menu2

środa, 31 lipca 2013

Chodzi o rozrywkę

Minęło już trochę czasu odkąd założyłem STRASZNIEJ. Choć wciąż nie mogę nakłonić odwiedzających do wypowiadania się o wpisach w formie komentarzy, to wiem, że nie pisuję tylko dla siebie. Czytelników przybywa, co mnie bardzo cieszy i mobilizuje. Przyszło mi w związku z tym do głowy, by wypowiedzieć się na temat istoty mojego bloga oraz innych, które odwiedzam. A także o moim własnym stosunku do horroru i opisywania filmów i książek z tego gatunku.

Domyślam się, że spora część osób, które trafiły na STRASZNIEJ jest rozczarowana lakonicznością moich wypowiedzi na temat filmów. Że nie wypowiadam się na temat aktorów, jakości ich gry, czy że w ogóle nie podaję nazwisk. Że próżno szukać u mnie jakichkolwiek personaliów ekip tworzących dany film. Że nie zajmuję się ścieżką dźwiękową i innymi tego typu rzeczami. To po prostu nie jest dla mnie istotne.
Owszem, czasami robi mi różnicę, kto wyreżyserował film. Prawda jest jednak taka, że tych reżyserów, podobnie jak aktorów, nie rozróżniam. Jest paru, których fan horroru znać musi i filmy tych twórców rozpoznam bez problemu. Zazwyczaj jednak w to nie wnikam.
Podobnie jest z grą aktorów. Nie roztrząsam, kto jak zagrał, w jakim filmie i jakie produkcje ma już na koncie.
Film jest dla mnie całością, której nie lubię rozkładać na części pierwsze. Zasada jest prosta jak drut kolczasty: albo film jest ciekawy, albo nie. Niech będzie stworzony przez znanych, utalentowanych aktorów albo kołkowatych amatorów, ważne żeby fabuła była ciekawa. A jeśli przy tym zaskoczy mnie oryginalnością, to już w ogóle będę zachwycony. Jeszcze prostszym kryterium jest moja niska wytrzymałość na nudę. Jeśli nie zasnę podczas seansu, to znaczy, że film był dobry.
Często też, gdy opisuję dany film, nie nakreślam szczegółowo jego fabuły. Na ogół mieszczę ją w kilku zdaniach, by z grubsza było wiadomo, o czym jest rzecz. Kieruję się tu moim subiektywnym podejściem – kiedy chcę, by ktoś opowiedział mi o filmie, oczekuję krótkiej, ogólnej informacji. Resztę chcę poznać samodzielnie podczas oglądania.

Teraz o książkach. Tu z kolei autor jest dla mnie bardzo istotny, bo jest gwarancją stylu, charakteru powieści, czy tematów, jakich dotyka w danej powieści. Ale w kwestii książek nie na tym się skupię.
Daleki jestem jako czytelnik, a więc również jako osoba opisująca książki, od postawy hipsterskiego książkowego fetyszysty. Nie gloryfikuję kultu papierowej książki, bo powieść jest powieść i obojętne mi, z czego ją będę czytał. Pewnie, że wygodniej jest mieć książkę w ręku i przyjemnie popatrzeć na półkę pełną ulubionych tytułów. Fakt, że ostatnimi czasy dogadzam sobie trochę, kupując powieści w tradycyjnej formie. Jednak jeśli nie mam możliwości/nie chce mi się postarać o taką, to nie mam najmniejszego problemu z czytaniem z komputera, tabletu, czy nawet z ordynarnie wydrukowanych kartek.
Nie wącham, nie wsłuchuję się w szelest, nie robię zdjęć swoim książkom. Nie czynią mnie one lepszym od innych. Często widuję wypowiedzi na temat książek i samego czytania sformułowane tak, że kipi z nich duma i poczucie wyjątkowości. Nie pochłaniam po piętnaście tytułów tygodniowo, ale swoje w życiu przeczytałem. Odkąd nauczyłem się alfabetu, czytam książki i jest dla mnie rzeczą naturalną, że człowiek czyta, skoro umie. Nie czuję się jednak częścią jakiejś elitarnej subkultury pod hasłem „czytam, więc jestem”.

W tym wszystkim chodzi o jedno – o rozrywkę. Oczywiście, jest wiele filmów grozy, z których płynie cenna nauka. Czytanie niewątpliwie nas rozwija – pobudza wyobraźnię, wrażliwość. Sprawia, że wyczulamy się na zasady rządzące językiem i intuicyjnie jesteśmy w stanie rozstrzygać jego zawiłości. Cenię bardzo te wszystkie korzyści, jednak na pierwszym miejscu stawiam rozrywkę i przyjemność. Myślę, że wielu się ze mną zgodzi.

Jeszcze jedna, bardzo istotna rzecz: wpisy na STRASZNIEJ nie są recenzjami. A przynajmniej nie tworzę ich w takim przekonaniu. Recenzja bowiem musi spełniać kilka warunków, by nią w istocie być. U mnie te warunki bywają spełniane, albo i nie. Nie dbam o to, wolę w luźny, spontaniczny sposób dzielić się z Wami tym, co widziałem bądź przeczytałem.

Takimi oto słowy uzewnętrznił się Morydz. Kogo nie razi moja ogólnikowość (czy jak kto woli: ignorancja), luźne podejście do tematu i kulturalny hedonizm, tego serdecznie zapraszam na STRASZNIEJ i nakłaniam do zostawiania po sobie komentarzy!

czwartek, 25 lipca 2013

Nekrofilskie sex party

Znowu trafiłem na porąbany film. Chyba muszę odstawić tego typu kino na jakiś czas, bo znów przegiąłem pałę.

Maraton filmów grozy (oryg. Chillerama) zawiera cztery fabuły – jedną główną i trzy jej podległe. Film zaczyna się sceną, w której pewien frustrat przychodzi na grób swojej żony, by wykopać jej ciało i zrekompensować sobie krzywdy związane z jej zbyt małą uległością w małżeńskim łożu. Brzmi głupio? To jeszcze nic! Żonka ożywa i odgryza mu pindola, zostawiając na ranie tajemniczą, niebieską ciecz. Facet pracuje w kinie samochodowym, organizującym maraton horrorów. Pech chciał, że po osobliwym wypadku akurat musi iść do pracy. Gdy już tam dokuśtyka, roznosi wśród żądnych mocnych wrażeń nastolatków wspomniany płyn, którym przemienia ich w coś na kształt zombie Jednak są to jedyne zombie w swoim zgniłym rodzaju, bo ogarnięte chęcią rozkręcenia wielkiego nekrofilskiego sex party.
To jest główna akcja. Pozostałe funkcjonują na zasadzie filmów oglądanych przez zmotoryzowanych fanów grozy. W ten sposób poznajemy:

  1. Tragedię mężczyzny, który wskutek zażywania niepewnego leku ejakuluje plemnikami-potworami. Jeden z nich urasta do rozmiaru wieżowca i szukając upragnionej komórki jajowej, dewastuje miasto oraz zjada ludzi;
  2. Nastolatka mimowolnie włączonego do gangu homoseksualnych wilkołaków. Czy raczej „niedźwiedziołaków”, bo tak się tam zwą. Rzecz podana w formie, o zgrozo, musicalu;
  3. Historyjkę o tym, jak Hitler wszedł w posiadanie dziennika doktora Frankensteina i dzięki zawartym w nim informacjom stworzył własne monstrum sklejone ze szczątek więźniów obozu koncentracyjnego.

Puszczony zostaje jeszcze jeden film, jednak: po pierwsze nie traktuję go jako pełnoprawny epizod całości, bo jest o nim tylko krótka wzmianka; po drugie traktuje o rzeczach, których przez to, że posiadam resztki dobrego smaku, nie będę opisywał.

Całość obraca się wokół wątków seksualno-fekalnych i jest gorzej niż beznadziejna. Efekty specjalne, gore itd. są na poziomie Planu 9 z kosmosu, choć to przez wzgląd na profil filmu nie koniecznie wada. Myślę, że dalszy komentarz jest zbędny, opis fabuły Maratonu i tak całkiem nieźle uzmysławia, czym jest ten film. Powiem tylko, że jak na parodię, jest zasmucająco mało śmieszny. Może za wyjątkiem epizodu o Hitlerze. Humor w stylu Monty Pythona zawsze może liczyć na moją akceptację. Poszczególne części całości stworzone zostały przez kilku reżyserów, każdy z nich miał swoje pół godziny i w moim odczuciu tylko twórca tej części zaprezentował poziom powyżej dna.

Generalnie rzecz ujmując, nie polecam. Dziwię się aktorom. Za żadne pieniądze nie zagrałbym w takim żałosnym gównie. Przepraszam za nieeleganckie słownictwo, ale żadne inne określenie nie oddałoby prawdziwej wartości tego filmu.

środa, 24 lipca 2013

Co czuje choinka?

Zastanawialiście się kiedyś, co czuje choinka? Bestialsko wycięta, wsadzona zranionym pniem w ciasny stojak. Ubrana nie wiadomo po co w idiotyczne łańcuchy i bombki, wystawiona w centrum domu swych oprawców niczym przy pręgierzu. Dookoła skaczą uśmiechnięte dzieci, radując się jej agonią. A ona jedynie cicho krwawi igłami na dywan. I jak? Rozumiecie, co ona przeżywa? Nie rozumiecie, nic was to nie obchodzi. Mordercy, bydlaki...

UWAGA: Aby zrozumieć sens i przesłanie omawianego dzieła sztuki, zaleca się wyobrażenie sobie, że jest się choinką.

Treevange trwa szesnaście minut i moim zdaniem to przynajmniej o drugie szesnaście za mało. Zanim się
wkręciłem w tę mrożącą krew w żyłach historię, ta już dobiegła końca. Fabuła przedstawia się następująco: do lasu wpada zgraja wojowniczych wieśniaków i wznosząc bojowe okrzyki wycina jołki w celach świąteczno-tradycyjnych. Tu wskazówka dla tych, którzy w przyszłości mają zamiar przytargać z lasu choinkę: przy wycinaniu należy drzeć się jak opętany, wyzywać ją i śmiać się w stylu filmowych czarnych charakterów. Do rzeczy. Drzewka, zranione i upokorzone, wywożone zostają do miasta. Tam dokonuje się ich iglasta wendeta. Jak ona wygląda, to po prostu trzeba zobaczyć samemu! Możecie być spokojni, jest krwawo.

Doprawdy, nie wiem, co powiedzieć o tym krótkim filmie. Przede wszystkim chyba to, że jest genialny w swej dziwności. Zemsta choinek? Czym się trzeba odurzyć, by wpaść na taki pomysł? Koncept jest mega oryginalny, to trzeba przyznać. Jednak, jak wspomniałem wcześniej, chciałbym zobaczyć coś takiego w wersji pełnometrażowej. Szkoda odjechanego pomysłu, by zamykać go w kilkunastu minutach. A ile można by było jeszcze z niego wydobyć przy dłuższym czasie trwania!

Tak w ogóle, to gdyby to ode mnie zależało, stworzyłbym w oparciu o pomysł z choinkami całą serię. Coś pod hasłem, powiedzmy: To, że wyrosłem z ziemi nie znaczy, że nie cierpię. Dzięki mnie w końcu ludzkość zrozumiałaby tragedię bestialsko wyrwanych z zagona ziemniaków – obdartych ze skóry, poćwiartowanych...cierpiących! Albo przedstawiłbym mroczną historię rodziny ogórków gruntowych, którą psychopatyczny morderca (znany w warzywnym półświatku jako Rzeźnik z Działki) rozdzielił na resztę ich nędznego życia, przeznaczając jedną część rodziny do mizerii a drugą na małosolne. Wes, Sam – czekam na wasze propozycje współpracy. Ale ostrzegam, cenię się.



P.S. Treevange z łatwością znaleźć można na Youtube.

czwartek, 18 lipca 2013

Do kserowania uczniom na religii ku przestrodze

Satanizm dzieli się na dwa prądy: intelektualny, wykorzystujący postać Szatana jako symbol najcenniejszych cech ludzkich oraz drugi – robiący show z potajemnych spotkań, gloryfikacji przemocy i szokowania image'm. Moje skojarzenia co do pierwszego to: La Vey – twórca i propagator oraz Roman Kostrzewski z KAT-a, potrafiący swoją gadką naprawdę przekonać. Druga odmiana satanizmu kojarzy mi się natomiast z miejscem, które znajdowało się w lesie niedaleko mojego domu. Na ścianie nabazgrany był wielki anioł z zakrwawionym mieczem a obok wypisane biblijnym językiem jakieś bzdety o Szatanie. Z takim właśnie satanizmem zetknąłem się, czytając pewną książkę wypatrzoną na jednym z blogów.

W końcu, po długich męczarniach, udało mi się dobrnąć do końca czegoś, co nazywa się Lucas – ucieczka z piekła. Pamiętnik satanisty. Mniej więcej wiedziałem, czego się spodziewać i bezsensowny trud zadałem sobie niejako na własne życzenie. No, ale cóż, chciałem przeczytać coś nudnego i nieciekawego, to teraz mam.

Do rzeczy. W skrócie (bo i nie ma się za bardzo nad czym rozwodzić) fabuła wygląda następująco: pewien chłopak z Niemczech pod naciskiem kolegi trafia do satanistycznej sekty. Całość stanowią jego przygody, rozważania i żale, iż dołączając do tych psychopatów zrobił źle, że ojojoj.
Jedni modlą się do obrazów, inni do ściany, tu natomiast mamy towarzystwo modlące się do nie-wiadomo-czego pod kryptonimem „Szatan”. Zaangażowani są w te modlitwy tak, że aż śmiech bierze, iż można posuwać się do mordów i zjadania narządów w imię tak idiotycznych celów. A jakie są cele tego rodzaju „satanistów”, każdy z grubsza wie. Być złym, bardzo złym a w dodatku jeszcze złym. Jestem w stanie uwierzyć w istnienie satanizmu intelektualnego. Ta filozofia trzyma się kupy, rzekłbym nawet, że bliższa jest naturze ludzkiej niż wszelkie inne znane mi wyznania. Jednak nie mogę jakoś dać wiary, że równie zdyscyplinowaną sieć mogą tworzyć osobniki, których poczynania kojarzą mi się jedynie ze słuchającymi metalu chuliganami, którymi w ramach edukacji (indoktrynacji) wycierają sobie gęby katecheci na lekcjach religii. Jakieś zebrania, szkolenia, delegacje...wszystko po to, by umieć rozpruć owcę i zjeść jej wnętrzności. Czy coś takiego naprawdę ma miejsce? Po prostu nie wierzę. Choć wydawca Ucieczki z piekła robi, co może, bym uwierzył, to jakoś nie mogę. Książka sprawia wrażenie jakiejś profilaktycznej historyjki do kserowania uczniom na religii ku przestrodze.

Teraz o wartościach Ucieczki jako powieści: jest cholernie nudna. Nie wciąga kompletnie, historia bohatera jest niezajmująca i opisana w sposób nie wzbudzający emocji w czytelniku. To poważna wada, bo idzie przecież o czyjś los. O psychikę i przyszłość młodego chłopaka, o jego bezpieczeństwo a nawet życie. W takim wypadku oddziaływanie na emocje czytelnika, wzbudzenie współczucia i strachu powinno być chyba głównym celem. Oczywiście jeśliby przyjąć jej treść za opis faktycznych wydarzeń, to mój zarzut jest bezpodstawny, bo przecież było jak było i tak w książce musi stać. Ośmielę się jednak traktować tę historię jako hipotetyczną, spisaną w celach dydaktycznych. A jako takiej mogę się już czepiać.

Może się mylę. Może to ze mną jest coś nie tak, horrory znieczuliły mnie i odebrały empatię. A może po prostu Ucieczka z piekła jest zwyczajnie kiepskim czytadłem. Póki nic mnie nie utwierdziło, że jest inaczej, moje zdanie będzie właśnie takie.

środa, 10 lipca 2013

Polski horror – jak to dziwnie brzmi

Prawda? Te dwa słowa jakoś tak ze sobą zgrzytają... Ale w końcu zobaczyłem coś, co stanowi dla nich pomost. Nosi beznadziejnie banalny tytuł: Pora mroku. Polski jest w kwestii produkcyjnej, jednak jeśli chodzi o formę – Ameryka pełną gębą. Muszę przyznać, wybija się.

Przedstawienie fabuły trzeba chyba zacząć od tych trzech słów, na które każdy fan horroru zareaguje
pobłażliwym uśmieszkiem ;) Uwaga. GRUPKA PRZYJACIÓŁ WYJEŻDŻA na wycieczkę. Jedna z uczestniczek wyprawy ma nadzieję przy okazji odnaleźć brata, który rok wcześniej zaginął dokładnie w miejscu ich biwakowania. Równocześnie do szpitala psychiatrycznego przyjeżdża kilkoro młodocianych kryminalistów, by pracując odrobić poprawczak. Wśród nich jest Karolina, która wraz z upośledzonym umysłowo towarzyszem próbuje się dowiedzieć dokąd wywożeni są pacjenci. Losy jednych i drugich krzyżują się, gdy wszystko zaczyna się wyjaśniać. Dalej nie powiem, bo taki spoiler to byłoby wielkie zmarnowanie atrakcyjności fabuły! Chociaż strasznie mnie korci, bo bez wnikania w dalsze szczegóły ten opis brzmi banalnie...
W każdym razie warto ten film zobaczyć, bo to kawał dobrego, trzymającego w napięciu horroru. Albo chociaż żeby przekonać się, że nasi filmowcy jednak miewają ambicje.

Utarło się przekonanie, że w Polsce nie da się zrobić horroru. W tej kwestii zachowujemy się tak, jak odnośnie naszych sukcesów na boisku. Z braku bieżących sukcesów nieustannie wracamy do epizodów z dawnych czasów – do Wembley i do Wilczycy. Na chwałę w futbolu chyba już nie ma co liczyć, ale jeśli chodzi o rodzimy horror, to Pora mroku daje nadzieję!
Jak to zwykle u nas bywa, nie obejdzie się też z pewnością bez fali krytyki. Film jest bowiem nakręcony w duchu obecnego amerykańskiego kina grozy. Nie czytałem jeszcze żadnych opinii na jego temat, ale moje proroctwo w tej materii brzmi:

Naśladujemy uparcie Amerykę, nic nie potrafimy zrobić sami, z klapkami na oczach bezmyślnie kopiujemy zachodnie trendy!

No dobra, może i naśladujemy, ale czy to naprawdę nie wychodzi nam na dobre? Pora mroku wypada na tle polskiej kinematografii naprawdę świetnie. A już na pewno jest perełką, jeśliby porównać z „arcydziełami” typu Ciacho czy Lejdis. Więc to chyba dobrze, że próbujemy przyrównać się do tych, którzy robią to lepiej od nas. Bo jak niby miałby wyglądać polski horror, żeby się nikt do niego nie przyczepił? Nie stworzymy od razu charakterystycznego, wyróżniającego Polskę stylu, od kogoś się musimy nauczyć. A chyba lepiej, kręcąc filmy, naśladować USA niż na przykład Indie...

wtorek, 9 lipca 2013

Szacunek dla życia

Budzisz się w obcym, groźnie wyglądającym miejscu i okazuje się, że nie ma już świata, jaki istniał jeszcze przed zaśnięciem. Co robisz? Jak się zachowujesz? Jak to wpływa na twoją psychikę? Czy taki obrót spraw jesteś w stanie uznać za pożyteczny?

Film pt. Derren Brown Apocalypse przedstawia się tak:
Pewien doktorek wybiera sobie jako obiekt badań Stephena – lesera i obiboka. Chłopakowi nic się nie chce i na niczym mu nie zależy. Eksperyment dra Browna ma go rzekomo postawić do pionu. Doktorek skrupulatnie buduje w Stephenie przekonanie, że przespał apokalipsę. Cała rzeczywistość bohatera składa się od teraz z wyreżyserowanych zdarzeń odgrywanych przez aktorów. W jego telefonie i telewizorze pojawiają się fikcyjne wiadomości, które utwierdzają go w przekonaniu, że apokalipsa jest faktem. Doktorek natomiast śledzi poczynania Stephena. Sukcesywnie wprowadza do swojego scenariusza osoby mające odegrać kluczowe role w przedsięwzięciach chłopaka oraz wzbudzić w nim wartości dotąd mu obce.

Tyle o treści, teraz moje przemyślenia. Niby jest to film dokumentalny, jednak do dokumentów z Discovery
zawsze miałem dystans. Albo po prostu przestały na mnie robić wrażenie, bo ile można lasować sobie mózg opowieściami o kosmicznych porwaniach piętnastego stopnia czy odkryciu ewangelii Heroda zapisanej na pendrivie? Oczywiście kpię sobie, ale nie sposób po prostu traktować takich produkcji poważnie. Dlatego też w autentyczność eksperymentu Dennena Browna również ośmielam się wątpić.
JEŻELI JEDNAK OKAZAŁBY SIĘ AUTENTYCZNY...
...to na miejscu Stephena zniszczyłbym doktorka w sądzie. No bo gdyby Stephen na skutek tego całego cyrku wpadł w szok, który odcisnąłby piętno na jego zdrowiu psychicznym? Albo podczas swoich poczynań w nowym świecie naraziłby się na śmierć? Albo po kontakcie z zarażonym wirusem zombie (tak, nawet takie cuda się działy) zadziałałby efekt placebo i Stephen umarłby z samego przekonania, że powinien? I tak dalej.

Kolejna rzecz, która przyszła mi do głowy podczas oglądania filmu. Brown ma ambicje swoimi pseudonaukowymi metodami wpoić Stephenowi odpowiedzialność, empatię i – przede wszystkim – szacunek dla życia. A gdzie jest w takim razie jego własny szacunek dla Stephena, którego życie, choć nieproduktywne, to jednak ludzkie i zasługujące na szacunek. Tymczasem traktuje chłopaka jak królika doświadczalnego, nie zważając na konsekwencje. Niby Stephen miał być pod stałą obserwacją specjalistów od głowy, jednak co z tego? Spróbujmy bowiem wyobrazić sobie nas samych w takiej sytuacji. Kto jest absolutnie przekonany, że mu w końcu nie odwali?

piątek, 5 lipca 2013

Lekcja tolerancji

Porąbani – co może kryć się pod takim tytułem? Pierwsza myśl to oczywiście slasher z przymrużeniem oka, coś jak Krzyk. W każdym razie z pewnością chodzi o sytuację w stylu „grupka przyjaciół wyrusza...”. Poniekąd moje przypuszczenia się sprawdziły, jednak takiej formy podania owego schematu się nie spodziewałem.

Mamy tu do czynienia z czymś idealnie wypośrodkowanym pomiędzy horrorem a komedią. O ile przez horror rozumiemy gore a nie budowanie niepokoju i napięcia. Sytuacja wygląda następująco: Dwóch wieśniaków przyjeżdża do swojego nowego domku letniskowego, co zbiega się w miejscu i czasie z beztroskimi harcami szałowych amerykańskich nastolatków po okolicy. Tucker i Dale łowią ryby podczas gdy wystraszona ich widokiem uczestniczka harców poślizguje się i spada do wody. Rednecki okazują się aniołami w spoconej skórze i biorą dziewczynę pod opiekę. Kiedy jej przyjaciele odkrywają, że przebywa ona w domku Tuckera i Dale'a, są święcie przekonani, że jest tam w charakterze zakładniczki. Negatywne uczucia wobec dwóch dżentelmenów potęguje obsesyjna nienawiść jednego z nastolatków w związku z jego traumą z dzieciństwa, której przyczyną są rzekomo osobniki pokroju wybawców dziewczyny. Rozpoczyna się coś, czego nie jestem nawet w stanie opisać w jakiś składny sposób. Festiwal nieporozumień, na którym dzieciaki, oględnie mówiąc, nie korzystają. Rednecki nie mają szans dogadać się z młodocianym towarzystwem, bo wrogo nastawione dzieciaki atakują ich z taką zażartością, że obraca się to zawsze przeciwko im. Biedne wieśniaki czują się skołowane, nie rozumieją, dlaczego ci turyści atakują ich tylko po to, by...popełnić samobójstwo.
Tak to mniej więcej wygląda. Brzmi głupio, jednak wcale takie głupie nie jest. Bardzo zręcznie ułożono scenariusz. Funkcja czarnego charakteru jest przechodnia, wraz z trwaniem filmu oczywiste staje się, że czarnymi charakterami nie są wieśniaki, lecz te głupie nastolatki. Powstaje z tego osobliwa parodia slashera, w której prawdziwym czarnym charakterem jest głupota i uprzedzenie.

Całość została bowiem pomyślana tak, by płynęła z niej głęboka nauka. Dydaktyzm, jaki znamy z filmów typu Zemsta frajerów czy Płytki facet. Twórcy pokazują nam, do czego prowadzi krótkowzroczność i ocenianie innych przez pryzmat uprzedzeń i stereotypów. Niepokój budzi jedynie tło tych nauk moralności. Lekcję tolerancji dają nam flaki, krew i ciała okaleczone na wiele fantazyjnych sposobów. Choć może się czepiam... No dobra, mniejsza o dydaktyzm – fajny, zabawny i krwawy film! ;)

P.S. Dodam jeszcze tylko, że moim zdaniem twórcy polskiej wersji filmu powinni (jak w większości przypadków) pozostać przy oryginalnym tytule. Tucker & Dale vs Evil pasuje idealnie! Po co było to zmieniać?!