menu2

niedziela, 29 września 2013

Wściekła Baśka

Kilka lat temu w ramach Dni Jakuba Wędrowycza brałem udział w prelekcji z udziałem Stefana Dardy. Nie znałem jeszcze wtedy jego twórczości, ale zaciekawił mnie na tyle, że obiecałem sobie zapoznać się z jego książkami. Dopiero teraz sięgnąłem po Dom na Wyrębach, ale jak mawiają w stronach Fiteła, lepiej późno niż później.

Bohaterem jest Marek Leśniewski – doktor prawa, który po burzliwych wydarzeniach w związku z rozwodem osiedla się w Wyrębach, by od nowa poukładać sobie życie na nowo. Po niedługim czasie spędzonym w nowym miejscu zamieszkania, wpada w wir dziwnych wydarzeń. Okolica wydaje się być nawiedzona a związek z tym prawdopodobnie ma sąsiad Marka – pan Jaszczuk. Osobnik ten od pierwszego kontaktu z Markiem wydaje się być podejrzany. Leśniewski zostaje wplątany w ciąg wydarzeń zapoczątkowanych tragedią Leśniewskiego sprzed wielu lat.

Dla mnie osobiście największą zaletą historii jest to, iż nie czerpie ona z „globalnych” zasobów grozy, zaprzęgając do roboty wampiry, wilkołaki czy zombie. Głównym antagonistą okazuje się tu upiór z naszego rodzimego podwórka – strzyga. Dodatkowo cała rzecz dzieje się w moim rodzinnym regionie kraju, przaśnym i nieokrzesanym, które okazuje się idealnym tłem dla fabuły Domu na Wyrębach. Darda, wykorzystując realia Lubelszczyzny i słowiańskie mity, pokazał, że my, Polacy, dysponujemy kulturowym dorobkiem zawierającym legendy niemniej korzystne dla horroru niż rumuńska Transylwania. Poza tym – na kim dzisiaj wrażenie robi coś tak oklepanego jak wampir? Chyba tylko na sweet trzynastkach zakochanych w Edwardzie C. Wściekła Baśka z Domu na Wyrębach jest natomiast czymś świeżym dla horroru i myślę, że bardziej atrakcyjnym.

Drugim plusem (dodatnim nawet!) okazują się bohaterowie i sposób, w jaki Darda opisuje ich rozterki. Rzadko mi się to zdarza, ale tym razem autentycznie zżyłem się z kilkoma postaciami a niektórym wręcz współczułem. Antoni Jaszczuk, mimo początkowo odpychającego usposobienia, nabiera później w oczach czytelnika wielu pozytywnych cech a jego tragedia przemawia do emocji czytelnika.

Jedyne, co mnie odrobinę raziło, to język. Trochę zbyt prosty, jak na mój gust. Brakowało mi w nim finezji i oryginalności. Wyraźnie widać, że pan Darda dopiero wtedy kształtował styl. Nie jest to jednak rzecz w jakiś większy sposób ujmująca książce atrakcyjności.

Nie powiem, że jestem tą powieścią zachwycony, ale zupełnie szczerze mogę stwierdzić, że oczekiwałem od Domu na Wyrębach dobrego horroru, gdzie klimat przedłożony został ponad epatowanie przemocą – i ani trochę się nie zawiodłem.

środa, 25 września 2013

I nagle...czytamy sobie dalej

Dziś mam nowego gościa. Jest nim Magda - moja ukochana dziewczyna. Nie widać tego na blogu, ale zawsze miała w jego treść duży wkład. Dzielnie trwała przy mnie oglądając horrory (za którymi raczej nie przepada) a potem dyskutowała o nich ze mną. Magda ostatnio przeszła gruntowną przemianę duchową, bo dała się przekonać do sięgnięcia po moją ulubioną polską powieść ;) Koniec końców prawda jest taka, że ma więcej do powiedzenia o tej książce, niż ja. W związku z tym namówiłem ją, by osobiście się wypowiedziała.


Dosłownie parę chwil temu skończyłam czytać ostatni tom i mam mieszane uczucia. Pan Lodowego Ogrodu – jak byłam zachwycona po przeczytaniu trzech tomów, tak końcówka czwartego tomu trochę mnie rozczarowała. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że treść nawiedził szablon – przekleństwo fantastyki. Na szczęście jednak nie wszystkim ludziom zżytym z głównym bohaterem, udało się uniknąć śmierci. Moje obawy zostały rozwiane na samym końcu opowieści.

Jeśli chodzi o treść, to za dużo opowiadać. Mówiąc w wielkim skrócie – główny bohater zostaje wysłany z tajną i nielegalną misją na obcą planetę. Celem jest odnalezienie członków Oddziału Rozpoznania Specjalnego, zatarcia wszelkich śladów ich pobytu i sprowadzenie na Ziemię. Należy dodać, że planeta wygląda jak ziemska epoka średniowiecza – tyle, że naszpikowana magią. Dalej zaczyna się to, o czym wspomniałam na początku. Bohater jest sam jak palec, przemierza góry i doliny, napotyka wiele problemów, a z każdym krokiem ma coraz więcej zwolenników i przyjaciół na śmierć i życie. Pod koniec okazje się, że z całej armii kumpli i kumpelek prawie wszyscy żyją. Oczywiście Vuko Drakkainen – bo tak nazywa się główny bohater, jednoczy siły wszystkich zaprzyjaźnionych nacji i rozpoczyna wojnę, która ma ocalić całą planetę.
Mimo delikatnej szablonowości i tak uważam, że Grzędowicz odwalił kawał dobrej roboty. Magia nie do końca jest wyssana z palca. Bardzo często autor wpaja nam, że na swój ziemski sposób może być wytłumaczalna. Rozkłada ją na cząsteczki fizyczne i chemiczne, dzięki temu czytelnik czuję się o wiele mądrzejszy od tych wszystkich magów, stworków i innych czynników, które tworzą magię – przynajmniej takie są moje odczucia. Podobało mi się wiele rzeczy, przede wszystkim nieoczekiwane zwroty akcji – z jednej strony wszystkim się udaje, aż tu nagle trafiają do niewoli na wiele długich miesięcy. Tam bardzo powoli knują plan wydostania się i zemsty na oprawcach. Niekiedy muszą całkowicie się poświęcać by zdobyć zaufanie wroga, przy czym „całkowicie” oznacza – you know what i mean ;P No i oczywiście nie mogło też zabraknąć gadających zwierzaków – kruk i koń całkiem nieźle sobie radzą z językiem naszego głównego bohatera.
Troszkę czułam niedosyt przy ostatecznej walce z wrogiem. Chociaż przez wszystkie tomy przewala się milion różnych walk, to jednak właśnie TEJ było o wiele za mało. Ale oj tam... kolejny mój wymysł.
Bardzo dziwnym zakończeniem charakteryzuje się tom pierwszy. Mogłoby się wydawać, że to koniec a tu nieee.. Jarek kolejny raz zaskakuje i nagle...czytamy sobie dalej. Jeszcze przez cały drugi tom trzyma nas w niepewności i dopiero w trzecim jesteśmy pewni, że rozwiązaliśmy zagadkę. Jednak po przeczytaniu ostatniej części dowiadujemy się, że nasze domysły są guzik warte. Jarek ma własny, zaskakujący, jakże prosty a zarazem cholernie dobry pomysł na rozwikłanie zagadki z części pierwszej.

Jeśli chodzi o mnie – jestem zadowolona a nawet zachwycona i zafascynowana. Kilka rzeczy troszkę mnie rozczarowało, ale co ja tam wiem o fantastyce... Niekiedy opowieść staje się obrzydliwa ale zdaje się, że to również dodaje jej uroku, poza tym te momenty dają do myślenia. Ogólnie książka jest naprawdę świetna, szybko się ją czyta i z wielką przyjemnością. Dlatego polecam!

poniedziałek, 23 września 2013

Dobrze im tak, sk...!

Mimo chwilowego zastoju w czytaniu i oglądaniu filmów, udało mi się przysiąść nad Bez litości 2 (2013). Właściwie nie wiem, po co. Podobało mi się bardzo, bawiłem się świetnie (o ile w przypadku takiego filmu można się wypowiadać w taki sposób), ale oglądałem to już kiedyś, dwa razy. Tylko że wtedy inne lale pluły na inne groby.

Tak to niestety wygląda. Że filmy z 1978 i 2010 niewiele się od siebie różnią, to akurat dobrze – taka relacja między filmem i jego remake'm są pożądane. Ten jednak ma w tytule dwójkę, więc jak moja morydzowa logika wskazuje, ma to być sequel. Tylko jaka jest jego racja bytu, skoro przedstawia to samo, co już widzieliśmy, tylko w innych okolicznościach?

Tym razem mamy dziewczynę, która chcąc zrobić karierę jako Pani Stoję i Ładnie Wyglądam, wpada w łapy jurnych Bułgarów. Dalej wiadomo. Potem wywożą ją do Jurop i...dalej wiadomo. Jeśli widziało się poprzednie dwa filmy, przy tym można odnieść wrażenie, że ogląda się ponownie jeden z nich. Zmieniają się tylko osoby i sposoby ich dręczenia. Moja filmowa towarzyszka nie widziała poprzednich – ja widziałem i na ich podstawie mogłem jej opowiedzieć, co mniej-więcej wstanie się w „dwójce”.

Mimo tego, że oś fabularna jest wierną kopią pierwszej części, film wcale nie jest nudny (nie zasnąłem). I, co ważne w tego typu filmach, nie pozostałem obojętny emocjonalnie. Można by powiedzieć, że to jeden z niewielu filmów, w przypadku których czuję się pełni usprawiedliwiony z powodu, że patrzenie na cierpienie ludzi sprawia mi przyjemność. Wiadomo, bohaterka nie ma lekko. W momencie, kiedy wyjaśnia się, gdzie trafiła będąc już w Bułgarii, nóż się człowiekowi w kieszeni otwiera. I choć było to łatwe do przewidzenia, i tak załamujemy ręce nad jej losem. Dlatego później, kiedy w filmie następuje „etap oczyszczenia”, patrzymy na jej wcześniejszych oprawców a obecne ofiary – na to, jak się męczą – i jest nam mało, mało i „dobrze im tak, skurwysynom”.

O ile dobrze pamiętam, w wersji z lat '70 większy nacisk położono na drastyczność sceny gwałtu, spuszczając tym samym z tonu przy scenach zemsty. W remake'u chyba było odwrotnie. Tutaj mam wrażenie, że poziom został mniej-więcej wyrównany. Chociaż jednak na etapie zemsty poczułem lekki niedosyt. No bo przecież nie powiem, że czułem go na etapie poprzednim... :P

No dobra, przyznaję się: ciągle mam takie głupie obawy, że wypowiadając się o tym filmie pozytywnie wychodzę na zwyrodnialca. Wiem, że tak nie jest, ale wiem też, że znajdą się tacy, którzy uznają, że tak jest (viva la język polski!). Ale cóż, muszę mimo wszystko przyznać, że FILM MI SIĘ PODOBAŁ. Uf.

środa, 18 września 2013

War, war never changes...



Taka mała niespodzianka następuje, że od teraz jest nas dwóch. Cieszmy się i radujmy albowiem dołącza do mnie mój najlepszy kumpel, również fan horroru i od teraz będziemy wymądrzać się we dwóch i dwa razy bardziej. Witam Fiteła!
Morydz



          I tu się droga dziatwo mylisz, bo wojna zmienia się w zastraszającym tempie. Kolejną jej odsłonę można zobaczyć w filmie The World War Z, hamerykańskiej superprodukcji roku bieżącego, w której ludzkość staje w obliczu zagłady wywołanej pandemią zombie. Znają? Znają, chociażby od czasów Nocy żywych trupów mistrza Romero, jednak dzisiejsza koniunktura pokazuje, że rynek nadal nie jest podobnymi tematami nasycony, więc ta daaaaaaaa. Mamy kolejny obrazek.

             Tym, co wyróżnia Wojnę Z od reszty filmów o zombiakach, jest jej rozmach. Świetne The Walking Dead dzieje się raczej w skali mikro, Z to natomiast typowy przykład kina rodem z Hollywood, gdzie bum jest duże, efekty gęsto stosowane, a całość epicka.


           WWZ odstaje od innych filmów o żywych trupach również poprzez pewną dozę, momentami raczej niezaplanowanego, humoru. Ewentualnie fragmenty te można nazwać typowymi amerykanizmami. Chociażby scena, w której Brad Pitt szykuje się do wyprowadzenia swojej rodziny na dach budynku, aby tam poddać się ewakuacji, gdy owija swoje przedramię gazetą i taśmą klejącą. Tak opancerzony Zawisza Czarny wyrusza siać popłoch w szeregach truposzy.  Mocarnie sroga jest też postać młodego (to chyba nowy trend w kinie rodem z ułesa, że tam posiadacze tytułu doktora mają co najwyżej 24 lata) naukowca, superwirusologa z superuniwerku, który ma ciekawą teorię (i piszę to bez sarkazmu) na temat pochodzenia wirusa. Cóż z tego, skoro ów młodzian podczas pierwszego ataku zombie, którego jest świadkiem, ginie strzelając sam sobie w brzuch, bo się wywalił na rampie załadunkowej samolotu. No zdarza się. Z typowych amerykańskich zagrań zauważyłem też nachalną dozę poprawności politycznej w osobach meksykańskiej rodziny, za progiem której schronienie znajduje Brad Pitt i jego familija. Oczywiście jedyną osobą z którą możliwa jest komunikacja jest syn, bo mame i tate nie mówią po anglosasku. Dodatkowo ojciec, jak to meksykanin, jest zarośnięty jak siewnik w pokrzywach, a w zaroście owym główną rolę grają sumiaste wąsy. Dobrze, że nie miał na sobie sombrero.
            Ogólnie, podobnie jak Morydz, nie jestem ortodoksem i dopuszczam w horrorach uproszczenia, które nieraz przeczą logice, prawom fizyki, Biblii, Koranowi oraz Pani Domu. Jednak to co scenarzyści zrobili z postacią Pitt’a, to już dla mnie lekka przeginka. Gość ma niesamowitego wręcz pecha, dodatkowo ściąga na najbliższe otoczenie problemy wielkie jak ego Magdy Gessler. Facet chce zawieźć córki do szkoły – bach, zombiaki atakują cały świat. Przylatuje do bazy w Korei Południowej, w której przez dłuższy czas z powodzeniem bronił się oddział amerykańskich żołnierzy – bum, wojacy zostają zdziesiątkowani, a Pitt oraz pilot jako jedyni uchodzą z życiem. Otoczona murem Jerozolima doskonale prosperuje w dwa tygodnie po wybuchu epidemii – sru, pojawia się Brad, a miasto pada w sposób przespektakularny. Z Jerozolimą w tym filmie wiążą się też dwa grube lole – miasto zostało otoczone murem, bo jeden z włodarzy dostał na maila ostrzeżenie o zombie(!) oraz truposze dostają się do środka zwabione śpiewami wesołych Żydków, którzy, w radości z faktu znalezienia schronienia za murem, wyciągają boomboxa i śpiewają do mikrofonu. Fcuk logic. Wreszcie samolot, którym bohaterowi udaje się uciec z miasta Dawida (żeby było ciekawiej, lini Belarus Airlanes), zabiera na pokład jedną, ale wyrośniętą sztukę żywego trupa, który przezornie zabunkrował się w schowku na szczotki, a pewna blond włosa stewardessa jeszcze przezorniej go stamtąd wypuściła. O tym, że w laboratorium, do którego Zawisza Brad trafia po katastrofie lotniczej, potrzebne do walki z zarazą patogeny znajdują się w drugim, opanowanym przez zombie, skrzydle nawet wspominał nie będą. O, wspomniałem.
            Ostatnią rzeczą na którą zwróciłem uwagę, a która wywołała niemałe zaskoczenie, jest absolutny brak gore. Zombiaki co prawda skaczą na ludzi w celu wiadomym, jednak widz nie zostaje uraczony żadnymi szczegółami. To samo w drugą stronę – masakrowane przez żołnierzy trupy padają pokotem, jednak ich główki nie wybuchają a kończyny nie odpadają. Nawet, gdy Pitt Czarny odcina żołnierce pogryzioną rękę, kamera pokazuje pełną bólu twarz kobiety, nie sam „zabieg”. Na temat takiego stanu rzeczy mam trzy tezy: albo film celowo pozbawiono co bardziej mięsnych ujęć, wszak superprodukcja z założenia jest skierowana do szerszego grona odbiorców. Albo jest to celowy scenarzystów, którzy tym sposobem dają prztyczka w nos tym, którzy po filmie o zombie spodziewali się głównie masakry. Ewentualnie jest to ukłon w stronę starych horrorów, w których wszystko było umowniejsze, a wyobraźnia widza musiała pracować.
            Żeby nie było, film mi się podobał i mogę go śmiało polecić. W swojej skali oceniania na gwizdki (od jednego do sześciu, gdzie sześć oznacza arcydzieło), daję trzy, a nawet trzy i pół gwizdka. Te pół za koncepcję walki z zombiakami, jaką proponują scenarzyści World War Z.

niedziela, 15 września 2013

"Martwe zło" na pół gwizdka

Długo mnie tu nie było. Jeśli ktoś tęsknił i cierpiał z tego powodu, to z przyjemnością przepraszam. Z przyjemnością, bo jeśli w istocie mam kogo przepraszać, to znaczy, że jednak ktoś to czyta :P Nawał zajęć pilniejszych niż aktywność na blogu przytłoczył mnie dość brutalnie. Kompletnie nie mam czasu (a jeśli już mam czas, to nie mam sił) na czytanie ani oglądanie filmów. Obawiam się, że teraz, kiedy zmieniłem pracę na bardziej absorbującą, nie będę już tu tak aktywny, jak w wakacje.

To tyle, jeśli chodzi o wstęp. Wpis będzie o filmie pod tytułem Demoniczny wiatr (1990). Historia prosta Martwe zło na pół gwizdka. Bo jednak nie ma tu takiej dawki makabry, jakiej bym sobie życzył. Właściwie to poza samymi postaciami demonów, makabry jest jak na lekarstwo.
jak drut kolczasty i oklepana niczym Najman po nokaucie. Niejaki Cory przyjeżdża na farmę należącą niegdyś do jego dziadków, by dowiedzieć się, w jaki sposób zginęli. W niejasnym dla mnie celu targa za sobą swoich koleżków i ich białogłowy (tzn. jasne, co to za cel – slasherowemu etosowi musi się stać za dość – jaki to jednak ma sens? Kto normalny zabiera pół klasy żeby odnaleźć dziadziusia i babunię?). Jak się okazuje, babcia Cory'ego, znana w okolicy jako wiedźma, czyniła sobie swawole z siłami nieczystymi, w związku z czym posiadłość jest odrobinkę nawiedzona. Co będzie dalej, każdy fan horroru może przewidzieć ze sporą dokładnością. Ująłbym dalszy ciąg tak:
Pierwsze pół filmu jest nudne. Drugie trochę mocniej przyciąga uwagę dzięki klimatowi. Bo klimat, choć charakterystyczny dla przełomu lat '80 i 90', kiczowaty, sztampowy, to jednak jest. Ma swój urok, jak to w tego rodzaju produkcjach.
Chyba rzeczywiście ostatnio zbyt rzadko obcuję z horrorem, bo zaczynają przeszkadzać mi rzeczy, które kiedyś nie miały dla mnie większego znaczenia. Na przykład aktorstwo... Wiele jestem w stanie znieść w tej kwestii, ale na litość, przecież jak demon zażera panienkę, to jej koledzy nie powinni stać w miejscu i czekać, aż skończy! W Demonicznym wietrze natomiast w tego rodzaju sytuacjach przyjaciele zamieniają się w publiczność i spokojnie czekają na koniec przedstawienia.
Drugą drażniącą dla mnie kwestią było zachowanie demonów. Nie rozumiem, jak twórcy chcą skutecznie straszyć upiorami, które cwaniaczą bez przerwy i rzucają tekstami na miarę zblazowanych filmowych macho.
Trzeba to przyznać – jakiś tam zalążek klimatu pojawia się wraz z potworami. Szkoda tylko, że one szybko mordują ten klimat swoim kretyńskim zachowaniem. Jeśli koniecznie chcemy obejrzeć horrorek w tym stylu, już lepsze będzie Martwe zło. Albo Spookies – choć mega tandetny, to jednak dużo przyjemniejszy w odbiorze niż Demoniczny wiatr.

niedziela, 1 września 2013

Czym jest przyjaźń?

Czym jest przyjaźń? Czy to stan, w którym druga osoba nabywa prawa do naszej prywatności? To pakt między dwiema lub więcej osobami, nakazujący im być dla siebie nawzajem nieskazitelnymi? Zostając przyjacielem, musimy być kimś pozbawionym wad, nie popełniającym błędów? Wygląda na to, że tak.

Among friends (2012) najwyraźniej sugeruje właśnie taką definicję przyjaźni. Dziewczyna imieniem Bernadette organizuje swoim znajomym specyficzną imprezę. Obezwładnia ich i rozpoczyna chorą grę na szczerość. Za pomocą taśm uwieczniających przyjaciół (bez ich wiedzy) w sytuacjach niemoralnych wobec nich nawzajem, zmusza ich do konfrontacji i rozliczenia się ze złych uczynków. Zasady gry stworzonej przez Bernadette również pozostają z dala od moralności a przyświeca im wypaczona idea sprawiedliwości.
Schemat podobnej konfrontacji i rozliczenia widzieliśmy już dziesiątki razy. Z tą małą różnicą, że tutaj problem osadzony jest w kontekście rzekomych przyjacielskich stosunków między ludźmi. Tutaj nie ma nic, co wobec Piły i podobnych ideologicznie filmów byłoby oryginalne. Film ma uzmysłowić nam, że relatywizm moralny nie istnieje a wszystko jest albo białe, albo czarne. Cóż, na swój sposób to słuszna i piękna idea, ale, jak inne słuszne i piękne, dla współczesnego człowieka utopijna. Można by się nad tym jeszcze pozastanawiać, ale po co, skoro zastanowiliśmy się przy okazji wielu innych filmów? Żaden z nich, ani z tych, które powstaną w przyszłości, nie jest w stanie rozstrzygnąć problemu.
Postacie w moim odczuciu nie są zbyt przekonujące w swoich rolach. Zwłaszcza Adam, który zdaje się kompletnie nie jarzyć, co się dzieje. Ale przynajmniej popatrzeć jest na co – Jules, choć posiada usposobienie wyjątkowo irytującej „pani sytuacji”, przykuwa wzrok urodą rodem z modnych teledysków dzisiejszej Vivy. Tak, czy inaczej, ładna jest :)
Nie wiem, jak innych widzów, ale mnie coraz bardziej drażni pomysł z przedstawianiem każdego z osobna na początku filmu. Coraz częściej taki zabieg widuję i trochę mnie już wkurza. Jedynym filmem, który widziałem, a w którym wypadło to fajnie, była Krwawa uczta.
Podsumowując, Among Friends to film jak wiele innych, niby mający dawać do myślenia, ale dotyczący problemu przewałkowanego już na wskroś. Problemu, nad którym każdy już się chyba milion razy zastanowił.