menu2

środa, 26 czerwca 2013

Wolna amerykanka

Nie jestem pewien, czy w kwestii takiego gatunku jak horror określanie, co jest dziwne a co nie, ma sens. W końcu horror to wolna amerykanka, tam się może zdarzyć nawet to – a zwłaszcza to – co nie może się zdarzyć. Mimo to zastanawiam się ostatnimi czasy, co najbardziej dziwacznego napotkały moje oczy podczas seansów.
Przedstawiam mój subiektywny ranking pięciu filmów ułożony według skali ich dziwaczności. Kolejność nieprzypadkowa: od najmniej, do najbardziej osobliwego.

5. Mordercza opona (2010)

Historyjka o wściekłej oponie samochodowej. Toczy się taka beztrosko i wyżywa się na wszystkim, co napotka. Postoi chwilę przed ofiarą, drgnie parę razy i ofiara ta wybucha. Gumowy morderca zaczyna od zwyczajnej puszki a kończy na ludziach, po czym przekazuje swoje niszczycielskie zapędy – o ile mnie pamięć nie myli – dziecięcemu rowerkowi. Nie ulega wątpliwości, że film ten jest żartem twórców i stanowi przytyk w kierunku filmowców za wszelką cenę próbujących stworzyć coś oryginalnego. Innej motywacji dla stworzenia takiego filmu sobie nie wyobrażam.






Łowca trolli (2010)

W norweskich lasach mieszkają trolle. Oficjalnie nie istnieją, rząd konsekwentnie ukrywa prawdę. Trójka studentów odkrywa, że trolle jednak są prawdziwe.
Niby nie ma w tym nic szczególnego, ot niewielkie kuriozum. Nie takie głupoty kręciło się w stanach trzydzieści lat temu. Tylko że cała historyjka o trollach ubrana jest w stylistykę dokumentalną i to jest właśnie szczegół, z powodu którego umieszczam Łowcę trolli na tej liście. Kompletnie nie rozumiem, jaki sens jest w łączeniu cech filmu dokumentalnego – będącego przecież narzędziem do pokazywania obiektywnych faktów – z tak mitologicznym tematem.






Święty (2010)

Nie od dziś wiadomo, że to najprostszy sposób na oryginalność – bierzemy coś silnie zakorzenionego w kulturze. Coś, co jest swoistym dogmatem, hermetycznym tworem, nieczułym na różnorodność interpretacji i punktów widzenia. Następnie wywracamy to coś wnętrzem na zewnątrz i na odwrót. Tak czynią scenarzyści konsekwentnie próbujący przerobić baśnie na horrory i tak też postąpili twórcy Świętego. Film jest o Świętym Mikołaju, który zamiast przynosić dzieciom tablety i X-boxy, zbiera wśród nich krwawe żniwo. Nie mam nic do dodania, w poprzednim zdaniu cała dziwaczność została ujęta.





2. Visitor Q (2001)

To już jazda bez trzymanki. Film, którego idei i przekazu nie jestem w stanie pojąć. Przychodzi facet do skrajnie patologicznej rodziny i śledzi ich porąbany żywot, nie wiadomo właściwie, po co. Syn leje i lży matkę, ojciec gwałci córkę, robi sobie video-pamiętnik z dręczenia syna przez chuliganów ze szkoły...i tak dalej. Każdy każdego maltretuje, ale wszyscy są najwyraźniej zadowoleni i nikt się nie gniewa. Gość natomiast zachowuje się, jakby miał to wszystko w głębokim poważaniu. Nigdy nie zrozumiem Azjatów. Obawiam się, że dla nich nie byłoby w tym filmie nic dziwnego...







THE WINNER IS...



1. Ghost (2012)

Film produkcji indyjskiej – i to już budzi niepokój. Mniejsza o to, czego dotyczy akcja. Zresztą nawet gdybym chciał opowiedzieć, za cholerę sobie nie przypomnę. Całą akcję przysłoniły mi bolly-śpiewy i bolly-tańce. Nie żartuję, to jest horror w konwencji bollywood. Stąd też dostaje ode mnie pierwsze miejsce, bo to już jest pułap nieporozumienia, którego chyba nie da się przebić. Dość powiedzieć, że zawiera scenę, w której detektyw, prowadzący śledztwo w sprawie zjawisk nadprzyrodzonych, po drodze wstępuje do dyskoteki. Rozpoczyna się sekwencja przypominająca teledysk, w której pan detektyw wdaje się w synchroniczny pląs z tancerkami i śpiewa piosenkę, o miłości chyba...
Czy Hindusi naprawdę w każdej sytuacji muszą tańczyć i wyjękiwać te swoje pieśni? Muszę kiedyś obejrzeć jakiś ich serwis informacyjny, tam pewnie pomiędzy newsami o nędzy hinduskich dzieci wyskakuje zgraja opalonych lowelasów i panienek z gołymi brzuchami na piętnastominutowy show.

Co powoduje, że filmowcy mają taką niepohamowaną skrajność do igrania z rozsądkiem i normalnością? Może strach przed tym, że nie będą w stanie wymyślić czegoś, co jeszcze nie powstało. Każdy chce, by jego dzieło było oryginalne, inne niż wszystkie. Trudno zatem stworzyć coś oryginalnego a przy tym nie szokującego dziwnością. Zawsze to dla odbiorcy będzie dziwne. Nawet Metallica kiedyś dojdzie do wniosku, że wszystko, co jest w stanie stworzyć we własnej konwencji, oplata ogonem ten dogorywający gad z Czarnego Albumu i muzycy zaczną kombinować z country albo reggae ;)

Wymieniłem tylko pięć filmów, chociaż, podobnie jak chyba każdy fan horroru, wymyśliłbym jeszcze dwa razy więcej kandydatów. Dałem sobie jednak spokój z takimi oczywistościami, jak Ludzka stonoga czy Nekromantik. Każdy o nich słyszał i wie, że są, lekko mówiąc, niecodzienne. Z pewnością każdy, kto to przeczyta, będzie miał do zaproponowania jakiś tytuł pasujący do tego rankingu. Gdyby ktoś chciał mi coś polecić, to śmiało! Czekam na propozycje!


 ***



 Dołączam filmik, który nie daje mi dziś spokoju. Obejrzałem go już chyba z dziesięć razy i wciąż nie mogę przestać. Po prostu wymiękam przy nim!

wtorek, 25 czerwca 2013

Bezsens totalny i wszechobecny

Kiedy zobaczyłem, że powstał film pod tytułem VHS, zanim zapoznałem się z jego opisem, moja wyobraźnia stworzyła obraz dzieła pełnymi garściami czerpiącego ze złotej ery horroru. Czyli właśnie okresu, w którym gatunek ten przynosił największe zyski wypożyczalniom video. Kiedy dowiedziałem się, że film nie jest o tym, co sobie wymyśliłem, byłem odrobinę zawiedziony. Ale nie aż tak bardzo, bo w gruncie rzeczy VHS oglądało mi się przyjemnie.

Ogólny zamysł tego tworu jest bardziej niż naciągany. Jest wręcz... skądś tam wyjęty. No bo jaki jest sens w nagrywaniu na video zapisu ze spotkań dwojga ludzi na skype? I w ogóle to kto teraz nagrywa cokolwiek na video? Chyba tylko fetyszyści, którym satysfakcję przynosi kastrowanie Avatara poprzez nagranie go na kasetę vhs.
Bezsens totalny i wszechobecny, ale, jak niektórym już wiadomo, jestem wysoce tolerancyjny w stosunku do tandety i głupoty w horrorze, więc pierwszy film pt. VHS oceniam jako „całkiem, całkiem”. W gruncie rzeczy, choć ulepiony z jump-scenek i podobnie oklepanych chwytów, jakoś tam uwagę przykuwał. Było nawet przy czym drgnąć od czasu do czasu.
Powiedzmy sobie szczerze, że ten film jest pozbawiony fabuły. Ot, kolaż luźnych pomysłów twórców spięty do kupy za pomocą wymyślonego na siłę wspólnego mianownika. Dla odbiorców ceniących sobie oryginalną fabułę i drugie, trzecie, ósme dno, VHS będzie koszmarem. Ci natomiast, którzy szukają zwyczajnej rozrywki i świadomie wybierają takie filmy, będą zadowoleni. Ja tam byłem zadowolony.

Niedawno zmierzyłem się z nowiutką drugą częścią. Tu już niby wiedziałem, czego się spodziewać. Jak to w większości filmów „z dwójką po tytule” bywa, wszystkiego musi być więcej i bardziej. No i mamy więcej flaków, jump-scenek, więcej dziwadeł ganiających za ludźmi i więcej głupoty. Moje dwa typy na czołówkę rankingu głupoty:
  • historyjka o zombie zarażających wszystko dookoła...byciem zombie. Nie byłoby to takie idiotyczne, gdyby nie te ich tępe wyrazy twarzy i jeszcze bardziej tępe rzucanie się na każde mięso z własnym włącznie. W pewnym sensie jest to również zaleta, ale zbyt wiele w tym groteski.
  • Humanoidalny kozioł wychodzący z brzuszka pewnej uroczej pani. Gdzie on się niby wcześniej chował, skoro po „porodzie” był od niej chyba ze dwa razy większy? I w ogóle, co to za pomysł?!
Te dwie sceny uświadomiły mi, że nawet twórcy sobie z tego filmu żartują.
Dwójka posiada te same wady co część pierwsza, tylko że w większym natężeniu. Film niby miał być złożony z fragmentów imitujących amatorskie nagrania video. Tylko że spora część ujęć kazała mi myśleć, że nie zawsze była w tym konsekwencja. Może się mylę. Możliwe, że porąbało mi się od natłoku migających, szumiących obrazów, przeskoków, śnieżenia itd. Każdy by stracił orientację w końcu. Ale takie właśnie odniosłem wrażenie, że czasami twórcy zapominali, że ujęcia mają być „z ręki”. Drugi poważny mankament to wspomniane szumy, skaczący obraz i wszystko to, z czym jako dzieciak borykałem się, kiedy odtwarzałem sfatygowaną taśmę. W porządku, to musi być, bo stanowi niejako istotę i urok kaset video. Ale nie w takiej ilości! Bez przesady!
Mają też te filmy dużą zaletę. Gore, choć bzdurne, naprawdę robi wrażenie. Pod tym względem VHS-y promienieją siermiężnym realizmem i szczegółowością. Szkoda tylko, że realizm ten zabijają baśniowe stworki typu wściekły, dwunożny rogacz.

Uważam, że pomysł wykorzystania wątku kasety vhs jest całkiem niezły. Pod warunkiem, że przemyca się go do filmu w inny sposób, na innych zasadach. Jestem przekonany, że większość fanów kina grozy z rozrzewnieniem wspomina epokę kaset video i życzyliby sobie, by powstał film będący namiastką tamtych czasów. Bo co mamy teraz, tutaj? Przypadkowe postacie trafiające do kryjówki świra, który wszelakie bezeceństwa archiwizuje na taśmach. Dlaczego niby na taśmach właśnie? Skoro nie miało to służyć przywołaniu klimatu horroru lat '80, to czemu w takim razie miało? Jakiś cel musiał w tym przecież być, bo gdyby nie było, to ów świr poszedłby z duchem czasu i swoje krwawe historyjki nagrywał na blue-Ray-u.
Myślę, że sam, nie zastanawiając się zbyt długo, wpadłbym na dziesięć innych, o wiele lepszych pomysłów wykorzystania wątku taśmy video. Każdy by wpadł, to naprawdę nie problem. No, chyba że dla twórców VHS. Choć może zwyczajnie nie zrozumiałem ich intencji.

sobota, 15 czerwca 2013

Przyjaźń i opieka jednego twardziela nad drugim

Mój brat od dawna namawiał mnie do przeczytania Nocarza Magdaleny Kozak. Zawsze miałem – w moim mniemaniu – ciekawsze rzeczy do czytania. Niechętny byłem ku temu, bo to rzecz o wampirach, których nie znoszę. I to jeszcze takich wywróconych do góry kołami. Niedawno przypomniał mi o tej książce, kiedy pomagałem mu przy prezentacji maturalnej z polskiego, w której Nocarz był jednym z podmiotów. Ciekawie o niej opowiedział, trzeba to przyznać. Na mnie podziałało. No dobra - mówię bratu – dawaj, się zobaczy. W końcu przekonałem się, cóż to za wyjątkowa powieść, która sprawiła, że po jej przeczytaniu mój brat odkleił się od komputera i zaczął czytać książki.

Nocarz to przygody Jerzego Arleckiego, funkcjonariusza ABW, który zostaje rekrutem tajnego oddziału
tejże organizacji. I teraz uwaga: oddział ten składa się z wampirów polujących na inne wampiry, nierzadko tuż pod nosem zwyczajnych ludzi. Brzmi co najmniej intrygująco, prawda? Gwoli wyjaśnienia: Nocarz to odżywiający się syntetyczną krwią wampir, którego zadaniem jest polowanie i eliminowanie tzw. renegatów, czyli osobników odstępujących od zasady unikania życia kosztem ludzi.
Na początku rozczarowanie. Pani Kozak wydaje się dysponować stylem pisania niepasującym kompletnie do tematyki, którą podejmuje. Narracja jakaś taka...no, kobieca. Z zderzeniu z treścią wydaje się nawet infantylna, totalny kontrast. Mam jednak takie kryterium: dobra książka to taka, która absorbuje mnie treścią na tyle, bym nie przejmował się niedociągnięciami. No i po kilkudziesięciu stronach już się nie przejmowałem. Chociaż nie do końca. Autorka ma kilka ulubionych zwrotów, którymi operuje na okrągło, w tym zdarzają się sformułowania ocierające się o błędy stylistyczne. Jednak nawet to nie jest w stanie skłonić mnie do negatywnej oceny powieści! Ani to, ani nawet fakt, że jest o wampirach!
Nie wiem, czy to zasługa tego, że Nocarza napisała kobieta, czy po prostu talent, ale postacie mają wymiar, którego kompletnie się nie spodziewałem. Pełno w nich wrażliwości, pełno emocji. W tych wampirach, kurczę, komandosach przecież... To brutalny świat, krew się leje litrami (choć głównie do gardeł), czytając aż słyszy się brzęk łusek nabojów upadających na podłogę. A obok tego przyjaźń i opieka jednego twardziela nad drugim. Do tego zwierzchnik polskiego oddziału nocarzy – twardy, stanowczy, surowy...ale jednak w jakiś sposób opiekuńczy. Takie postacie potrafi stworzyć tylko kobieta. Chylę czoła, pani Magdo!
Muszę to szczerze przyznać, że z głównym bohaterem zbratałem się emocjonalnie. Aż mi się czasem przykro robiło, tak dostawał w tyłek. Do tego Vesper – bo takie imię otrzymał jako wampir - został wrzucony w taką akcję, że co chwila wybałuszałem oczy ze zdumienia. Losy w ABW miał dość zaskakujące, obfitujące w nieoczekiwane zwroty akcji.


Do wampirów i wszelkich wariacji na ich temat mam silny uraz. Po prostu nudzą mnie niemiłosiernie, kojarzą się z wyświechtanym do cna toposem. A jednak Magdalenie Kozak udało się stworzyć coś naprawdę ciekawego, oryginalnego i wciągającego, mimo że opartego na tak mocno wyeksploatowanym temacie. Nocarz kończy się w szalenie intrygujący sposób, ale na szczęście są jeszcze dwie kontynuacje tej historii: Renegat i Nikt. Już nie mogę się doczekać, kiedy i te zwinę bratu!

niedziela, 9 czerwca 2013

Jak można?!

Kładę rękę na sercu i przysięgam, że to jeden z najgorszych filmów, jakie widziałem.
Przyznaję, że jestem filmowym masochistą. Im film gorszy, tym większą frajdę sprawia mi oglądanie go. Ale wczoraj to już chyba przegiąłem pałę.

Ciągnie mnie ostatnio do tych żenujących monster movies wyjętych żywcem z wieczornej ramówki TV Puls.Pirania 3D była całkiem w porządku), ale skąd mogłem wiedzieć, że Lake Placid: Ostatni rozdział będzie gorszy nawet od tych gorszych?...
Są to na ogół złe, lub gorsze filmy (no, może

Mniejsza o fabułę, bo choć zwykle podaję jej zarys w paru zdaniach, tu zmieściłbym się w jednym albo i połowie. Zresztą, wiadomo, o co chodzi w tego typu produkcjach, ten od nich w żaden sposób nie odstaje.

Żadnego napięcia.
Grozy.
Mógłbym nawet rzec, że żadnego gore.
O sensie już nie wspomnę.

Mamy za to komputerowo wygenerowanego gada, który hasa sobie po lesie szybciej od samochodu. Mamy wycieczkę szkolną, w której skład wchodzi zboczony kierowca, ciapowaty wychowawca i kilkoro puszczalskich gówniarzy. No, nie wszystkie są puszczalskie, jest jedno skromne dziewczę na każdym kroku obnoszące się tym, że wypożyczyła sobie z biblioteki Jądro ciemności.
Jest też Robert Englund, który bierze role w tego typu filmach chyba w obawie przed wizytą w pośredniaku. Chyba muszę w końcu pogodzić się z tym, że ten aktor nie jest żadną legendą horroru, a jedynie telewizyjnym wycieruchem, który z pocałowaniem w rękę przyjmie propozycję udziału w jakimkolwiek filmie.
Właściwie to dawno nie widziałem tak źle grających aktorów. Rozumiem, że to nie jest produkcja ambitna i nikt sobie dla niej nie będzie wypruwał żył, ale litości, ci ludzie mogliby wykrzesać z siebie choć odrobinę emocji.

Oglądałem Lake Placid z bratem. On, w przeciwieństwie do mnie, przestał wierzyć w ten film już po kilku minutach. Ja uparcie miałem nadzieję... Im dłużej oglądaliśmy, tym większy szok ten film w nas powodował. Jak można ułożyć takie dialogi?! Jak można dopuścić do tak bezsensownych scen?! Dookoła rozszarpane zwłoki koleżanek a co robi ww. skromne dziewczę w tej sytuacji? Zamartwia się tym, że gdzieś pośród tej rzeźni zgubiła swoje Jądro ciemności i pani z biblioteki już nic więcej jej nie wypożyczy. No litości. Albo chłopaczek podrywający ją tekstem „Wiesz, myślę o zapisaniu się do biblioteki”...

Na koniec tekst z filmu, który najbardziej mnie urzekł: „Nie chcę, żebyś tu zostawał ze względu na mnie. Skoro jesteś szczęśliwy budując ogrodzenia, rób to i wpadaj tutaj od czasu do czasu.”

wtorek, 4 czerwca 2013

Co za dużo, to niezdrowo

Szary diabeł to jedna z powieści opartych na mastertonowskim szablonie. Dlatego nie będę streszczał fabuły. Myślę, że wystarczy, jak napiszę, że tym razem rozrabia demon, którego postać została zaczerpnięta z santerii – afrykańskiego kultu stanowiącego korzenie voodoo.

Przykro mi to przyznać, ale czuję się znudzony Mastertonem i tym jego szablonem. Po prostu co za dużo, to niezdrowo a ja już chyba przedawkowałem. Może dlatego Szarego diabła męczyłem długo i beznamiętnie.
Fakt, jest tam parę ciekawych pomysłów. Za taki uważam choćby wprowadzenie postaci upośledzonej dziewczynki posiadającej dar widzenia sprawcy morderstw, choć miałem nadzieję, że Masterton zawiąże
finał inaczej i odegra ona swoją rolę bardziej spektakularnie.
Ucieszył mnie też motyw utożsamienia demonów santerii z chrześcijańskimi świętymi, bo akurat całkiem niedawno o tym czytałem. Atrakcyjności fabuły ten zabieg bardzo się przysłużył, ale czy nie poległa cała wiarygodność historii? Z jednej strony trudno od czegoś takiego jak horror wymagać wiarygodności, ale z drugiej... łączenie tych dwóch religii wydaje mi się bezsensowne. Albo jedna jest prawdziwa, albo druga. Zwłaszcza, jeżeli chrześcijaństwo miało być jedynie przykrywką dla santerii.
Przez cały czas czytania Szarego diabła miałem wrażenie, że Masterton desperacko próbował utrzymać w kupie całą fabułę. Robił, co mógł, wprowadzał kolejne postacie, jednak ewidentnie na potrzeby pojedynczych zwrotów akcji. Niby to powszechny i popularny zabieg, tyle że tutaj wszystko wydaje się robione na siłę. Piszę sobie książkę, ale kurczę, mam tutaj taką lukę, co by tu zrobić, żeby to miało ręce i nogi...o, wiem, dodam taką i taką postać, ona zrobi to i to, będę miał ten wątek z głowy a co do późniejszej roli tej postaci, to coś tam się wymyśli. Takie właśnie to wszystko wywarło na mnie wrażenie.


Może to i dobra książka. Może zachwyciłbym się nią, gdybym nie pochłonął wcześniej stosu identycznych powieści, różniących się jedynie mitologią, z której został wyciągnięty demon. Dotąd uważałem, że w tej przewidywalności właśnie jest cały urok. Przyjemnie było odkrywać, co tym razem wymyślił i wepchnął w stare ramki Mistrz. Jednak nawet najfajniejsza rzecz w końcu może znużyć. Nawet tymi pysznymi tabletkami z witaminą C można sobie w końcu zaszkodzić. Taka filozoficzna myśl na koniec, że światem rządzi umiar ;)

niedziela, 2 czerwca 2013

Z na wpół zamkniętymi oczami

Malevolence – film o takim tytule widziałem dziś zupełnie przypadkiem. Polski tytuł: Anioły śmierci – nie mam pojęcia, dlaczego akurat taki.

Opis fabuły za filmwebem:
Rok 1984, w okolicy zwiększa się liczba zaginionych osób. Policja była bezradna, a ich śledztwo nie przynosiło żadnych rezultatów. Ludzie znikali w niewyjaśnionych okolicznościach jeszcze przez wiele lat, ale nigdy nie odnaleziono żadnego ciała. Nikt z mieszkańców miasta, nie podejrzewał nawet, że tak przerażające zło, może kryć się tak blisko ich domów. Nagle, tak samo jak się zaczęły, zaginięcia ustały, a wszystkich, którzy zaginęli, uznano za zmarłych, porzucając wszelką nadzieję na to, że ktoś jeszcze ich kiedykolwiek zobaczy. Wszystko powoli ucichło, a ludzie zaczynali zapominać o straszliwych wydarzeniach sprzed lat. Pewnego dnia, coś się wydarzyło. Grupa złodziei napadła na bank, po czym wraz z kilkoma zakładnikami, znaleźli kryjówkę w opuszczonym domu, znajdującym się na przedmieściach miasta. Oddaleni od wszystkiego, jedyną rzeczą w ich sąsiedztwie była farma, której nikt, nigdy nie dostrzegał. Aż do momentu, gdy zostaje odnaleziony. Koszmar dopiero się zaczyna...

Są takie filmy, które nie mają w sobie nic. Filmy, które niczym nie urzekają widza, niczego nie oferują.

Takie, o których nie pamięta się już godzinę po obejrzeniu. Dlatego piszę tuż po seansie, bo się boję, że zaraz zapomnę.
Tak więc w Malevolence nic ciekawego nie ma. Nic a nic, przynajmniej nie dla mnie. Mam wrażenie, że twórcy robili, co mogli, by film był jak najbardziej klimatyczny, mroczny, niepokojący. W efekcie obraz jest niemal cały w ciemnych barwach, ponury...i chyba głównie przez to tak strasznie nużący. Malevolence ogląda się z na wpół zamkniętymi oczami, ani na chwilę nie otwierając ich szerzej, bo i nie ma właściwie po co. Od początku do końca akcja jest jednostajna, nawet sceny zabójstw, które powinny – jeśli nie poderwać widza z fotela – przynajmniej go nieco ożywić. Tu jednak są jakieś takie na pół gwizdka... Zlewają się z monotonią całości, nie są w stanie wybić się ponad tę jednostajność.

Przyznaję, czasem oglądam filmy dość nieuważnie, wiele rzeczy mi umyka. Może więc także wyjaśnienia motywów mordercy również nie zauważyłem, mimo że zostały wyjaśnione. O czarnym charakterze dowiadujemy się niewiele. Właściwie to nie wiadomo, dlaczego ten morderca jest mordercą. Nie dowiedziałem się, co go tak w zabijaniu rajcuje. Wiadomo za to, że swoją bardzo, bardzo mroczą historię uwieczniał pod hasłem „mój drogi pamiętniczku”. No błagam, jaki morderca prowadzi dzienniczek? Rozumiem, że wprowadzenie motywu pamiętnika miało posłużyć wygodnemu odkryciu kart w związku z tajemniczym oprawcą. No, ale skoro już się coś takiego zainicjowało, trzeba było te karty odkryć nieco bardziej. Generalnie czarny charakter nie jest spod znaku tych, którzy przeszliby do historii. Cichych, zamaskowanych psychopatów to ja widziałem dziesiątki...

Nie za bardzo pojmuję, czym kierowali się twórcy w doborze muzyki do filmu. Na początku wszystko brzmiało ok, muzyka jak muzyka. Nie jakaś tam wyjątkowa, jak to w filmach grozy. Ale potem...jakieś piski zupełnie wyrwane z kontekstu, wybrzmiewające nie w porę i kompletnie od czapy. Nie mam pojęcia, czemu to miało służyć.


To by było na tyle, bo nawet nie wiem, co można by o tym filmie jeszcze powiedzieć. Nudny, nieciekawy, pozbawiony wszystkiego, co mogłoby go wyróżnić spośród nawału filmów grozy. Właściwie nie jest to nic wartego uwagi, czy nawet dedykowanego mu wpisu. Ot, chciałem zasygnalizować, że istnieją takie filmy, których nawet ja nie jestem w stanie docenić.