menu2

piątek, 24 maja 2013

Zapraszam do Radia Agonia!

Na Straszniej pojawiło się nowe, cieplutkie opowiadanie. Tzn. nie do końca nowe - w bólach rodziło się przez...jakiś rok. No, ale jest i zapraszam serdecznie!

link do podstrony z tekstem:

Opowiadanie "Radio Agonia"

Komentarze na wagę złota!

środa, 22 maja 2013

Wymyślać okropności można w nieskończoność


Ludzie z bagien Edwarda Lee – książka, której recenzje nieustannie widuję na innych blogach. Z każdą przeczytaną opinią na jej temat mój apetyt wzrastał. Zaspokoiłem go i teraz ja się wypowiem.

Rzecz jest o Philu – policjancie, który wraca w rodzinne strony i zastaje miasto w bardzo złej kondycji z powodu panoszących się po nim Bagnowych – zdegenerowanych mutantów. Bagnowi hulają beztrosko, handlując narkotykami i kobiecym ciałem, więc Pil obejmuje stanowisko na tamtejszej komendzie bo wydaje mu się, że jest w stanie zrobić w mieście porządek.
Po pierwsze – styl pisania zastosowany przez Lee. Na początku było ciężko, irytował kolokwialnością. Nie wiem, jak facet to robi, ale szybko się do jego języka przyzwyczaiłem. Czytając ostatnie zdania powieści nie pamiętałem już, że pierwsze mnie irytowały. Poważnym mankamentem był dla mnie jednak sposób wypowiadania się Bagnowych. Rozumiem, trzeba było ich wypowiedzi skonstruować tak, by uwydatnić ułomność werbalną. „Żem”, „pójdziem” - zgoda, ale fonetyczny zapis słów jest według mnie bez sensu. Unosowienie głosek spełnia swoją rolę, ale tylko wizualnie, jako tekst. Naturalną rzeczą jest, że w potocznej, codziennej mowie odruchowo je unasawiamy, więc czy język Bagnowych przez to rzeczywiście aż tak odstawałby od normy? Raczej nie.
Drugą kwestią na płaszczyźnie językowej są stosowane przez autora wulgaryzmów. Za dużo, jednak to jeszcze można przeboleć zważywszy na charakter fabuły i pozycję społeczną bohaterów. Jednak z pewnością dałoby się napisać dialogi tak, by postacie nie brzmiały jak – nie przymierzając - wiejscy hiphopowcy. To samo tyczy się samego autora i jego narracji.

Teraz o fabule i całej reszcie. Chcąc napisać horror powodujący odrazę i wybierając dla niego taką
tematykę jak pan Lee, wymyślanie wywołujących pożądany efekt czynników właściwie powinno iść już z górki. Społeczność zdegenerowanych ludzi, każda jednostka zniekształcona w inny sposób – nieograniczone pole do popisu, wymyślać okropności można w nieskończoność. Czy to mogło być pójście na łatwiznę? Może i tak, ale za to efekt całkiem ciekawy.
Kłaniam się autorowi, bo zadrwił sobie bardzo umiejętnie z mojego intelektu. Część zwrotów akcji wydawała mi się nieuzasadniona, czasem wręcz bezsensowna. Głupio się poczułem, kiedy na koniec wszystko ułożyło się w całość, okazało się, że żadne z wcześniejszych wydarzeń nie było bezcelowe. To jednak ryzykowne posunięcie biorąc pod uwagę część czytelników, która poirytowana pozornie źle skonstruowaną akcją odrzuci książkę w połowie czytania i nie dowie się wszystkiego do końca.
W tym momencie chciałbym napisać o zakończeniu i jak zwykle mam problem ze zrobieniem tego unikając spoilera. Powiem tak: zakończenie jak na mój gust jest kuriozalne. Fakt, jestem zaskoczony, nie spodziewałem się, ale równocześnie odniosłem wrażenie, że Lee wypisywał wszystko, co mu tylko przyszło do głowy, by możliwie jak najbardziej zamotać finałową odsłonę prawdy o Bagnowych i Philu.
Kolejny ukłon z mojej strony za postać Phila. Muszę przyznać, że z niespodziewaną łatwością przywiązałem się do bohatera i wczułem w jego sytuację. Jakkolwiek Ludzie z bagien nie stawiają autorom horrorów poprzeczki gdzieś w kosmosie, to postać głównego bohatera uważam za majstersztyk. Phil jest wiarygodny, przekonujący. Stanowi też dowód na to, że dobre i złe czyny rozdziela jedynie ich interpretacja i okoliczności. W działaniach Phila cel uświęca środki i bardzo mi się to podoba. Miła odskocznia od książkowych postaci o kręgosłupach moralnych z wbudowaną poziomicą.

Jeśli o mnie chodzi, Lee ze swoją książką osiągnął najważniejsze cele – bawiłem się dobrze, nie nudziłem się, czytało mi się szybko a na koniec spadłem z krzesła. Trudno powiedzieć, że to zła książka. Choć taka wydawała się na początku.

poniedziałek, 20 maja 2013

Szmira, tandeta, beznadzieja...

Czytając urzekające „fachowością” werdykty internautów na temat filmów grozy wciąż spotykam się z następującym schematem oceny: syf, nuda, dno i dwa metry mułu, szmira, tandeta, beznadzieja...ale mam taki zajebisty sentyment z dzieciństwa, jako dziecko robiłem w portki jak to oglądałem! Ale generalnie to syf, gówno, nuda...
Ile razy czytam takie mądrości, przez myśl przelatują mi dziesiątki wspomnień z dzieciństwa. Chcąc nie chcąc wychodzi mi na to, że również zaliczam się do grupy „sentymentalistów”. To, co kiedyś przyprawiało mnie o lęk, nawet o płacz – dziś stanowi źródło i siłę napędową mojej fascynacji grozą.
Co pamiętam z dzieciństwa?

Pamiętam, jak często nocował u mnie kuzyn, a że był o jakieś osiem lat starszy, cieszył się przywilejem oglądania z moimi rodzicami telewizji do późna. Zazdrościłem mu niesamowicie, ale tylko dla zasady, bowiem podczas gdy on oglądał w pokoju obok Laleczkę Chucky, ja wciskałem zapłakany łeb pod poduszkę za każdym razem, gdy przez ścianę słyszałem śmiech Chucky'ego. W końcu poszedłem poprosić, by ściszyli nieco te okropne dźwięki. Choć wcale nie miałem na to ochoty, zerknąłem na telewizor a tam lalka z uśmiechem na krzywej mordzie dusiłą faceta plastikowym workiem. Zaowocowało to w ten sposób, że dzisiaj to jedna z moich ulubionych postaci.

Rodzice zostawili małego Łukasza w domu. Samego, na chwilę. Nie pamiętam już, po co, ale najważniejsze, że miałem chwilę bez nadzoru! W końcu mogłem zaspokoić ciekawość, zobaczyć, co takiego trzymają na tajemniczych VHS-ach. Rambo. Szklana pułapka. Kolejna kaseta, nieprzewinięta, obraz włączył się w środku filmu i...o ja cię, para kochanków gzi się wśród jakichś pełzających glutów. Szperam po wielu latach w necie w poszukiwaniu zapamiętanych z dzieciństwa obrazów. Jest! Ślimaki!

Łukasz był już trochę starszy, właściwie był już mężczyzną. Gdzieś w okresie nauczania początkowego. Rodzice z ciotkami grillowali na dworze, ja i moje rodzeństwo cioteczne w mroku nie widzieliśmy już piłki, więc zasiadamy przed telewizorem. To były czasy, kiedy upowszechniała się telewizja satelitarna, więc do dyspozycji mieliśmy późnowieczorny program kilkunastu kanałów. Gołe panie średnio nas interesowały, więc stanęło na kanale przedstawiającym różową breję cieknącą złowrogo i formującą się w dziwny humanoidalny twór. Oglądałem dalej i dotarło do mnie, że ten potwór już mnie kiedyś nawiedził. Chucky po raz drugi!

W końcu nadeszły czasy, kiedy rodzice zmniejszyli swoje obawy związane z moim dostępem do kaset video. Edukowała mnie wtedy wypożyczalnia moich sąsiadów (mały Łukasz wpadał w furię, kiedy nie mógł dostać do domu kasety w pudełku z okładką). Poznałem Gremliny i Crittersów. Po kilkunastu latach z uporem odnajdywałem z czeluściach Internetu tytuły zapamiętane z tego okresu. Również z pogranicza lub spoza umiłowanego gatunku. Odnalazłem ukochane wówczas Wojownicze dinozaury i dziwadło o fioletowym, kudłatym monstrum, któremu z rogu na czole wyskakiwały nutki sprawiające, że ludzie znikali. Nazywało się to Purpurowy pożeracz ludzi. Do dziś nie mogę jednak rozszyfrować, cóż to był za film, w którym dzieciak opiekował się małym, piszczącym kosmitą o wielkiej, łysej głowie i ogromnych, odstających uszach. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie! Powiedzcie mi co to było, bo mam niekompletne wspomnienia i ubolewam nad tym!

Na koniec coś, za czym tęsknię najbardziej. Cóż może być cenniejszego dla fana horroru niż czasopisma
filmowe ze złotego okresu kaset video i kina grozy? Mój ojciec kolekcjonował „tygryski” i inne głupoty. Wszystko to wala się po strychu i nazywa się sentyment. Tylko dlaczego wywalić musiał akurat całą szufladę numerów Cinema Press Video z wczesnych lat '90?! Myłbym ojcu auto do końca życia, gdyby okazało się, że jednak nie wyrzucił tych magazynów i ma je gdzieś zachowane.
Wtedy, gdy miałem jeszcze do nich dostęp, niemal uczyłem się na pamięć tych budzących niepokój ilustracji. Po dziś dzień, kiedy trafiam na jakiś film z tej epoki, nachodzi mnie myśl: łał, jako szczeniak widziałem to w CPV! Freddy, Scanner Cop, Chucky, Obcy, Cenobici, Crittersi – oni wszyscy tam byli.

Może i to wszystko dzisiaj rzeczywiście jest szmirą, tandetą i beznadzieją. Z perspektywy czasu są podstawy do wydawania takich osądów. Ale pomyślmy – nawet już ten sentyment odkładając na bok – czy jest sens ujmować tym produkcjom atrakcyjności z powodu archaiczności technik, z pomocą których powstawały? To nie film się starzeje, a jedynie narzędzia ustępują nowocześniejszym. Czy Freddy z remake'u Koszmaru jest w czymś lepszy od pierwowzoru? Akurat tu uważam, że wręcz przeciwnie. Co z tego, że ten nowy ma bardziej realistyczne oparzenia, skoro nie ma charakteru?

Zastanawiam się, co z sentymentem wspominać będą przyszli fani horroru, których dzieciństwo przypada na czas obecny. Co za piętnaście – dwadzieścia lat z nostalgią będą wspominać, doceniać charakter a wybaczać niedoskonałości? Już teraz widzę, jak dzieciaki fascynują się Piłą, Oszukać przeznaczenie, Hostelem. Nie rozumiem tego, ale za to one nigdy nie zrozumieją mojej wielkiej sympatii do gumowych potworów z kisielem na paszczach.

niedziela, 12 maja 2013

W miejscu, gdzie napięcie powinno sięgnąć zenitu...


Dżinn Garahama Mastertona – Gdzie bym o tej książce nie czytał, wszyscy ją krytykują. W końcu się z nią zapoznałem i mogłem wyrobić sobie własne zdanie.

Fabuła: Harry Erskine (znany z cyklu o Manitou) jest na pogrzebie wujka, Maksa, który zginął w dziwnych okolicznościach. Harry stopniowo odkrywa tajemnice związane z wujkiem i jego przeszłością. Okazuje się, że Max przed śmiercią pozostawał pod wpływem arabskiego ducha zamkniętego w dzbanie.

Choć Dżinn istotnie nie jest jakimś arcydziełem, to masakrujące tę książkę recenzje są według mnie przesadzone. Fakt, powieść jest naiwna, historia trochę naciągana, niektóre fragmenty brzmią infantylnie. Ale przecież chronologicznie Dżinn to początek drogi Mastertona do sławy. Jak zawsze powtarzam: na czymś się trzeba nauczyć pisać.

Spodziewałem się po Dżinnie czegoś zupełnie innego. Jasne było dla mnie, że skoro bohaterem i narratorem powieści jest postać zaczerpnięta z innej książki, to historia ta będzie jakimś elementem jego ogólnego życiorysu. Innymi słowy, że Harry będzie Harrym a nie tylko kolesiem o tym samym nazwisku. Bo czy nie ciekawiej byłoby, gdyby Erskine z Dżinna był powiązany z tym z Manitou? Nawiązania do Manitou z pewnością nadałyby powieści inny, bardziej atrakcyjny wygląd. Harry nie byłby tak sceptyczny wobec arabskiej magii, bo byłby już po przejściach z indiańską. W jakiś sposób można było jego przeszłość wykorzystać na rzecz fabuły Dżinna.

Liczyłem też na więcej horroru. Widywałem w Internecie opinie, że książka jest brutalna, obrzydliwa i szokująca. Umieram z ciekawości, co i kogo tak w niej zszokowało. Jak dla mnie to jedna z łagodniejszych pozycji Mastertona.

Nastąpiło w Dżinnie też coś, czego u Mastertona nie lubię. Nie za bardzo wiem, jak to określić bez spoilerowania, bo sprawa dotyczy zakończenia. Generalnie chodzi o to, że...

gdy zbliża się moment kulminacyjny...

w miejscu, gdzie napięcie powinno sięgnąć zenitu...

w chwili, kiedy uosobienie największego zła na świecie budzi się do zemsty...

...pada tekst w stylu „mamy jeszcze parę minut, to może coś wam opowiem”.

No po prostu ręce opadają.

Ogólnie rzecz biorąc, Dżinn jest pozycją słabą, ale nie tragiczną. Gołym okiem widać, że pisanie jej przypadło Mastertonowi na okres prób i eksperymentów. Choć karierę zaczął porządnym kopniakiem w postaci Manitou, kolejnymi powieściami długo nie mógł przebić debiutu. I tak drepcze po tej sinusoidzie do dzisiaj, pisząc arcydzieła na przemian z niewypałami. Stąd też wniosek, że nie ma co wieszać psów akurat na Dżinnie, bo bardzo prawdopodobne, że znacznie gorsze rzeczy wyjdą w przyszłości spod pióra Mastertona ;)

poniedziałek, 6 maja 2013

Drogi autorze - amatorze...


Od dłuższego czasu przeszukuję Internet w poszukiwaniu blogów, na których mógłbym poczytać opowiadania amatorów. Szukam, szperam...
Nie ma.
Najpierw trzeba się przebić przez setki blogów o losach jakiegoś One Direction, cokolwiek to jest (z treści tekstów wynika, że jakaś kochliwa dzieciarnia). Następnie kolejne setki niby opowiadań, gdzie zabawa kończy się na jednym – dwóch rozdziałach, a wszystko to wydaje się jedynie pretekstem do wymyślenia szałowych bohaterów i przypisania im wizerunków ze zdjęć wygrzebanych z Internetu.
W końcu czasem uda się znaleźć coś na pierwszy rzut oka mającego cechy opowiadania. Jak jeszcze opowiadania grozy, to już w ogóle szał. Do przeczytania pierwszych zdań.

W żadnym wypadku nie mam się za eksperta, ale liznęło się tu i tam spraw związanych z poprawnym napisaniem zdania. Dlatego też właściwym sobie zwyczajem będę się mądrzył. Oto mój osobisty, subiektywny i kompletnie niesprawiedliwy spis rzeczy, które mnie irytują jako czytelnika oraz – przy okazji – wskazówek, czego lepiej nie robić.

Odchrząknięcie, ukłon. Zwrot grzecznościowy:
Drogi autorze, droga autorko, amatorze, amatorko:

  1. Nie nazywaj opowiadania imieniem głównego bohatera. Jeśli już się tak przy tym upierasz, nadaj mu imię mające jakieś znaczenie dla fabuły bądź nietypowe, zapadające w pamięć. Opowiadania pod tytułem „Anka” czytelnik widział milion razy. Ponadto przy nazwaniu tekstu „Anka” nie licz, że ktokolwiek będzie tytułem zaintrygowany i zachęcony do lektury.
  2. Jeśli piszesz opowiadanie grozy, to miej litość i nie zawieraj w tytule słów „mroczny”, „tajemniczy”, „groza” i innych banałów. Rozczaruję Cię – tytuły w stylu „Mrok” czy „Zło” nie są dla czytelnika atrakcyjne.
  3. Nie rozpoczynaj opowiadania od opisu poczynań bohatera, którego uparcie nie nazywasz żadnym imieniem. Pisanie od samego początku „wstała od stołu i poszła do kibla” wbrew pozorom nie nadaje klimatu ani głębi. Czytelnik chce wiedzieć, kim jest osoba, która poszła do kibla. „Agnieszka wstała od stołu i poszła do kibla” - o wiele lepiej, jaśniej, bardziej zrozumiale.
  4. Nie jesteś fajny, jeśli w dialogi wkładasz przesadną ilość sformułowań slangowych. Miej umiar, bo inaczej narazisz swój test na śmieszność.
  5. Do zakończenia zdania służy kropka. Jedna, nie trzy. Wielokropka używa się w określonych sytuacjach a nie w co drugim zdaniu.
  6. Tam, gdzie to niekonieczne, nie dodawaj zaimków dzierżawczych. Jeśli piszesz, że „Adam wyjął z kieszeni telefon i zadzwonił do Oli”, to raczej zrozumiałe jest, że wyjął SWÓJ telefon ze SWOJEJ kieszeni. Nie ma potrzeby tego uściślać.
  7. Pisząc o przemyśleniach bohatera w narracji pierwszoosobowej zadbaj, by nie mówił w kółko „nienawidzę świata, nie daję już sobie rady, nikt mnie nie rozumie, czuję się tak okropnie bezsilny” itd. Czytelnik chciałby konkretów a nie tego typu ględzenia, które trwa kilkanaście linijek tekstu a nie niesie za sobą żadnej konkretnej treści.
  8. Nie opieraj całego tekstu na schemacie „Monika poszła tam, zrobiła to a pomyślała tamto”. Używaj dialogów. Staraj się zawrzeć w rozmowach bohaterów jak najwięcej informacji.
  9. Nie nadużywaj wulgaryzmów. Nie rób wiochy.
  10. Unikaj długich zdań. Im mniej czytelnik ma pomiędzy jedną kropką a drugą, tym więcej do niego dotrze.
  11. Nie bierz sobie punktu dziesiątego za bardzo do serca. Zdanie powinno mieć przynajmniej podmiot i orzeczenie. Nie jesteś Białoszewski.
  12. A' propos Białoszewszkiego – nie jesteś nim, żeby szatkować każde zdanie. Nie jesteś Lovecraftem żeby obywać się bez dialogów. To, że ktoś sobie odpuścił takie rzeczy a przy okazji stał się popularny, nie znaczy, że powinno się tak robić.
  13. Rób, co tylko się da, by uniknąć napisania „który”. Uwierz mi, przesadzasz z tym słowem. Staraj się kombinować tak, by to słowo padało jak najrzadziej.
  14. Na koniec najważniejsze. CZYTAJ KSIĄŻKI. Nie da się pisać, nie czytając. Skądś instynktowna znajomość składni, ortografii, interpunkcji musi Ci wejść w krew. Z powietrza się nie weźmie. Nie bądź jak 3/4 maturzystów, naucz się napisać poprawne zdanie.

Już, wymądrzyłem się. Można by się tak czepiać w nieskończoność, ale kto by to później przeczytał?
Fakt jest faktem, ciężko znaleźć nieprofesjonalnego autora choć odrobinę wykazującego się świadomością językową czy jakimś wyczuciem, wrażliwością na zasady pisania. A szkoda, bo chciałbym od czasu do czasu przeczytać coś, za co można by pochwalić autora.

Jeśli trafią tu jacyś początkujący pisarze, to zachęcam do reklamowania się w komentarzach! Śmiało! Bardzo chętnie poczytam!

Zapraszam też do zabrania głosu na temat tego wątku. Umieram z ciekawości, jak inni tę sprawę widzą.

No i nieśmiało zachęcam do własnych opowiadań. Choćby po to, by skonfrontować je z powyższymi punktami i wytknąć mi hipokryzję ;)