menu2

wtorek, 30 kwietnia 2013

Laurka


Nazywam się Graham Masterton i jestem pisarzem bardzo poważanym w Polsce, dlatego przygotuję moim polskim fanom laurkę w postaci książki. Żeby było im miło, treść powieści poprzetykam informacjami na temat Polski, jej historii, rzucę parę znaczących dla kraju nazwisk. Zaszpanuję znajomością Warszawy i faktów z powstania. I – teraz będzie najlepsze – nadam bohaterom nazwiska znanych Polaków!
Tak to widzę. Mowa o Dziecku ciemności, jakby ktoś nie wiedział. Z pewnością Masterton miał wobec nas intencje jak najserdeczniejsze, jednak ci, którzy znają powieść, pewnie przyznają mi rację, że wyszło groteskowo. Zwłaszcza ten pomysł z nazwiskami... Czytelnikom spoza naszego kraju będzie to wisiało luźnym kalafiorem, ale Polak poczuje się dziwnie czytając, że na przykład Rej runął twarzą w cuchnące
ścieki. To już można było całkowicie pojechać po bandzie i nazwać postać Wojtyła albo Popiełuszko. Toć nazwisko papieża rodaka jest dużo bliższe sercu „statystycznego Polaka” niż jakiś tam Rej (choć mając na uwadze wiedzę, którą dysponują obecnie nastolatki, większość pewnie nawet by nie wiedziała, że ktoś o nazwisku Rej miał dla polskiej kultury jakiekolwiek znaczenie).
Trochę przykro było mi też z powodu wizerunku Polski, jaki w powieści wykreował Masterton. Zasyfione miasta i wsie z polami malowanymi zbożem rozmaitem. Nasza ojczyzna w Dziecku ciemności przypomina – nie przymierzając – Ukrainę. Przynajmniej ja miałem takie skojarzenia. A przecież my, dumni Polacy, nie chcemy być widziani na równi z Ukrainą! Przykro, bo przykro, ale czy patrząc prawdzie w oczy Masterton tak bardzo minął się z prawdą o Polsce? W jednym za to grubo przesadził. Mam na myśli protest robotników z powodu strachu przed diabłem. No błagam...

Autor co i rusz nawiązuje do sytuacji Polaków podczas wojny. Widać wyraźnie, że to również zabieg ku pokrzepieniu serc. Jednak te nieśmiałe wyrazy uznania brzmiały mi tak, jakby podziwiał nie walczących o Warszawę powstańców a mrówki odbudowujące rozdeptany kopiec.
Hu hu, jakie te mrówki zdolne i pracowite. Ho ho, jacy ci Polacy dzielni.

Abstrahując od kwestii łechtania nas przez mistrza Mastertona, stwierdzam, że Dziecko ciemności nie jest aż tak strasznie złą powieścią. Fakt, zdarzały się autorowi lepsze oraz dużo lepsze pozycje, ale tutaj nie ma tragedii. Czytało się trochę długo, lecz miło – a im dalej, tym ciekawiej. Odrobinę irytował mnie pałętający się tu i tam wątek łotra Zboińskiego. Wydaje mi się, że to miał być wypychacz i guma niepotrzebnie rozciągająca fabułę.
Podobał mi się za to przewrotny pomysł z uzależnieniem potwora od religii.

Czy udała się laurka? W dużej mierze tak, bo trudno nie dostrzec, że Masterton się merytorycznie przyłożył do pisania o Polsce. Jednak prawda jest taka, że nam – Polakom – się nigdy nie dogodzi. Zawsze mamy jakieś ale, choćby nie wiem, jak nas hołubiono. Rzadko potrafimy cokolwiek docenić. Stąd właśnie taki wstęp w moim wpisie ;)

P.S. Tak zajęło mnie rozwodzenie się na temat kwestii polskiej w powieści, że nie napisałem nic o fabule. Więc gwoli zasady: podczas budowy hotelu w Warszawie zostaje obudzone z letargu monstrum, które morduje potomków powstańców. Sprawą zajmuje się polski detektyw, potem oddzielnie amerykański i tak to się wszystko potem ciekawie kręci. I już.

piątek, 26 kwietnia 2013

Skarb z pchlego targu


Czas zrobić przerwę w wymądrzaniu się na temat horrorów.

Kiedy studiowałem w Lublinie, często odwiedzałem ulokowany w pobliżu przystanku PKS pchli targ. Tam potrafiłem mnóstwo czasu spędzić grzebiąc w pudłach zawierających moje dwie namiętności: książki i kasety magnetofonowe. Różne skarby stamtąd przytargałem, ale jedną zdobycz darzę szczególnym uczuciem i o tym dzisiaj będę przynudzał.
Zazwyczaj wybierałem z pudeł kilka kaset a następnie w drodze ostrej selekcji kupowałem dwie – trzy z
nich. Czasem wybranie zajmowało mi nawet kwadrans, ale tym razem nie zastanawiałem się ani sekundy. W końcu nie co dzień chyba ma się okazję kupić za grosze kasetę Moskwy!
Okładka przedstawia album Życie niezwykłe. Napis na kasecie również. Spis utworów tajemniczo zamazany korektorem. Jak się później okazało, w rzeczywistości nie jest to Życie niezwykłe a nagrana na nim Moskwa - pierwszy album. Jeszcze lepiej! Co więcej, na pudełku jest naklejka z numerem egzemplarza i napisem "Sprzedarz premiowana. Zachować do losowania" więc kaseta musi mieć jakąś ciekawą historię.

Zgrałem tę kasetę porządnie. Na długi czas poszła w odstawkę. Jednak odkąd zabrałem ją do auta, z ciężkim sercem wyciągam ją z odtwarzacza. Kocham! To mój skarb. Mimo że później sprawiłem sobie limitowaną koncertówkę, nawet ona nie znaczy dla mnie tyle, co ta kaseta.

Moskwa to wyjątkowa kapela. Ma coś takiego w sobie, że treść piosenek trafia do słuchacza bardziej niż teksty większości artystów. Wydaje mi się, że kluczem jest prostota. Teksty Gumy brzmią jak słowa kogoś, kto chciałby powiedzieć coś bardzo ważnego i nie przejmuje się, że literacko nie wypowiada się na najwyższym poziomie. Najlepszym przykładem jest piosenka Urodziłeś się by żyć. Tekst jest do bólu prosty, dziecinny. Infantylny wręcz. Czy komuś to przeszkadza? Mnie ani trochę.
Jest w piosenkach Moskwy gniew i bunt, ale inne niż obowiązuje w punku. Coś takiego jest w tych emocjach, co determinuje, dodaje sił, ale nie jest natchnieniem do rzucania kamieniami. Coś, co nakłania do buntu polegającego na chęci naprawiania świata zaczynając od siebie.
Nagrania Moskwy obalają kilka mitów. Dowodzą, że bunt można wyrażać inaczej niż bluzgami i agresją. Udowadniają także, że punk może być przebojowy, melodyjny, można w nim robić „uuu” i „ooo” nie wpadając przy tym wszystkim w nurt płytkich pioseneczek rodem z Kalifornii.

Myślę, że Moskwa to mój ulubiony punkowy album. No, może obok Ulic jak stygmaty Pidżamy Porno i Zmowy Włochatego. Polecam tym, którzy lubią takie klimaty a Moskwy jeszcze nie znają. Gwarantuję, że Ja wiem, ty wiesz szybko z głowy nie wyjdzie ;)


Jako bonus - niespodziankę dołączam zdjęcie mrocznego, tajemniczego chrupka prosto z piekła.
Sam Belzebub takie wpiernicza.
Z keczupem koloru świeżej krwi spuszczonej z dopiero co zdjętej z ołtarza dziewicy.
Ave satan i smacznego!

środa, 24 kwietnia 2013

Wielka porcja pysznego mięska


Niedawno odkryłem w Internecie coś, co wzbudziło we mnie wielką radość i ciekawość. Gorefikacje. Antologia polskich opowiadań gore. I to w dodatku darmowa! Czego może chcieć więcej fan mocnych wrażeń?
Kiedy zaczynałem zapoznawać się z treścią, założenie miałem takie, że po każdym przeczytanym opowiadaniu będę sobie notował jego wady i zalety. No i szybko się zawiodłem, bo przy trzecim opowiadaniu już nie miałem nic konkretnego do powiedzenia.
Pierwsze – Talidomid – super! Zwłaszcza język, jakim posługuje się autor. Wiele bym dał, by tak umieć. Wadę ma jednak taką, że kończy się, jak na mój gust, zbyt gwałtownie. Dokładnie w momencie, kiedy zaczęło mnie naprawdę wciągać.
Drugie. Wyrzygać duszę. Tu już zachwyt opadł, bo mnie osobiście trochę irytowały przypisy sadzone gęsto
jak igły na łysym łbie Pinheada. Wszystkie dotyczą kapel metalowych i związanych z nimi materiałów. Fajnie, autor zaszpanował znajomością tematu, ale nie sądzę, by na czytelnikach robiło to wrażenie – co najwyżej może poirytować. Odrobinę drażniło mnie też, że autor, posiłkując się okładkami płyt i tekstami piosenek Cannibal Corpse, sam wymyślił stosunkowo niewiele. Opisał jedynie coś, co już ktoś wcześniej stworzył. To mało satysfakcjonujący dla czytelnika zabieg, jeśli mowa o horrorze, w którym tak ważna jest wyobraźnia.
Od opowiadania Dwa słowa przez kilka kolejnych przebrnąłem już właściwie bez większych emocji. Co do wspomnianego tekstu, autorka – jedyna kobieta wśród twórców Gorefikacji – według mnie się nie popisała. Ani umiejętnościami, ani wyobraźnią. Niby w przedmowie antologii przeczytałem, że zaszła ostra selekcja, tymczasem opowiadanie Dwa słowa przypomina poziomem wypociny nazbyt wierzących w siebie amatorów, które widywałem na forum literackim.
Kolejnych kilku opowiadań nawet nie udało mi się zapamiętać na tyle, by się nad nimi rozwodzić. W większości to niezbyt wydumane historyjki stanowiące tło dla różnego rodzaju bezeceństw. Nie czepiam się, z pewnością niektórym to wystarczy. Ja jednak wolałbym czytać teksty, w których gore jest dobrze dopasowanym dodatkiem do fabuły – a nie na odwrót.
Bardzo byłem zaintrygowany tytułem przedostatniego opowiadania – Pornopolis. Spodziewałem się, że autor będzie radośnie folgował swoim chorym fantazjom. Tymczasem ledwo przebrnąłem przez ten...nawet nie wiem, jak to określić. Nie chciałbym powiedzieć bełkot, bo jednak wyraźnie widać, że człowiek dołożył starań, by jego tekst wyglądał tak jak wygląda. Prawda jest jednak taka, że to się do czytania nie nadaje. Przynajmniej nie dla kogoś tak opornego na wyszukane zabiegi słowne, jak ja.
Ze wszystkich opowiadań wchodzących w skład Gorefikacji wyróżniłbym pozytywnie pierwsze i ostatnie. Jajko niespodzianka to naprawdę fajny, nietuzinkowy pomysł. No, może jeszcze Puszka coli zasługuje na uznanie ze względu na zakończenie.
Antologia, ogólnie rzecz biorąc, ma jeszcze jedną, dość istotną wadę – błędy. Literówki, czasem brak przecinka czy wielkiej litery. Nie ma tego dużo, ale się zdarzają. Takie pierdoły jak przecinki jeszcze można wybaczyć, sam się tym kiedyś zajmowałem i wiem, że nie sposób wychwycić wszystko, choćby się i dziesięć razy sprawdzało tekst. No, ale takie rzeczy jak „mimo, że” to już naprawdę porażka edytora.
Generalnie, choć w większości opowiadania nie mordują atrakcyjnością, to zdanie o Gorefikacjach mam bardzo dobre. Fajnie, że powstał taki zbiór. Jeśli lubi się gore, naprawdę można sobie ulżyć ;) To wielka porcja pysznego mięska (nadzianego żyletkami). Tak wielka, że się chyba przejadłem, bo jakoś po lekturze przeszedł mi chwilowo głód ;)
Polecam!

niedziela, 21 kwietnia 2013

Sentyment do obrazków


Od lat nie czytałem komiksów. Choć z racji przynależności do pokolenia dorastającego w latach '90 komiks nie jest mi obcy – a wręcz przeciwnie. Mały Morydz miał całą stertę TMNT, GI Joe, Transformersów, odziedziczone po dziadku przygody Domana, był jednym z ogniw szkolnego handlu Spawnem, Lobo i Dragon Ballem. To się nazywa mieć dzieciństwo! Do komiksu wróciłem dziś. Po latach nie wiem już, ilu. Wróciłem, bo Internet pokazał mi, że istnieje w Polsce coś, czego nigdy bym się nie spodziewał.
Cykl komiksów pod hasłem „Obrazy grozy”.


Zeszyt piąty.
Hellraiser.
Czego może chcieć więcej fan Pinheada?

Nie powiem, żeby to było dzieło absolutne. Ale zeszyt ten, zawierający szereg historii stanowiących różnego rodzaju wariacje na temat Hellraisera, przerósł moje przewidywania. Zdecydowana większość historii zachowuje charakterystyczny klimat pierwotnego dzieła. Wyjątki są nieliczne – tu klimatu trochę brak, tam na klimat położono taki nacisk, że nic poza nim już nie zostało.
Tom stworzyło kilku rysowników, dlatego jest bardzo zróżnicowany zarówno w kwestii potraktowania wątku wspólnego wszystkim historiom, jak i wizualnej oprawy komiksu. Generalnie jednak jestem pod dużym wrażeniem. Kreska w większości ładna, czasem wręcz genialna. Może ze dwa epizody uznałbym za wyraźnie gorsze – reszta jest piękna. Generalnie komiks pełen obrazów bliskich temu, co u Barkera najlepsze.

Czytając „Obrazy grozy” zdałem sobie sprawę z czegoś, co niby było oczywiste, ale nie do końca do mnie docierało. Pinhead jeszcze parę lat temu był na ostatniej prostej do zostania ikoną popkultury. O jego randze świadczy choćby to, że właśnie takie komiksy powstają. Tym, co według mnie zamknęło mu drogę na szczyt, są coraz gorsze – a ostatnimi czasy wręcz gówniane – filmy żerujące na fenomenie Hellraisera. Nie, żebym nakłaniał do jakiegoś bojkotu, ale autorom ostatniego filmu nie można wybaczyć! ;)

Dzięki „Obrazom grozy” przekonałem się, że horror w tej formie również ma swój urok. Nabrałem ochoty na poznanie innych tytułów z gatunku grozy. Ciekawe, ile takich perełek jeszcze czeka aż je odkryję ;) W każdym razie młodzieńczy sentyment do obrazków powrócił.

sobota, 20 kwietnia 2013

Zapraszam na Death Proof!


Dzisiaj w tv jeden z moich ulubionych filmów! Pierwszy raz widzę, żeby TV Puls nadał coś przyzwoitego, coś co nie byłoby tandetnym monster movie. Panie i Panowie, Death Proof!
Wbrew opiniom, które widuję w Internecie, dla mnie jest to najlepszy film Tarantino. No, może na równi z .
Pulp Fiction
Gdyby ktoś nie znał, objaśniam w kilku słowach tę skomplikowaną jak historia rodziny Forresterów fabułę: jeździ sobie koleś pancernym autkiem i za jego pomocą znęca się na bezbronnych laseczkach. To znaczy, jego pierwszy z dwóch celów to bezbronne laseczki, bo kolejne okazują się... zbronne aż nadto. Koniec objaśniania bo przy opisywaniu tak rozbudowanej fabuły łatwo o spoiler ;] W każdym razie scena finałowa to istna perła kinematografii, oglądać ją mogę w kółko.
Historyjka brzmi prymitywnie, ale ile przy tym zabawy! Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Death Proof, byłem zachwycony. Pamiętam, że tego wieczoru widziałem również Donnie Darko, który przy Death Proof wydał mi się beznadziejnie nudny do tego stopnia, że przysnąłem. Chyba właśnie dowiodłem, że nie mam pojęcia o kinie, skoro wychwalam Death Proof a krytykuję Donnie Darko, który, z tego co zaobserwowałem, nierzadko jest uważany za arcydzieło. No trudno. Dla mnie arcydziełem jest film Tarantino, bo, nie wiedzieć czemu, zauroczył mnie od pierwszego kontaktu i po wielokrotnym oglądaniu jeszcze mi się nie znudził.

Dodam jeszcze, że Death Proof ma zarąbistą, ale to ZARĄBISTĄ ścieżkę dźwiękową (jak to zresztą u Quentina T. bywa)! To jeden z moich ulubionych soundtracków.

Takim to krótkim wpisem zachęcam do Death Proof wszystkich, którzy go jeszcze nie widzieli. Zwłaszcza facetów i feministki ;]

niedziela, 14 kwietnia 2013

Dziękuję, HO!

Wchodzę sobie dzisiaj na horror.com.pl, zerkam w dział z opowiadaniami...a tu ja! Co za miła niespodzianka, w końcu widać mnie gdzieś indziej niż na forach literackich :)


Z dumą przedstawiam swój ślad na mojej ulubionej stronie internetowej o horrorach!

Opowiadanie "Szalony"


Pięknie dziękuję ekipie Horror Online!


Horror Online

czwartek, 11 kwietnia 2013

Prośba

Na blogu pojawiło się moje najnowsze opowiadanie. Z racji, że jest to mój powrót do pisania po długiej przerwie, bardzo zależy mi na opiniach czytelników. Proszę, komentujcie śmiało! Będę bardzo wdzięczny za każdy komentarz.
Dzięki!


link:
Opowiadanie "Równowaga"

czwartek, 4 kwietnia 2013

Las muchomorów


Konfrontowanie wątków baśniowych z horrorem bywa ciekawe. Kilka razy twórcom filmowy udało się osiągnąć naprawdę interesujący efekt. Jednak ludziom odpowiedzialnym za Czarny las się nie udało.
Czarny las: grupka ludzi trafia do Niemiec, gdzie znajduje się miejsce obdarzone szczególną mocą – świat rzeczywisty przenika się tam z baśniowym. Przy czym ów baśniowy świat daleki jest od wymuskanych księżniczek i królewiczów w złotych zbrojach. Są za to krasnale-kanibale. I jeszcze jakieś zależności między tymże światem a układem gwiazd na niebie. Dziwny pomysł. Trudno powiedzieć, czy głupi, ale dziwny.

Leprechaun był uroczo tandetny, ale jak na tamte czasy (1993) można mu to wybaczyć. Labirynt fauna -
...ładny. Miał klimat. A tu ani klimatu, ani wspomnianej uroczej tandety. To znaczy jest tandeta, ale innego rodzaju, na pewno bez uroku. Irytowało mnie w zasadzie prawie wszystko, począwszy od idiotycznych, dorodnych muchomorów, których w lesie było więcej niż drzew. To miało oddać bajkowość miejsca? Nie oddało z pewnością. Drażni mnie też, że, jak to niestety często bywa w filmach, ludzi nic nie dziwi. Odprawiają jakiś tam rytuał wskutek którego pojawia się elf. A oni nic, gapią się na niego zupełnie niewzruszeni jakby kontemplowali krzak jeżyny. Elf zabiera dzieciaka, czym matka może i się przejmuje, ale raczej w stopniu takim, jakby porwano jej walkmana a nie dziecko. Wiem, że horror rządzi się własnymi prawami i tu się wiele wybacza, ale bez przesady.
Przez prawie cały film zastanawiałem się, jaka jest wiedza twórców Czarnego lasu na temat baśni. Za najważniejszych autorów uznali braci Grimm – ok, gdyby wziąć się za Ezopa, nie byłoby z czego robić filmu. Zresztą baśń a bajka to jednak nie to samo. Jednak miło by było, gdyby wizerunek baśni przedstawiony w filmie korespondowałby choć cząstkowo z jej istotą i teorią. Bo, proszę mi wierzyć, baśń posiada bardzo bogatą teorię. Taki film byłby nośnikiem dla wielu ciekawostek z tej dziedziny a niestety potraktowano sprawę bardzo płytko.
Daleki jestem od krytykowania głupoty w horrorach, wydaje mi się, że jestem dość wyrozumiały w tej kwestii. Ale nawet w wyrozumiałości trzeba mieć umiar.
Przeraża mnie też, że nie znalazłem w tym filmie nic, co nadałoby mu jakiś akcent komiczny. To naprawdę głupio wygląda, kiedy film o takiej tematyce jest w całości na poważnie.
Końcówkę przespałem, nie wiem, jak się Czarny las się skończył i jakoś nie jestem ciekaw.