menu2

środa, 21 sierpnia 2013

Opowiadanie "Silniejszy układ"

Ostatnimi czasy nieśmiało powracam do pisania. Po dokończeniu zaczętego wieki temu Radia Agonia i spontanicznym popełnieniu Równowagi nabrałem w końcu zapału do ubierania pomysłów w fabułę. Dziś na blogu pojawiło się nowe opowiadanie pod tytułem Silniejszy układ. Zapraszam serdecznie do czytania i
wyrażania opinii. Mam nadzieję, że znajdzie się choć garstka osób, którym ten tekst się spodoba ;)

Opowiadanie Silniejszy układ




wtorek, 20 sierpnia 2013

Dobre i wybitne

Często spotykam się z opiniami, że Masterton lepiej spisuje się w krótkich formach niż w pełnowymiarowych powieściach. Moim zdaniem w obu przypadkach sprawdza się równie dobrze. Dobrnąwszy do końca zbioru opowiadań pt. Festiwal strachu utwierdziłem się w swoim stanowisku.

Zbiór rozpoczyna krótki tekst Sarkofag. Okazuje się, że Masterton potrafi wybrnąć nawet z takiego problemu, jakim jest napisanie czegoś mającego ręce i nogi, a zbudowanego maksymalnie z pięciuset słów. Opowiadanie wprawdzie nie powala, ale wspomniane ręce i nogi ma. Poznajemy dziewczynę, która pragnęła odchudzić się cudownym żuczkiem wyjadającym tłuszcz spod skóry i zjadł jej za dużo.
Dalej mamy Burgery z Callais. Rzecz dotyczy procederu, o którym ostatnimi czasy głośno w naszym kraju, mianowicie pozyskiwania przez producentów żywności mięsa z niepewnych źródeł. W tym wypadku chodzi o pyszne kotleciki z martwych zwierząt i odpadów organicznych pochodzących z operacji. Pyszności. Nie wiem, czy mi jeszcze ukochany BicMac kiedykolwiek przejdzie przez gardło.
Bazgroła w moim odczuciu wypada blado w porównaniu z większością opowiadań z Festiwalu strachu. Podobny pomysł widziałem już w paru amerykańskich filmach z ostatnich lat. Chodzi o to, że facet widuje na ścianach napisy robiące mu wodę z mózgu i wmawiające, że żona go zdradza. Nic szczególnego, moim zdaniem.
Dalej jest Epifania i stanowi dla mnie najjaśniejszy punkt w tym zbiorze. Fabuła, choć przesiąknięta odważną, miejscami kontrowersyjną erotyką, to erotyka ta podana została w sposób szalenie sugestywny. Mimo licznych scen dotyczących fizycznej miłości pomiędzy mężczyzną a mężczyzną, jest w tym opowiadaniu coś, co oczarowało nawet mnie – osobę raczej nieprzychylną homoseksualizmowi. Nie potrafię trafnie nazwać uczuć, jakie we mnie wywołał ten tekst, ale „oczarował” to chyba najlepsze słowo.
Kolejne opowiadanie jest już o miłości, że tak powiem, tradycyjnej, jednak tylko pod względem orientacji seksualnej. Jeśli chodzi o nasilenie uczucia i sposób, w jaki dwoje kochanków je sobie okazuje, to jest to miłość mocno przetrącona. Wylizują sobie nawzajem spocone pachy i wysysają gile z nosa. Na swój sposób jest to tekst „ku przestrodze”, ostrzegający przed przesadą w okazywaniu uczuć. Mimo wszystko, czyta się całkiem znośnie. W przeciwieństwie do kolejnego opowiadania.
Bo następne to po prostu nuda. Sąsiedzi z piekła. Pomysł z amnezją odbierającą traumatyczne wspomnienia jest nawet ciekawy, jednak historia jest, jak na mój gust, mało ekscytująca. Faceta, który słyszy dobiegające wciąż z tego samego miejsca głosy i któremu nikt nie wierzy, widziałem już niezliczoną ilość razy. Poza podpięciem tej sztampy pod interesujące zagadnienie, nie ma tu nic szczególnego.
Anty-Mikołaj to głupi tytuł i nieszczególne opowiadanie. Poznajemy „prawdziwą” historię Świętego Mikołaja, który miał odstawiać szamańskie sztuczki poprawiające wydajność gruntów rolnych i słono sobie za to płacić. Groteskowy pomysł. Choć właściwie ani zabawny, ani przerażający.
Dwa kolejne opowiadania – Wizerunek zła i Camelot oparte są na wspólnym pomyśle. Są to wariacje na temat legendy, o której opowiada wiersz pt. The Lady of Shalott. W obu wariantach historia o kobiecie uwięzionej w lustrze okazuje się prawdziwa i w przykry sposób rzutuje na życie współcześnie żyjących bohaterów. Pierwsze z opowiadań prezentuje się całkiem nieźle. Drugie zawiera sporą dozę abstrakcji – intrygującej, choć ciężkiej do ogarnięcia zdrowym umysłem ;)
Ostatni tekst nosi tytuł Towarzystwo współczucia i przedstawia się następująco: pewien mężczyzna, wskutek traumy związanej z tragiczną śmiercią ukochanej, trafia do tytułowego stowarzyszenia. Członkowie tegoż to ludzie, którzy stracili kogoś bliskiego i cierpią z tego powodu tak, że marzą o takiej samej śmierci. Wykorzystuje to facet dyrygujący całym tym cyrkiem, badając ich odczucia w momencie śmierci. Odniosłem wrażenie, że Masterton napisał to, bo po prostu chciał pokazać szereg różnych sposobów na śmierć.

Miłym dodatkiem, zamieszczanym w zbiorach opowiadań Mastertona, są jego komentarze do każdego z tekstów. Zawsze przyjemnie jest przed zagłębieniem się w daną historię przeczytać parę słów o inspiracjach, dzięki których powstała. Dla pisarzy-amatorów jest to również cenna wskazówka mówiąca jak i gdzie szukać natchnienia, jak patrzeć na świat, by tworzył w naszej wyobraźni interesujące odbicie rzeczywistości.

Powiedz Mastertonowi, by napisał horror gore o tęczowych kucykach, on napisze horror gore o tęczowych kucykach. Trzeba mieć naprawdę wyobraźnię wielkości Wszechświata, by napisać tekst będący dowodem na to, że miłość może być zbyt wielka. Albo wypisywać takie dziwadła jak w Camelot. Trzeba też ogromnego talentu i doświadczenia, by potrafić z absurdalnych czasem rzeczy stworzyć coś, co nas przerazi.
Moim ulubionym momentem w Festiwalu strachu została Epifania. Opowiadania Mastertona, choć nie zawsze porywające, mają wysoki poziom i w każdym widać rękę fachowca. Nawet tych, które mnie wynudziły, nie uważam za kompletnie złe. Są dobre, jedynie trochę gorsze od tych wybitnych. Choć oczywiście zastrzegam sobie w tej ocenie prawo do braku obiektywizmu. Bo, jak już wiedzą ci, co mnie znają, w kwestii Mastertona nigdy nie będę obiektywny ;)

piątek, 16 sierpnia 2013

Gdzie jest zło?

Już traciłem nadzieję, że uda mi się znaleźć jeszcze jakiś horror z lat '90, którego nie widziałem, a który nie jest kaszaną. A tu proszę, Części ciała (1991) okazuje się całkiem niezłym filmem.

Bill Chrashank ma wypadek samochodowy i traci rękę. Jeszcze lekarze z nim nie zrobili porządku, a już jego żonę nachodzi pewna pani chirurg z tych, co to dla nauki są w stanie poświęcić wszystko. Namawia żonę Billa, by podpisała zgodę na przeszczepienie mężowi kończyny pochodzącej od innego mężczyzny. Bill czuje się z nową ręką nieswojo i postanawia sprawdzić, komu ją zawdzięcza. Okazuje się, że ręka należała do seryjnego mordercy, podobnie jak pozostałe kończyny przeszczepione dwóm mężczyznom, do których dociera Bill. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że części ciała mordercy mają coraz częściej własne zdanie w kwestii poczynań swoich nowych właścicieli.
Większość filmów sprzed dwóch i trzech dekad ma to do siebie, że choć jestem podatny na ich urok, to jednocześnie przeważnie mnie nużą. Tym razem jednak obejrzałem od początku do końca z zainteresowaniem. Film zawiera też kilka typowych dla ówczesnej kinematografii absurdów, ale kto by się tym przejmował. Ostatecznie może naprawdę w amerykańskich szpitalach podczas amputacji komputer wyświetla na monitorze człowieczka i oznajmia, że następuje „rozczłonkowanie ciała”. Nie wiem, nie znam się.
W Częściach ciała zostaje postawione pytanie tyleż banalne, co wciąż pozostające bez odpowiedzi. Gdzie w złym człowieku przebywa zło? W umyśle, w sercu, czy może pod skórą? Rozważania iście filozoficzne, a więc zbędne, ale bardzo ciekawe.
Generalnie film jest dość zajmujący, trzyma w napięciu. Skłania do refleksji na temat wielu problemów związanych z naszą psychiką oraz moralnością.

Tak sobie pomyślałem, że Części ciała byłyby idealnym scenariuszem na film dla Cronenberga. Temat w sam raz na jego podejście do horroru. I może dzięki znanemu nazwisku stałby się ważnym tytułem w historii horroru. Bo chyba nie jest, skoro znalazłem go w otchłaniach Internetu zupełnie przez przypadek.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Horrorowy dogmat

Remake'i klasycznych filmów mają z gruntu przechlapane. Często „fachowcy” krytykują taki film zanim jeszcze go zobaczą. Choćby z powodu tego, że ośmiela się podejmować próby poprawienia czegoś kultowego, dogmatycznie uznanego za absolut. Bo, powiedzmy sobie szczerze, ideał Martwego zła to dogmat, z którym nie godzi się polemizować. W świetle takich faktów poproszę o ekskomunikę ;)

Grupa nastolatków (powinno się chyba wymyślić jakiś modnie brzmiący synonim dla tego horrorowego
frazeologizmu) wybiera się do starego domu w lesie, by trzymać tam swoją zaćpaną koleżankę z dala od prochów. Reszta jest wiadoma, Necronomicon w piwnicy, czary mary i rzeźnia. Kto widział pierwowzór, ten wie, a że mało kto go nie zna, to nie będę się wdawał w szczegóły fabularne.
Choć większość obrazów, z którymi kojarzymy Martwe zło została odtworzona w nowej wersji, czegoś tu brakuje. Oczywiście Asha. To tylko imię, ale jednak imię ściśle powiązane z tytułem i uważam, że w dobrym tonie byłoby przynajmniej nadać je któremukolwiek z bohaterów remake'u.
Nowa wersja filmu urzekła mnie głównie tym, że autentycznie przeraża. Widziałem wiele filmów, przeczytałem mnóstwo książek; albo uodporniłem się na grozę, albo nigdy nie potrafiłem spojrzeć na nią tak, by fikcja mnie przeraziła. Nowe Martwe zło jest chyba pierwszym filmem, o którym mogę powiedzieć, że jest straszny. W przeciwieństwie do pierwowzoru, nie jest podszyty humorem. Cała seria Sama Raimi'ego kojarzy mi się z masakrą, ale jednak trochę z przymrużeniem oka (trochę – w przypadku dwóch pierwszych części, w trzeciej już grubo przesadził z błaznowaniem). Remake to rzeźnia na poważnie. Jest bardzo brutalnie i to jest największa zaleta tego filmu oraz przyczyna jego straszności. Raimi wylał na Brucea Campbell'a i jego koleżków cysternę krwi, ale gore nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak w nowej wersji. W remake'u mamy bowiem bardzo przekonujące krwawe sceny. Bez ogródek wyrywa się ładnym dziewczynom ręce, a mi jako mężczyźnie jest z tego powodu autentycznie przykro. To nic, że obrazy te oddziałują na mnie w tak głupi sposób – ważne, że w ogóle oddziałują. Miła odmiana po oglądaniu spod zamykających się powiek nudnej masakry z oryginalnego Martwego zła. Bo taka jest niestety prawda: pierwowzór wynudził mnie niesamowicie. Gapiłem się na hasającego wśród rozczłonkowanych zwłok Asha i toczyłem walkę ze snem, nie wzruszony ani odrobinę tragizmem tych scen. Remake za to trzymał mnie nieustannie w napięciu.

Teraz pozwolę sobie wrócić do problemu wywołanego we wstępie. W Internecie remake dostaje po tyłku właściwie za to, że istnieje. Bo jak to tak?! Przecież to tak, jakby ktoś namachał „Damę z łasiczką ver. 2.0” i pysznił się, że poprawia po da Vinci! Może wina leży po stronie twórców filmowych, którzy zabierając się do nowych wersji kultowych filmów, jakoś nie są na ogół łaskawi stworzyć coś wartościowego. Szkoda tylko, że stereotyp remake'u, który nie może się udać, jest w naszym postrzeganiu kina tak zakorzeniony.
Że niby klimat inny (bądź zupełnie bez klimatu). Że źle zagrany, że to, że tamto, że sramto... Przepraszam bardzo, ja nie miałem problemów z odnalezieniem w nowej wersji Martwego zła klimatu pierwowzoru. Oczywiście, że nie był to toczka w toczkę ten sam klimat, ale po co niby miałby być? Ostatecznie to remake, czyli nowe spojrzenie na dany tytuł, a nie odgrywanie wszystkiego identycznie jak w oryginale. Że aktorzy słabi? No rzeczywiście, w pierwotnej wersji grali sami profesjonaliści pod okiem jeszcze bardziej profesjonalnego profesjonalisty... Skoro jaśnie fachowców uszczęśliwi jedynie wersja w pełni pokrywająca się z pierwotną, to po cholerę w ogóle kręcić remake? Niech sobie tacy oglądają stare Martwe zło do porzygu, niech się go nauczą na pamięć. Ja natomiast nową wersją jestem zachwycony, uważam, że to znakomity film –czy rozpatrując go jako remake, czy po prostu jako horror. Powiem więcej: to jeden z najlepszych filmów grozy, jakie widziałem.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Brak fajerwerków

Moja na każdym kroku akcentowana niechęć do książek Kinga wygląda tak, że, ni stąd ni zowąd, na półce mam już sześć tytułów... Wszystkie kupione pod wpływem impulsu i pod hasłem „a nuż nabiorę kiedyś ochoty”. No i tym oto sposobem właśnie skończyłem czytać Joyland.

Może mój uraz do Króla wynika z tego, że miałem niefortunny start. Bezsenność podobno nie jest jego największym sukcesem. Wytrzymałem do połowy i rzuciłem w kąt. Joyland przeczytałem od deski do deski i to nawet z zainteresowaniem oraz przyjemnością.
Bohaterem powieści jest Devin Jones. Niezbyt układa mu się w życiu, dociera do niego, że dni jego bezsensownego związku są policzone. Podejmuje pracę w lunaparku, gdzie zdobywa nowych przyjaciół i powoli dochodzi do siebie. Okazuje się, że Joyland skrywa makabryczną tajemnicę związaną ze śmiercią pewnej dziewczyny. Devin coraz bardziej zaczyna się nią interesować.
Główną zaletą powieści jest dobrze opisana postać Devina. Zwyczajny chłopak z typowymi dla jego wieku problemami budzi sympatię i czasami współczucie.
Nie wiem, czy to reguła u Kinga, ale w tej powieści konsekwentnie stosował jeden chwyt. Coś się stało, coś się wyjaśniło, bohaterowie już tym żyją, ale my wciąż czekamy na wyjaśnienie. To cholernie wciąga, intryguje, trochę niecierpliwi i drażni, ale w sposób dostarczający emocji.
Zagadka kryminalna jest tu dość banalna. Zbyt wiele książek przeczytałem, by podczas lektury Joylandu nie domyślać się w połowie książki, kto zabił. Postać posiadająca charakterystyczną cechę, wciąż przywoływaną przez autora, zawsze będzie podejrzana. Jednak nawet mimo to finał nieco mnie zaskoczył.
Jedna rzecz mnie zawiodła, choć może gdybym znał twórczość Kinga lepiej, przygotowałbym sobie inne oczekiwania wobec Joylandu ;) Otóż zabrakło mi akcji. Masterton mnie rozpieścił i przyzwyczaił do akcji zbudowanej z wielkich rzeczy, z wydarzeń nierzadko zagrażających całemu światu. A tu chodzi „tylko” o jedną martwą dziewczynę z kilkoma innymi w tle. Wiem, że nie mam prawa się tego czepiać, bo przecież nie każdy pisarz w powieściach musi powoływać do życia globalne niebezpieczeństwo wprost z piekła. Jednak brak fajerwerków sprawił, że czułem mały niedosyt.

Chyba odrobinę przekonałem się do Kinga. To wciąż nie mój klimat, ale udało mu się mnie zaciekawić. Nie zasypiałem po dwóch kartkach, jak w przypadku Bezsenności. Joyland to naprawdę fajna, miło czytająca się powieść, ale...to jednak nie Masterton... ;)

czwartek, 8 sierpnia 2013

Tadki - niejadki

13 Eerie to jeden z tych filmów, o których muszę pisać zaraz po obejrzeniu, bo za godzinę nie będę już pamiętał, o czym był. To już właściwie mógłby być koniec tego tekstu...

Studenci przypływają na opuszczoną wyspę w celach naukowych. Jak to zwykle bywa, okazuje się, że są
tam nie końca sami. I, jak to zwykle bywa, walczą o przetrwanie. Potwory, będące wynikiem szemranych eksperymentów, ścigają naszych bohaterów zaciekle, a kim się poczęstują, ten się do nich ochoczo przyłącza. Fabuła jak tysiąc innych. Nie ma co się zagłębiać w szczegóły, bo każdy z nich widzieliśmy już w innych filmach.
Zwykle nie czepiam się gry aktorskiej, lecz jej poziom w 13 Eerie nawet mi doskwierał. Dziewczyny piszczą, panowie bardzo się denerwują. Wszystko jednak jakoś tak na pół gwizdka. Potwory uganiające się za studentami też jakoś nie wydają się być zaangażowane w swoją potworność.
Film obfituje w typowe dla horroru „nieszczęśliwe wypadki losowe”. Wiadomo, gdy się strzela do napastnika, MUSI zabraknąć nam amunicji. W przypadku ucieczki autem, MUSI nawalić skrzynia biegów. Nie uświadczyłem chyba tylko sceny pod tytułem „kiedy uciekasz, przynajmniej raz MUSISZ upaść”.
Jest też parę całkiem oryginalnych absurdów. Na przykład, zapamiętajcie to sobie, bo może Wam się w życiu przydać: gdy chcemy obronić się przed potworem atakującym nasze auto, musimy pomóc mu wybić szybę. Nie wiedziałem tego, przyznam, ale teraz moja wiedza na temat hardcore'owego survivalu stała się znacznie większa. Nie tylko ludzie w tym filmie zachowują się mało przekonująco. Każdy potwór w 13 Eerie, zanim zabierze się na dobre do ataku, musi najpierw sobie powarczeć. Kiedy już się weźmie do roboty, jest jak Tadek-niejadek. Podziobie, podziobie i sobie pójdzie. Tu paluszek, tam wątróbka. Szybko się nudzą, przyjemniaczki. Ja bym na ich miejscu zażerał do oporu, skoro już się pofatygowałem i upolowałem sobie człowieka...

Podsumowując, nic szczególnego w tym filmie nie ma. Wszystko już gdzieś widziałem, cały czas nachodziły mnie skojarzenia z Martwym złem, Nocą żywych trupów itd.
Na koniec jedna, mała pochwała dla tego filmu. Widziałem w Internecie narzekania „fachowców” na końcówkę filmu. Że psuje całość, że jest nieciekawa itd. Wcale nie. Uważam, że scena finalna jest całkiem w porządku. No, może poza faktem, że kończy się bardzo gwałtownie i na upartego finał może być pretekstem do stworzenia sequela. Co zresztą, mając na uwadze fakt, że reklamy tego filmu dopadają mnie zewsząd, jest całkiem prawdopodobne.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Back to school!

Z książki, o której ostatnio pisałem (Masterton. Twarzą w twarz z pisarzem), dowiedziałem się, że w Polsce istnieje coś takiego, jak album z komiksami opartymi na opowiadaniach Mastertona zatytułowany Piekielne wizje. No chyba jasne, że czegoś takiego nie mogę przegapić!

Historii jest piętnaście, każda przygotowana przez innego rysownika. Od strony graficznej niektóre
prezentują się świetnie. Inne są brzydkie, co tylko służy konwencji i tematyce. Jeszcze inne zaś są po prostu brzydkie.
Do pierwszej grupy zaliczyłbym tytuły: Anais i Lolicia. To jasne, że najbardziej cieszą oko pięknie narysowane kobiece ciała w odważnych pozach, jednak nie tylko dlatego, że są to...kobiece ciała w odważnych pozach. Umiejętności techniczne autorów naprawdę robią wrażenie! Komiks tak narysowany może nie podobać się chyba tylko zakonnicom i Jackowi Nicholsonowi ;) Do tej dwójki dodałbym jeszcze piękne, utrzymane w ciepłych kolorach ilustracje z końcówki Apartamentu ślubnego.
Drugą grupę w mojej klasyfikacji reprezentują komiksy: Danie dla świń, Dziedzic Dunain, Skarabeusz z Jajouki (te paskudnie uwydatnione mięśnie) oraz Eryk Pasztet (to ohydne spojrzenie Eryka). To bardzo zręcznie wykorzystana brzydota, odgrywająca w budowaniu klimatu zasadniczą rolę.
Trzecia grupa to Bestia pośpiechu i Jajko. Pierwszy tytuł jest przedstawiony za pomocą kolorowych plam. Przypomina mi to ilustracje do starych książek dla dzieci, które czytałem w czasach, gdy żeby przeczytać i zrozumieć wyraz, musiałem go przeliterować. Kreska w Jajku natomiast nie podoba mi się tak po prostu. Bo nie i już.

Reszta komiksów ani nie zachwyca, ani nie gorszy. Opowiadania są przeniesione na obrazki czasem z lepszym, czasem z gorszym efektem, jednak jako osoba nie znająca się na teorii komiksu, uważam, że ogólnie wyszło całkiem nieźle. Ja się w każdym razie nie czepiam.

Ale za to będę się czepiał warstwy tekstowej. Zakładam, że był ktoś (choć w spisie twórców się nie dopatrzyłem), kto robił korektę tekstu i na kim spoczywa odpowiedzialność za to, jak on ostatecznie wygląda. Musiała to być jedna osoba, bo przecież spośród autorów tych komiksów komiksów choćby większość powinna wiedzieć, że „MIMO ŻE” NIE ROZDZIELAMY PRZECINKIEM. Kto tego nie wie, ten jest ni mniej, ni więcej, tylko matoł i powinien uczynić back to school. Nie dopatrzyłem się ani jednego przypadku, gdzie to by było napisane poprawnie. Wszystko w czambuł rozdzielone przecinkiem. Jak można tekst z tak szkolnym błędem dopuścić do druku? Panie korektorze, back to school!
Drugą wadą tekstów w dymkach są powtórzenia. Trzy razy „że” w jednym, wcale nie długim zdaniu – to się jednak rzuca w oczy...

Wiem, za bardzo się skupiłem na wytykaniu błędów językowych a za mało na przedmiocie sprawy... Ale ciężko mi zdzierżyć, że można się tak głupio wyłożyć.
Choć nie jestem jakimś komiksowym koneserem, miło mi było czytać Piekielne wizje. Gdyby nie ten sztampowy tytuł i doprowadzający do szału stan języka, byłoby całkiem nieźle. A przynajmniej ja bym się niczego nie czepiał.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Darowanemu koniowi...

Od dawna czaiłem się na tę książkę. W końcu ją dopadłem i pochłonąłem. Masterton. Twarzą w twarz z pisarzem Roberta Cichowlasa i Piotra Pocztarka. Oraz – po części – samego Mastertona. Wstyd nie mieć, wstyd nie znać. Ja już się nie wstydzę.

Książka ta stanowi, mówiąc podniośle, kompendium wiedzy o pisarzu. Mówiąc natomiast bardziej wprost –
jeden wielki zlepek rzeczy wartościowych oraz kompletnie zbędnych. Chciałbym mieć o niej jak najlepsze zdanie, w końcu to POLSKA książka o moim ULUBIONYM pisarzu. Darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda, cieszę się, że taka pozycja istnieje na rynku. Jednak w znacznym stopniu mnie zawiodła.
W pierwszej kolejności opowiem, co mnie irytowało. Przede wszystkim niektóre części składowe Mastertona. Zwłaszcza zamieszczony pod koniec zestaw ciekawostek o pisarzu uporządkowany w stylu wskazówek pod hasłem „jak podniecić twojego faceta”, których Masterton udziela w poradnikach seksuologicznych. Po co – pytam – zapowiadać coś jako rzecz absolutnie ekskluzywną, sprawiać, że napalam się jak głupi, a potem raczyć mnie rewelacjami typu „Masterton z żoną na śniadanie w rocznicę ślubu zjedli polędwicę sopocką”. Kogo to obchodzi?
Książka jest napisana, w moim odczuciu, bez polotu. Język, dobór słów, konstrukcja zdań – przypominają mi moją pracę licencjacką w początkowym stadium rozwoju. Chcę przez to powiedzieć, że język jest szkolny. Momentami czyta się tę książkę jak wypracowanie. Choć zdarza się, że autorzy starają się być dowcipni. Jak na przykład przy opisywaniu „Szatańskich włosów”. Jeszcze kilka takich finezyjnych żartów językowych i po prostu umarłbym ze śmiechu ;]
Wiele informacji zwyczajnie się powtarza. To zrozumiałe, że jeśli w jednym miejscu jest tekst stworzony przez autorów a później wywiad, to w tym wywiadzie sporo faktów zostanie opisanych ponownie, ale można było ująć je inaczej. Tymczasem pojawiają się fragmenty bliźniaczo podobne.
Moim zdaniem ze słów Cichowlasa i Pocztarka bije byt duża uniżoność w stosunku do Mastertona. Jasne, że ta książka to hołd dla niego, dowód uznania i tak dalej. Ale czasami trochę przeginali.
Wspominałem o tym, że niektóre części książki wydają mi się niepotrzebne. Oprócz „ekskluzywnych” ciekawostek zbędny wydaje mi się dział z zachwytami znanych osób i zwykłych fanów na temat twórczości pisarza. Bo mnie na przykład nie interesuje, co o jego książkach myśli ktoś tam. Poza tym wątki biograficzne, dotyczące rodziny Mastertona itd. Wolałbym czytać książkę poświęconą jedynie jego twórczości niż biografię.

Zalety. Bardzo ucieszyły mnie trzy rzeczy, które znalazłem w książce.
Po pierwsze, pierwotne zakończenie Manitou. To naprawdę rarytas! Choć nie ukrywam, że po przeczytaniu go byłem nieco zawiedziony, że takiego finału nie zawiera ostateczna wersja powieści. Bardziej podoba mi się to pierwsze. Chyba wydrukuję zakończenie z tej książki i zakleję nim ostatnie strony własnego egzemplarza Manitou ;)
Po drugie, kompletny spis powieści Mastertona na końcu książki. Czuję, że u mnie te kartki będą miały po dłuższym czasie najbardziej pożółkłe krawędzie. Dobrze mieć taką listę, dzięki niej wiem, że żadnej pozycji nie przeoczę. Choć i tu mały zawód, ale tym razem zawiodłem sam siebie. Obliczyłem na podstawie tej listy, ile książek Mastertona przeczytałem i wyszło mi skromne jedenaście. Wstyd, wstyd!
Po trzecie, krótki poradnik dla początkujących pisarzy napisany przez samego Mastertona. Bardzo ciekawa i pouczająca rzecz, otworzyła mi szerzej oczy zarówno na kwestie związane z pisaniem, jak i czytaniem.

Oprócz alternatywnego zakończenia pierwszej powieści pisarza, możemy poznać również jego teksty niepublikowane wcześniej w naszym kraju oraz fragmenty niedokończonej powieści. Opowiadania to dla mnie duży plus, zwłaszcza świetne Podłóżkowo.
Są też wiersze... Choć na studiach grupa specjalistów w tej dziedzinie dwoiła się i troiła, bym wykształcił się w teorii poezji, zrozumiał ją i poczuł, to jakoś nie rozumiem i nie czuję. Zwłaszcza poezji Mastertona. Pewnie ktoś będący emocjonalnie bliżej poezji by się zachwycał, jednak w moich oczach – oczach kompletnego ignoranta w tych sprawach – to jest bełkot i nic więcej niż proza poszatkowana w przypadkowy sposób na wersy.
Mamy tu jeszcze (dla niektórych na pewno) nie lada rarytas: fragmenty niedokończonej powieści pt. Gdyby świnie umiały śpiewać. Przyznaję się bez bicia, przeczytałem to do niespełna połowy. Nic nie zrozumiałem i dałem sobie spokój. Przy okazji, niech mi ktoś wyjaśni, jaki mechanizm sprawia, iż niedokończona powieść jest określana mianem bestsellerowej?

Nie czytałem dotąd nic spod ręki pana Cichowlasa, pana Pocztarka znam z łamów Grabarza Polskiego i bardzo lubię redagowany przez niego dział. Mam nadzieję, że jeśli kiedyś jakimś cudem tu zajrzą (zaszczycając mnie wielce), to się za bardzo nie wkurzą. Ich książka jest na pewno pozycją potrzebną na naszym rynku wydawniczym i ogromnym prezentem dla fanów Mastertona. Nie mogę powiedzieć jednak, że jest w pełni udana. Choć to jedynie moja subiektywna opinia, może po prostu chciałbym czegoś innego niż inni polscy fani. Niemniej składam autorom wielkie dzięki za Masterton. Twarzą w twarz z pisarzem.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Horror podwórkowy

Mówi się, że kult książki w Polsce zanika. Jakoś tego nie zauważam. Może dlatego, że mam szczęście obracać się w towarzystwie ludzi tym regresem nie dotkniętych, a może ów regres w rzeczywistości nie istnieje. Może przekonanie trąbiących o tym mediów budowane jest jedynie na podstawie faktu, iż jedna po drugiej padają księgarnie oraz wydawnictwa. Cóż, zamykanie szkół nie świadczy o tym, że dzieciaki nie potrzebują edukacji...
W rzeczywistości (a może jednak tylko w moim subiektywnym odczuciu) czytelnictwo nad Wisłą ma się nieźle. Nie tylko ono, bo nawet sama „produkcja” materiału czytelniczego kwitnie. Młodzi entuzjaści, dzięki dobrodziejstwom sieci, mają szansę dotrzeć do czytelników. I bardzo dobrze!

Za progiem Jarosława Turowskiego to jedno z takich wydawnictw. Ciężko mi to ugryźć, bo nie do końca jeszcze wiem, jak taką pozycję traktować. Z jednej strony mam świadomość, że to amatorska produkcja, co każe podchodzić mi do niej jak do prac internautów, gdzie z przyzwyczajenia już dopatruję się błędów i nieścisłości językowych, bo czuję, że przykładam się w niewielkim stopniu do doskonalenia warsztatu raczkującego jeszcze autora. Z drugiej strony, jakby nie było, jest to pozycja oficjalnie wydana, więc chyba nie mnie kwestionować jej jakość i prawić autorowi nauki... Postaram się to jakoś wypośrodkować.
Mamy oto zbiór siedmiu opowiadań utrzymanych w konwencji horroru. Rozpoczyna go opowiadanie pod tytułem Głodna i jest to moim zdaniem najjaśniejszy punkt w Za progiem. Punktem wyjściowym historii jest kompletnie prozaiczny problem: mała Marysia nie chce jeść. Banał kończy się wraz z wyjaśnieniem czytelnikowi powodu braku apetytu. Muszę przyznać, że pomysł zrobił na mnie wrażenie i trochę pozazdrościłem autorowi wyobraźni.
Tak jakoś mam, że jakiego zbioru opowiadań bym nie czytał, drugi w kolejności tekst zawsze w moim odczuciu wypada gorzej. Tak też i w tym przypadku się stało, Wylazło ze studni niestety mnie nie porwało. Z większą przyjemnością czytałem trzecie noszące tytuł Bestia. Choć może nie jest wybitne, to urzekło mnie jego lekko folklorystyczne zabarwienie – lubię takie klimaty.
Następnie mamy tekst dzielący tytuł z całym zbiorem. Poznajemy dwóch nastolatków mających zamiar obrabować dom, w którym doszło do masakry. To opowiadanie zaliczyłbym do bardziej udanych. Zwłaszcza sugestywny i bardzo emocjonalny opis odczuć jednego z bohaterów, gdy trafia na miejsce zbrodni. Jedynie młodzieńczy slang w dialogach zastosowany został nieco nadgorliwie, jednak zdaję sobie sprawę, jak trudno w tej kwestii uniknąć przesady.
Coś w ciemnościach również nieźle wypadło. Klaustrofobiczny klimat mi się udzielił, nie powiem. Choć prawdziwą grozę stanowi tu makabra będąca przestrogą dla palaczy. Choć mieszkam blisko wschodniej granicy, gdzie kwitnie handel przemytniczy, to papierosów niepewnego pochodzenia już nigdy chyba nie tknę :)
Kolejne opowiadanie wypada niestety poniżej ogółu, przynajmniej w moim odczuciu. Czarne kwiaty to rzecz o kobiecie, której przyszło spotkać...zjawę? Zjawa ta, zanim znika, obdarowuje bohaterkę kartką zawierającą napisaną w tajemniczym języku formułę. Odczytanie jej jest tragiczne w skutkach. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego to opowiadanie podobało mi się najmniej. Po prostu nie porywa tak, jak pozostałe.
Siódma, ostatnia historia opowiada o młodej, wyalienowanej dziewczynie, która odnajduje nową pasję. O tym, że okultyzm nie jest zabawą, przekonuje się, gdy spotyka prawdziwego Nekromantę. Opowiadanie oparte jest na bardzo ciekawym pomyśle, co niestety trochę psuje jego forma. Fabuła wyrażona jest jako opowieść Piotra Berga – domyślam się, że detektywa. Taka koncepcja sama w sobie też jest interesującym zabiegiem, ale autor jakby czasami zapominał, że właśnie taką formą się posługuje. Narrator wie trochę za dużo i opowiada zbyt szczegółowo. Dodatkowo w jego opowieść wplecione są dialogi, co nie współgra z przyjętą formułą narracji.

Odniosłem wrażenie, że w większości opowiadania zostały skonstruowane tak, by w momencie gdy groza zaczyna nabierać kształtów, czytelnik skazany był wyłącznie na siebie i własną wyobraźnię. Autorski komentarz końcowy tylko mnie w tym utwierdził. Świetny pomysł!
Za progiem to horror, powiedziałbym, podwórkowy. Taki, który przydarzyć może się każdemu i wszędzie. Taki, który jest blisko, czai się na zwyczajnych, szarych ludzi, na każdego z nas. Taka groza jest tym bardziej sugestywna, w większym stopniu pozwala utożsamić się z bohaterami.
Czytając amatorskie teksty, często zwracam uwagę na ich cechy zdradzające inspiracje autorów. Tutaj znalazłem ich całkiem sporo. W wielu momentach nachodziły mnie skojarzenia z klasyką. Może również dlatego historie z Za progiem tak wciągają – czerpią ze sprawdzonych patentów.

Za progiem to produkcja amatorska ze wszystkimi tego konsekwencjami. Niestety również tymi negatywnymi. W tekstach jest trochę do poprawienia, parę potknięć stylistycznych. Jednak, jak często powtarzam (czasem też usprawiedliwiając własną nieudolność), na czymś trzeba się nauczyć pisać.

Mam nadzieję, że wybrnąłem z zadania opisania Za progiem obronną ręką i mimo że autor jest moim znajomym, zachowałem obiektywizm. A teraz, zupełnie obiektywnie, polecam Wam ten zbiorek. Warto! ;)

E-book Za progiem można nieodpłatnie pobrać stąd: http://beezar.pl/ksiazki/za-progiem