w dużym stopniu enigmatyczność fabuły jest jej zaletą, bo zmusza do ciągłego zastanawiania się nad tym, co będzie dalej i dlaczego. W efekcie, mimo że nie do końca ogarniałem akcję, to przynajmniej się nie nudziłem.
Ciężko też było mi zrozumieć niektóre zachowania członków wspólnoty. Choćby to, że nie są zbytnio załamani, jeśli dziura kogoś dopadnie. Niby jest im smutno, ale nie za bardzo. Wiele jednak w tej kwestii tłumaczy ich zwyczaj, jakim jest oznajmianie społeczności kolejnej śmierci za pomocą dęcia w róg. To niejako dowodzi, że są pogodzeni z takim losem do tego stopnia, że owo zawiadomienie stało się niczym więcej jak tradycją. Ogólnie rzecz biorąc, niezrozumiałe zwyczaje tych ludzi chyba właśnie powinny być akcentowane, gdyż dzięki temu mamy świadomość ich odrębności od całego społeczeństwa.

Film, choć dziwny i dość nietypowy, okazał się całkiem ciekawy. Może nie będzie to hit, ale na pewno ciekawostka. Cóż, może i lepiej, zważywszy na to, jakiej jakości są dzisiaj „hity”.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Rachel Przesuwająca Szklanki

Pojawił się remake Carrie i, jak to zwykle w przypadku remake'ów bywa, wszyscy jak jeden mąż rzucają się do oglądania poprzednich wersji, prequeli, sequeli, srekueli. Oto Morydz dołącza do tych, którzy ulegli złemu, brzydkiemu mainstreamowi i puszcza sobie Furię, bo jeszcze nie widział!

Furia:Carrie 2 (1999) to filmowy sequel Carrie (1976), a przynajmniej przy takiej formie upierają się twórcy. Rzecz jest o nastoletniej Rachel. Dziewczyna żyje sobie wśród różnych równie nastoletnich Dżesik, Dżejsonów i Spenserów. Zgodnie z wymogami konwencji horrorów o amerykańskiej młodzieży, jako główna bohaterka Rachel jest tą, która odstaje od swoich szałowych rówieśników. W każdym razie ma przyjaciółkę. W szkole ma miejsce taki proceder, że świadomi swej wybujałej amerykańskości chłopcy wymyślili zabawę: zapisują sobie w notesie punkty przyznawane za sypianie z koleżankami. Przyjaciółka Rachel znajduje się w tym notesie, co bardzo przeżywa. Tak bardzo, że nie zastanawia się długo, tylko szybciutko biegnie ze sobą skończyć. Rozpętuje się bajzel, bo cała sprawa powoli wychodzi na jaw, w dużej mierze dzięki Rachel, bo to baba z honorem. Chłopcy próbują nastraszyć Rachel, ale nie wiedzą, że niedobrze jest ją wkurzać, gdyż jak się wkurzy, to przesuwa szklanki. Dalej wiadomo – jednak ją troszkę sprowokowali.

Furia ma wszystko, co horror o jankeskiej dziatwie mieć powinien. Słoneczny hajskul, uczniowie przerwy spędzają siedząc na trawce. Chłopcy w tych śmiesznych kurtkach rzucają w siebie piłką do rugby, dziewczyny w miniówkach się cieszą, ustawiają się w piramidkę i machają pomponami. Do tego szafki na korytarzu i bezczelny buc w roli nauczyciela w-f. 10/10 w skali amerykańskości!

Nie da się ukryć, że jest to film na siłę podpięty pod historię Carrie. Wspólnym mianownikiem jest tu wspólny dla Carrie i Rachel ojciec, po którym obie dziewczyny odziedziczyły przesuwanie szklanek. No i jeszcze nauczycielka, która ledwie otrząsnęła się z ostrej szajby po imprezie z Carrie w roli głównej, a już spadła z deszczu pod rynnę. O ile owa nauczycielka ma do odegrania jakąś tam funkcję w całej historii, o tyle kompletnie nie wiem, po co wprowadzono postać matki Rachel, gdyż właściwie nie wnosi ona nic konkretnego do fabuły. Skoro już jesteśmy przy powiązaniach z pierwszym filmem, to niech mi ktoś wyjaśni – jaki był sens nadawać Furii podtytuł Carrie 2?

Wbrew temu, co można wywnioskować z mojej dotychczasowej pisaniny, o Furii mam raczej pozytywne zdanie. Aktorka grająca Rachel, która na pierwszy rzut oka nie wydaje się odpowiednia do tej roli, w miarę jak rozwijała się akcja, stopniowo zdobywała moje uznanie i sympatię. W efekcie na koniec filmu zrobiło mi się jej autentycznie żal, a nawet przez chwilę pomyślałem, że jednak jest dość ładna. Co do samego filmu, to z powodzeniem spełnił to, co dla mnie liczy się najbardziej – wciągnął mnie na tyle, bym nie zasnął w trakcie oglądania. Powiedziałbym nawet, że jak na film tej klasy, to był całkiem niezły. Czepiłbym się jeszcze tylko zakończenia – jak dla mnie za krótkie, za bardzo po łebkach. No i trochę absurdalne. Rachel zaczyna szaleć a chłopcy reagują co najmniej dziwnie. Nie dość, że nie wydają się być zachowaniem koleżanki zdziwieni, to jeszcze nie zastanawiając się zbytnio, chwytają jakieś harpuny i przyjmują pozycję bojową, jakby mieli walczyć z pozbawioną młodych niedźwiedzicą. A przecież to tylko Rachel Przesuwająca Szklanki!


środa, 30 października 2013

Co jest nieobecne w "Obecności"

Domyślam się, że część osób zaglądających na Straszniej denerwuje moja ignorancja w kwestii przedstawiania fabuły omawianego filmu. Fakt, rzadko zdarza mi się uznać, że jest sens opowiadać o czym jest film. Na ogół opis upycham w dwóch-trzech zdaniach. Często jednak naprawdę nie ma potrzeby bardziej się wysilać, gdyż niezwykle rzadko trafiam na fabułę inną niż oparta na jakimś ogranym schemacie, który widzieliśmy już milion razy. Czasem też film jest tak popularny, że i tak – nawet bez oglądania – wszyscy wiedzą, o czym jest. A czasem występują te dwie przyczyny naraz. Tym razem właśnie tak będzie. Przykro mi.

Kto nie wie o czym jest Obecność (2013), ten jest ślepy, głuchy albo martwy, bo zewsząd jesteśmy tak napastowani reklamą, że doprawdy trzeba chyba żyć pół kilometra pod piachem Sahary, żeby jeszcze to do nas mimowolnie nie dotarło. Wiadomo - pod tym kompletnie nieinteresującym, banalnym tytułem kryje się kolejne sztampowe ghost story o wesołej rodzince, która osiedla się w nowym domciu (jezu, ile razy jeszcze napiszę na tym blogu podobne zdanie...?). Dalej jest wielce roczna tajemnica, duchy, sruchy itd.
Ten brak oryginalności poważnie zaczyna mnie przygnębiać. To jest przekleństwo współczesnego kina grozy – albo powielanie wyświechtanego schematu, albo remake, który przecież z definicji już jakiś schemat powiela. Nie przypominam sobie, bym wśród filmów z ostatnich lat znalazł coś naprawdę oryginalnego. No, chyba że ten kilkunastominutowy filmik o zemście choinek, który tu kiedyś przedstawiłem...
Co straszy w Obecności? Jeszcze nie znając filmu, ale wiedząc, że to ghost story, można wyrokować w ciemno. Oczywiście całe straszenie odbywa się na zasadzie jump-scenek, które – trzeba to przyznać – są całkiem niezłe, ale... beznadziejnie przewidywalne. Mój brat, który nie zna i nie lubi horrorów a skusił się mimo to na Obecność, bez problemu zapowiadał mi jump-scenki ze szczegółami, zanim jeszcze się pojawiły. To poważna wada, bo jak można bać się czegoś, co jest aż tak przewidywalne? Pozostając w temacie jump-scenek, o dziwo odnajduję w tym filmie jeden plus (dodatni): twórcy oszczędzili widzowi tych debilnych sytuacji, gdy scena taka polega na tym, że wystraszonej bohaterce nagle kładzie na ramieniu dłoń ktoś, kto właśnie jej szukał. You know what I mean.
Zastanawiam się, dlaczego akurat ten film media wybrały sobie na hit sezonu. Co w nim jest takiego, co czyniłoby go godnym zostania czymś ponad przeciętność. Podejrzewam, że motywy, o ile w ogóle jakieś są, są podobne jak w przypadku mediów wybierających, która z pozbawionych jakiegokolwiek talentu szałowych nastolatek zostanie tym razem gwiazdą.
Podsumowując, co jest nieobecne w Obecności: przede wszystkim oryginalność. Świeżość. Ambicja twórców do nakręcenia czegoś, o czym pamiętałoby się nieco dłużej, niż będą wisieć banery reklamowe na co drugiej stronie internetowej, na którą zajrzę.

sobota, 19 października 2013

Wydmuszka

Jak mógłbym przeoczyć fakt, że jeden z moich idoli wziął się za produkcję filmów grozy? Nie mógłbym! Napaliłem się jak szczerbaty na suchary, a w głowie od razu ułożył mi się ogólny zarys tego, co mam zamiar w takim filmie zobaczyć. No i przejechałem się na swoich naiwnych przypuszczeniach.

Film nosi tytuł Nothing left to fear i reklamowany jest jako pierwszy wypust wytwórni Slasher Films –
nowej zabawki Slasha najlepiej znanego z Guns N'Roses.
To zrozumiałe, że mając na względzie udział Slasha w tym przedsięwzięciu, siłą rzeczy nastawiłem się na pewne rzeczy i pewnych rzeczy oczekiwałem. Marzyła mi się jakaś klasyka, niezbyt ambitny slasher o mordercy czyhającym na rozpustne amerykańskie nastolatki, a może coś w stylu filmów Roba Zombiego... No i szlag trafił moje marzenia.

Pewien pastor ma żonkę, małego synka i dwie całkiem atrakcyjne nastoletnie córki. Całe stado zjeżdża do zapyziałej dziury w celu osiedlenia się w wielkim, świeżo zakupionym domu. Bla, bla, bla, mieszkańcy dziwnie się zachowują, bla, bla, bla, jedna z córek zaczyna mieć przerażające wizje, bla, bla, bla <tu wklejcie sobie z filmwebu opis jakiegokolwiek amerykańskiego horroru, większość z pewnością będzie pasować>. Generalnie chodzi o to, że rodzinka jest „wybrana” do otwarcia „drzwi”. Mieszkańcy miasteczka to jakiś dziwny spęd na kształt sekty, a przewodniczy im facet, którego nasz bohater ma zastąpić w pasaniu protestanckich owieczek. Nie wiem, do czego rodzinka jest wybrana i co za złowrogie drzwi mają otworzyć, bo film był tak zaskakujący i ciekawy, że po godzinie już tylko zerkałem, układając pasjansa.

Myślę, że temu filmowi nie pomoże nawet sygnatura tak popularnej osoby jak Slash, bo Nothing left to fear to mielizna w całej swej rozciągłości i nie spodziewałbym się raczej pozytywnych opinii na jego temat. Zaryzykowałbym ponadto stwierdzenie, że nigdy jeszcze nie widziałem filmu tak przewidywalnego i nieoryginalnego. Przez cały seans chodziły mi po głowie skojarzenia z innymi filmami grozy, wciąż tworzyłem hipotezy na temat tego, skąd reżyser zerżnął pomysł na daną scenę.
Niby to Slash jest tu autorem ścieżki dźwiękowej. No to może ja widziałem jakąś okrojoną wersję? Bo tu żadnej ścieżki dźwiękowej nie ma. Tzn. jest, ale niegodna takiego muzyka jak Slash. Jakieś smętne rzępolenie i równie smętna piosenka na koniec. Zważywszy na to, iż Slash ostatnimi czasy buja się po scenach z Mylesem Kennedy'm z Alter Bridge (najlepszy wokalista na świecie, najbardziej profesjonalna kapela, imo, polecam!), wiadomo, kto śpiewa w tymże kawałku. Moim zdaniem taka oprawa dźwiękowa to za mało jak na ten film. Dajcie mi gitarę, piętnaście minut i połowę wynagrodzenia Slasha za nagranie tego soundrtacku, a zrobię materiał wcale nie gorszy!

Przyznaję, w pełnym skupieniu oglądałem film tylko około godzinę, mimo to pozwalam sobie na opinię o nim. Uważam, że to beznadziejnie pusta, pozbawiona jakiejkolwiek pomysłowości wydmuszka, napędzana jedynie znanym nazwiskiem producenta. Nie chcę być złym prorokiem, jednak moim zdaniem film nie udźwignie krytyki, jaka go czeka. A szkoda, bo z pewnością podobnych mi frajerów jest więcej i nie tylko ja spodziewałem się czegoś znacznie lepszego.

środa, 9 października 2013

Akcja, której nie widać

Grupka ludzi uwięzionych w odciętym od świata miejscu, dookoła nich łazi jakieś wściekłe cholerstwo i tylko czeka aż któreś z nich wystawi na zewnątrz choćby palec. Jezu, widzieliśmy to pierdylion razy... Od Nocy żywych trupów po Krwawą ucztę. A jednak wciąż kręci się takie filmy. W 2008 roku na przykład nakręcono Cierń i o nim teraz będzie tekst.

Seth (znany tym, co widzieli film, jako Pan Dwie Lewe Ręce) i jego luba usiłują rozbić namiot, gdyż wyjechali sobie na tzw. kemping. Mają troszkę pecha, bo para uciekających przed policją ćpunów-łobuzów ma awarię auta i z bronią w ręku załatwiają sobie autostop u pary zakochańców. Trafiają na stację benzynową, gdzie grasuje jakieś coś pasożytujące na żywych organizmach. Potwór rozrywa swoje ofiary, włazi w ich resztki i ozdabia cierniami. Pani Ćpun-Łobuz zostaje szybko wyeliminowana a trójka ocalałych siedzi zamknięta na stacji i wymyśla sposoby na pozbycie się napastnika. Przy czym idzie im to jak koń pod górę...

Ogólnie rzecz biorąc, film nie jest taki zły, choć wtórność pomysłu i kilka denerwujących rzeczy nie pozwalają mu wyjść choć milimetr ponad szarą przeciętność. Cierń mógłby zawierać naprawdę fajne sceny gore, potwór mógłby prezentować się całkiem nieźle, gdyby...dało się cokolwiek zobaczyć. Kiedy tylko zaczyna dziać się coś konkretnego, operator kamery chyba od razu dostaje padaczki. Obraz telepie się tak, że sposób nic zobaczyć. Takim sposobem w filmie jest pełno akcji, której nie widać.
Drugim mankamentem są postacie. Widać wyraźnie, że reżyser za wszelką cenę chciał je uczynić charakterystycznymi, ale nie umiał. Pierdołowaty Seth z niczym sobie nie razi, jest za to pierwszorzędnym nerdem. Jego dama ma natomiast jaja dwa razy większe od niego. Na każdym kroku aktorzy pokazują, jaka to Polly jest zdecydowana i zawzięta a Seth nieporadny. Jak na mój gust zbyt powierzchowna charakterystyka, a jednocześnie zbyt nachalna. No i te ich teksty... Albo mam omamy, albo z ust Polly usłyszałem coś w stylu „Już dobrze, Seth utnie ci rękę”.

Najbardziej jednak irytuje coś zupełnie innego. Mianowicie to, że gdyby postacie nie były tak tępe, film mógłby skończyć się kilka minut po ich dotarciu do stacji benzynowej. UWAGA, NADCIĄGA SPOILER Odkrywają, że kolczaste bydle lgnie do ciepła. Więc dlaczego, do jasnej cholery, wymyślają jakieś bzdurne teorie, z ochładzaniem ciała włącznie, zamiast po prostu wywołać na zewnątrz pożar i niech się wtedy bydlę do ciepła przytula, skoro tak bardzo lubi? Że to stacja, że pod nią jest zbiornik z ogromną ilością paliwa? Jak zamierzali zwrócić uwagę policji podpalając pobliski las, to jakoś im to nie przeszkadzało...

Cierń to film wart dokładnie tyle samo, ile większość produkcji opartych na podobnym schemacie. Powiela schemat wraz z jego zaletami (?) i wadami. Mimo to jakimś cudem na nim nie zasnąłem ani nie zdenerwowałem się za bardzo. Da się obejrzeć.

wtorek, 1 października 2013

Gdzie ukradkiem potupią małe, plastikowe nóżki, tam zaraz pada trup

Ostatnio czuję się rozpieszczany. Najpierw świetne, nowe Martwe zło (2013), potem druga część Pluję na twój grób (2013) (będę się upierał przy tym tytule, bo Bez litości brzmi beznadziejnie!), a teraz nowy film o mojej ukochanej Laleczce Chucky. O ile wiadomości zwiastujące Martwe zło hulały od dawna po Internecie, o tyle pozostałe dwa filmy spadły mi na łeb znienacka. I dobrze, niespodzianka większa i przyjemniejsza!

Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa – czyli taka, jaką powinien mieć slasher. Mamy dziewczynę imieniem Nica, mieszkającą z matką w wielkim domu. Kobiety dostają pocztą paczkę z Sami Wiecie Kim. No i się zaczyna Sami Wiecie Co. Gdzie ukradkiem potupią małe, plastikowe nóżki, tam zaraz pada trup.

Klątwa Chucky (2013) jest doskonałym przykładem, że z nieskomplikowanej fabuły też można zrobić arcydzieło. Niby prosta historyjka, ale zastosowano kilka zabiegów, dzięki którym film (przynajmniej moim zdaniem) wciąga większość slasherów nosem. Z niektórymi poprzednimi częściami o Chucky włącznie. Kontrowersyjnym, ale za to jak efektywnym pomysłem było posadzenie głównej bohaterki na wózku inwalidzkim! Nica jest kluczową postacią, więc o nią boimy się dwa razy bardziej. Z racji tego, że jest kaleką, jest dwa razy bardziej bezbronna wobec Chucky a my trzy razy bardziej się o nią martwimy. Oto jak matematyka uczy nas empatii :P

Sprawa nabiera rumieńców, gdy stopniowo poznajemy związek obecnych wydarzeń i postaci z historią znaną z początków serii. Jeśli chodzi o pomysł na fabułę, to rozegrano to genialnie. Zmartwiła mnie jedynie (ale tylko na chwilę!) myśl, że nawiązanie do pierwszej części oraz wyjaśnienie tamtej historii może być podsumowaniem serii i jej definitywnym końcem. Tymczasem Klątwa Chucky kończy się w sposób otwarty i dobitnie sugerujący, że to jeszcze nie koniec.

Za zaletę tej części uznaję również fakt, że twórcy odeszli od stylistyki czarnej komedii na rzecz porządnego, klimatycznego horroru. Oczywiście nie sposób wyzbyć się humorystycznych akcentów w przypadku takiej postaci jak Chucky, jednak tym razem wyraźnie położono nacisk na grozę. I bardzo dobrze!

Tak, wiem, jako gorliwy fan Chucky, jestem niezdolny do obiektywizmu. Nie ulega jednak wątpliwości, że to bardzo dobry film. Od fabuły, poprzez budowanie napięcia, muzykę aż po wykonanie od strony wizualnej, Klątwa Chucky zawiera szereg naprawdę mocnych (i bardzo dodatnich) plusów. Chciałbym być tak rozpieszczany dalej!

niedziela, 29 września 2013

Wściekła Baśka

Kilka lat temu w ramach Dni Jakuba Wędrowycza brałem udział w prelekcji z udziałem Stefana Dardy. Nie znałem jeszcze wtedy jego twórczości, ale zaciekawił mnie na tyle, że obiecałem sobie zapoznać się z jego książkami. Dopiero teraz sięgnąłem po Dom na Wyrębach, ale jak mawiają w stronach Fiteła, lepiej późno niż później.

Bohaterem jest Marek Leśniewski – doktor prawa, który po burzliwych wydarzeniach w związku z rozwodem osiedla się w Wyrębach, by od nowa poukładać sobie życie na nowo. Po niedługim czasie spędzonym w nowym miejscu zamieszkania, wpada w wir dziwnych wydarzeń. Okolica wydaje się być nawiedzona a związek z tym prawdopodobnie ma sąsiad Marka – pan Jaszczuk. Osobnik ten od pierwszego kontaktu z Markiem wydaje się być podejrzany. Leśniewski zostaje wplątany w ciąg wydarzeń zapoczątkowanych tragedią Leśniewskiego sprzed wielu lat.

Dla mnie osobiście największą zaletą historii jest to, iż nie czerpie ona z „globalnych” zasobów grozy, zaprzęgając do roboty wampiry, wilkołaki czy zombie. Głównym antagonistą okazuje się tu upiór z naszego rodzimego podwórka – strzyga. Dodatkowo cała rzecz dzieje się w moim rodzinnym regionie kraju, przaśnym i nieokrzesanym, które okazuje się idealnym tłem dla fabuły Domu na Wyrębach. Darda, wykorzystując realia Lubelszczyzny i słowiańskie mity, pokazał, że my, Polacy, dysponujemy kulturowym dorobkiem zawierającym legendy niemniej korzystne dla horroru niż rumuńska Transylwania. Poza tym – na kim dzisiaj wrażenie robi coś tak oklepanego jak wampir? Chyba tylko na sweet trzynastkach zakochanych w Edwardzie C. Wściekła Baśka z Domu na Wyrębach jest natomiast czymś świeżym dla horroru i myślę, że bardziej atrakcyjnym.

Drugim plusem (dodatnim nawet!) okazują się bohaterowie i sposób, w jaki Darda opisuje ich rozterki. Rzadko mi się to zdarza, ale tym razem autentycznie zżyłem się z kilkoma postaciami a niektórym wręcz współczułem. Antoni Jaszczuk, mimo początkowo odpychającego usposobienia, nabiera później w oczach czytelnika wielu pozytywnych cech a jego tragedia przemawia do emocji czytelnika.

Jedyne, co mnie odrobinę raziło, to język. Trochę zbyt prosty, jak na mój gust. Brakowało mi w nim finezji i oryginalności. Wyraźnie widać, że pan Darda dopiero wtedy kształtował styl. Nie jest to jednak rzecz w jakiś większy sposób ujmująca książce atrakcyjności.

Nie powiem, że jestem tą powieścią zachwycony, ale zupełnie szczerze mogę stwierdzić, że oczekiwałem od Domu na Wyrębach dobrego horroru, gdzie klimat przedłożony został ponad epatowanie przemocą – i ani trochę się nie zawiodłem.

środa, 25 września 2013

I nagle...czytamy sobie dalej

Dziś mam nowego gościa. Jest nim Magda - moja ukochana dziewczyna. Nie widać tego na blogu, ale zawsze miała w jego treść duży wkład. Dzielnie trwała przy mnie oglądając horrory (za którymi raczej nie przepada) a potem dyskutowała o nich ze mną. Magda ostatnio przeszła gruntowną przemianę duchową, bo dała się przekonać do sięgnięcia po moją ulubioną polską powieść ;) Koniec końców prawda jest taka, że ma więcej do powiedzenia o tej książce, niż ja. W związku z tym namówiłem ją, by osobiście się wypowiedziała.


Dosłownie parę chwil temu skończyłam czytać ostatni tom i mam mieszane uczucia. Pan Lodowego Ogrodu – jak byłam zachwycona po przeczytaniu trzech tomów, tak końcówka czwartego tomu trochę mnie rozczarowała. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że treść nawiedził szablon – przekleństwo fantastyki. Na szczęście jednak nie wszystkim ludziom zżytym z głównym bohaterem, udało się uniknąć śmierci. Moje obawy zostały rozwiane na samym końcu opowieści.

Jeśli chodzi o treść, to za dużo opowiadać. Mówiąc w wielkim skrócie – główny bohater zostaje wysłany z tajną i nielegalną misją na obcą planetę. Celem jest odnalezienie członków Oddziału Rozpoznania Specjalnego, zatarcia wszelkich śladów ich pobytu i sprowadzenie na Ziemię. Należy dodać, że planeta wygląda jak ziemska epoka średniowiecza – tyle, że naszpikowana magią. Dalej zaczyna się to, o czym wspomniałam na początku. Bohater jest sam jak palec, przemierza góry i doliny, napotyka wiele problemów, a z każdym krokiem ma coraz więcej zwolenników i przyjaciół na śmierć i życie. Pod koniec okazje się, że z całej armii kumpli i kumpelek prawie wszyscy żyją. Oczywiście Vuko Drakkainen – bo tak nazywa się główny bohater, jednoczy siły wszystkich zaprzyjaźnionych nacji i rozpoczyna wojnę, która ma ocalić całą planetę.
Mimo delikatnej szablonowości i tak uważam, że Grzędowicz odwalił kawał dobrej roboty. Magia nie do końca jest wyssana z palca. Bardzo często autor wpaja nam, że na swój ziemski sposób może być wytłumaczalna. Rozkłada ją na cząsteczki fizyczne i chemiczne, dzięki temu czytelnik czuję się o wiele mądrzejszy od tych wszystkich magów, stworków i innych czynników, które tworzą magię – przynajmniej takie są moje odczucia. Podobało mi się wiele rzeczy, przede wszystkim nieoczekiwane zwroty akcji – z jednej strony wszystkim się udaje, aż tu nagle trafiają do niewoli na wiele długich miesięcy. Tam bardzo powoli knują plan wydostania się i zemsty na oprawcach. Niekiedy muszą całkowicie się poświęcać by zdobyć zaufanie wroga, przy czym „całkowicie” oznacza – you know what i mean ;P No i oczywiście nie mogło też zabraknąć gadających zwierzaków – kruk i koń całkiem nieźle sobie radzą z językiem naszego głównego bohatera.
Troszkę czułam niedosyt przy ostatecznej walce z wrogiem. Chociaż przez wszystkie tomy przewala się milion różnych walk, to jednak właśnie TEJ było o wiele za mało. Ale oj tam... kolejny mój wymysł.
Bardzo dziwnym zakończeniem charakteryzuje się tom pierwszy. Mogłoby się wydawać, że to koniec a tu nieee.. Jarek kolejny raz zaskakuje i nagle...czytamy sobie dalej. Jeszcze przez cały drugi tom trzyma nas w niepewności i dopiero w trzecim jesteśmy pewni, że rozwiązaliśmy zagadkę. Jednak po przeczytaniu ostatniej części dowiadujemy się, że nasze domysły są guzik warte. Jarek ma własny, zaskakujący, jakże prosty a zarazem cholernie dobry pomysł na rozwikłanie zagadki z części pierwszej.

Jeśli chodzi o mnie – jestem zadowolona a nawet zachwycona i zafascynowana. Kilka rzeczy troszkę mnie rozczarowało, ale co ja tam wiem o fantastyce... Niekiedy opowieść staje się obrzydliwa ale zdaje się, że to również dodaje jej uroku, poza tym te momenty dają do myślenia. Ogólnie książka jest naprawdę świetna, szybko się ją czyta i z wielką przyjemnością. Dlatego polecam!

poniedziałek, 23 września 2013

Dobrze im tak, sk...!

Mimo chwilowego zastoju w czytaniu i oglądaniu filmów, udało mi się przysiąść nad Bez litości 2 (2013). Właściwie nie wiem, po co. Podobało mi się bardzo, bawiłem się świetnie (o ile w przypadku takiego filmu można się wypowiadać w taki sposób), ale oglądałem to już kiedyś, dwa razy. Tylko że wtedy inne lale pluły na inne groby.

Tak to niestety wygląda. Że filmy z 1978 i 2010 niewiele się od siebie różnią, to akurat dobrze – taka relacja między filmem i jego remake'm są pożądane. Ten jednak ma w tytule dwójkę, więc jak moja morydzowa logika wskazuje, ma to być sequel. Tylko jaka jest jego racja bytu, skoro przedstawia to samo, co już widzieliśmy, tylko w innych okolicznościach?

Tym razem mamy dziewczynę, która chcąc zrobić karierę jako Pani Stoję i Ładnie Wyglądam, wpada w łapy jurnych Bułgarów. Dalej wiadomo. Potem wywożą ją do Jurop i...dalej wiadomo. Jeśli widziało się poprzednie dwa filmy, przy tym można odnieść wrażenie, że ogląda się ponownie jeden z nich. Zmieniają się tylko osoby i sposoby ich dręczenia. Moja filmowa towarzyszka nie widziała poprzednich – ja widziałem i na ich podstawie mogłem jej opowiedzieć, co mniej-więcej wstanie się w „dwójce”.

Mimo tego, że oś fabularna jest wierną kopią pierwszej części, film wcale nie jest nudny (nie zasnąłem). I, co ważne w tego typu filmach, nie pozostałem obojętny emocjonalnie. Można by powiedzieć, że to jeden z niewielu filmów, w przypadku których czuję się pełni usprawiedliwiony z powodu, że patrzenie na cierpienie ludzi sprawia mi przyjemność. Wiadomo, bohaterka nie ma lekko. W momencie, kiedy wyjaśnia się, gdzie trafiła będąc już w Bułgarii, nóż się człowiekowi w kieszeni otwiera. I choć było to łatwe do przewidzenia, i tak załamujemy ręce nad jej losem. Dlatego później, kiedy w filmie następuje „etap oczyszczenia”, patrzymy na jej wcześniejszych oprawców a obecne ofiary – na to, jak się męczą – i jest nam mało, mało i „dobrze im tak, skurwysynom”.

O ile dobrze pamiętam, w wersji z lat '70 większy nacisk położono na drastyczność sceny gwałtu, spuszczając tym samym z tonu przy scenach zemsty. W remake'u chyba było odwrotnie. Tutaj mam wrażenie, że poziom został mniej-więcej wyrównany. Chociaż jednak na etapie zemsty poczułem lekki niedosyt. No bo przecież nie powiem, że czułem go na etapie poprzednim... :P

No dobra, przyznaję się: ciągle mam takie głupie obawy, że wypowiadając się o tym filmie pozytywnie wychodzę na zwyrodnialca. Wiem, że tak nie jest, ale wiem też, że znajdą się tacy, którzy uznają, że tak jest (viva la język polski!). Ale cóż, muszę mimo wszystko przyznać, że FILM MI SIĘ PODOBAŁ. Uf.

środa, 18 września 2013

War, war never changes...



Taka mała niespodzianka następuje, że od teraz jest nas dwóch. Cieszmy się i radujmy albowiem dołącza do mnie mój najlepszy kumpel, również fan horroru i od teraz będziemy wymądrzać się we dwóch i dwa razy bardziej. Witam Fiteła!
Morydz



          I tu się droga dziatwo mylisz, bo wojna zmienia się w zastraszającym tempie. Kolejną jej odsłonę można zobaczyć w filmie The World War Z, hamerykańskiej superprodukcji roku bieżącego, w której ludzkość staje w obliczu zagłady wywołanej pandemią zombie. Znają? Znają, chociażby od czasów Nocy żywych trupów mistrza Romero, jednak dzisiejsza koniunktura pokazuje, że rynek nadal nie jest podobnymi tematami nasycony, więc ta daaaaaaaa. Mamy kolejny obrazek.

             Tym, co wyróżnia Wojnę Z od reszty filmów o zombiakach, jest jej rozmach. Świetne The Walking Dead dzieje się raczej w skali mikro, Z to natomiast typowy przykład kina rodem z Hollywood, gdzie bum jest duże, efekty gęsto stosowane, a całość epicka.


           WWZ odstaje od innych filmów o żywych trupach również poprzez pewną dozę, momentami raczej niezaplanowanego, humoru. Ewentualnie fragmenty te można nazwać typowymi amerykanizmami. Chociażby scena, w której Brad Pitt szykuje się do wyprowadzenia swojej rodziny na dach budynku, aby tam poddać się ewakuacji, gdy owija swoje przedramię gazetą i taśmą klejącą. Tak opancerzony Zawisza Czarny wyrusza siać popłoch w szeregach truposzy.  Mocarnie sroga jest też postać młodego (to chyba nowy trend w kinie rodem z ułesa, że tam posiadacze tytułu doktora mają co najwyżej 24 lata) naukowca, superwirusologa z superuniwerku, który ma ciekawą teorię (i piszę to bez sarkazmu) na temat pochodzenia wirusa. Cóż z tego, skoro ów młodzian podczas pierwszego ataku zombie, którego jest świadkiem, ginie strzelając sam sobie w brzuch, bo się wywalił na rampie załadunkowej samolotu. No zdarza się. Z typowych amerykańskich zagrań zauważyłem też nachalną dozę poprawności politycznej w osobach meksykańskiej rodziny, za progiem której schronienie znajduje Brad Pitt i jego familija. Oczywiście jedyną osobą z którą możliwa jest komunikacja jest syn, bo mame i tate nie mówią po anglosasku. Dodatkowo ojciec, jak to meksykanin, jest zarośnięty jak siewnik w pokrzywach, a w zaroście owym główną rolę grają sumiaste wąsy. Dobrze, że nie miał na sobie sombrero.
            Ogólnie, podobnie jak Morydz, nie jestem ortodoksem i dopuszczam w horrorach uproszczenia, które nieraz przeczą logice, prawom fizyki, Biblii, Koranowi oraz Pani Domu. Jednak to co scenarzyści zrobili z postacią Pitt’a, to już dla mnie lekka przeginka. Gość ma niesamowitego wręcz pecha, dodatkowo ściąga na najbliższe otoczenie problemy wielkie jak ego Magdy Gessler. Facet chce zawieźć córki do szkoły – bach, zombiaki atakują cały świat. Przylatuje do bazy w Korei Południowej, w której przez dłuższy czas z powodzeniem bronił się oddział amerykańskich żołnierzy – bum, wojacy zostają zdziesiątkowani, a Pitt oraz pilot jako jedyni uchodzą z życiem. Otoczona murem Jerozolima doskonale prosperuje w dwa tygodnie po wybuchu epidemii – sru, pojawia się Brad, a miasto pada w sposób przespektakularny. Z Jerozolimą w tym filmie wiążą się też dwa grube lole – miasto zostało otoczone murem, bo jeden z włodarzy dostał na maila ostrzeżenie o zombie(!) oraz truposze dostają się do środka zwabione śpiewami wesołych Żydków, którzy, w radości z faktu znalezienia schronienia za murem, wyciągają boomboxa i śpiewają do mikrofonu. Fcuk logic. Wreszcie samolot, którym bohaterowi udaje się uciec z miasta Dawida (żeby było ciekawiej, lini Belarus Airlanes), zabiera na pokład jedną, ale wyrośniętą sztukę żywego trupa, który przezornie zabunkrował się w schowku na szczotki, a pewna blond włosa stewardessa jeszcze przezorniej go stamtąd wypuściła. O tym, że w laboratorium, do którego Zawisza Brad trafia po katastrofie lotniczej, potrzebne do walki z zarazą patogeny znajdują się w drugim, opanowanym przez zombie, skrzydle nawet wspominał nie będą. O, wspomniałem.
            Ostatnią rzeczą na którą zwróciłem uwagę, a która wywołała niemałe zaskoczenie, jest absolutny brak gore. Zombiaki co prawda skaczą na ludzi w celu wiadomym, jednak widz nie zostaje uraczony żadnymi szczegółami. To samo w drugą stronę – masakrowane przez żołnierzy trupy padają pokotem, jednak ich główki nie wybuchają a kończyny nie odpadają. Nawet, gdy Pitt Czarny odcina żołnierce pogryzioną rękę, kamera pokazuje pełną bólu twarz kobiety, nie sam „zabieg”. Na temat takiego stanu rzeczy mam trzy tezy: albo film celowo pozbawiono co bardziej mięsnych ujęć, wszak superprodukcja z założenia jest skierowana do szerszego grona odbiorców. Albo jest to celowy scenarzystów, którzy tym sposobem dają prztyczka w nos tym, którzy po filmie o zombie spodziewali się głównie masakry. Ewentualnie jest to ukłon w stronę starych horrorów, w których wszystko było umowniejsze, a wyobraźnia widza musiała pracować.
            Żeby nie było, film mi się podobał i mogę go śmiało polecić. W swojej skali oceniania na gwizdki (od jednego do sześciu, gdzie sześć oznacza arcydzieło), daję trzy, a nawet trzy i pół gwizdka. Te pół za koncepcję walki z zombiakami, jaką proponują scenarzyści World War Z.