menu2

wtorek, 31 grudnia 2013

"Zemsta frajefów" w wersji hard

Zemsta szkolnego popychadła to wdzięczny temat dla horroru. Każdy inaczej znosi poniżenie – jedni się nie przejmują, inni wręcz przeciwnie. Są też tacy, którzy zaciskają zęby i zachowują pozorną bierność, ale do czasu. Nikt nie wie, co te ofiary losu tak naprawdę mają w głowie, dlatego na użytek spektakularnych scen grozy można włożyć do niej najgorsze bezeceństwa. Są też tacy, którzy pozornie nie robią nic. Zaciskają zęby i dzielnie znoszą kolejne upokorzenia. Nie widać po nich, że w rzeczywistości ostro knują a w kalendarzu mają już skreślony dzień sądu.

Final (2010) jest właśnie o nich. Na początku filmu poznajemy typowe amerykańskie liceum wraz z jego dwoma światami. Naprzemiennie obserwujemy przedstawicieli klasy pomiatanej oraz pomiatającej, przy czym w moim odczuciu jest to mocno przerysowany obraz. Ale o tym później. Generalnie chodzi o to, że grupka uczniów, którzy nie są „popularni” przygotowuje Zemstę frajerów w wersji hard. Organizują imprezę, na którą spędzają całe to zarozumiałe towarzystwo w celu wymierzenia im sprawiedliwości. No i tak to się wszystko kręci, wiadomo, czego można się spodziewać.

Jak wspomniałem, kontrast pomiędzy dwoma stronami barykady jest zanadto uwypuklony. Oto idą trzy roześmiane landryny i dyskutują o tym, jakie to są fajne. Chwilę później drwią z dziewczyny należącej do grona „gorszych”, a ta wyjeżdża im z tekstami typu „dlaczego to robicie, przecież mogłybyśmy się zaprzyjaźnić”. Czy to nie jest odrobinkę zbyt naiwne?
Skoro mowa o przerysowaniu, to czepiłbym się jeszcze zachowania naszych „frajerów” po tym, jak rozpoczyna się właściwa część historii. Ich zachowanie wydaje mi się nazbyt sztuczne, poruszają się jakby odgrywali jakiś show w cyrku. Kompletnie przegina Dane. Choć w swojej masce przeciwgazowej robi niezłe wrażenie, wszystko psuje zachowaniem i gestykulacją. Patrząc na niego, wciąż miałem skojarzenia z postaciami z cutscenek w grach komputerowych.
Wstępnie do wad zaliczyłbym jeszcze fakt, że widziałem coś takiego: koleś w kostiumie hitlerowca umiera w lesie, a chwilę później widzę, jak znęca się w najlepsze nad gośćmi imprezy. Być może jest to moje niedopatrzenie i o coś w tym jednak chodzi, ale ja czułem się zagubiony ze swoim poczuciem sensu :P

Mimo wymienionych wad, muszę powiedzieć, że Final bardzo mi się podobał. Należycie trzymał mnie w napięciu i nie pozwolił się znudzić. Stroje „frajerów” prezentowały się fajnie, miło było popatrzeć. Same tortury również były ciekawe, choć wyraźnie widać inspirację Hostelami, Piłami itd. Twórcy zresztą sprytnie się z tego usprawiedliwili, sugerując wcześniej, że dzieciaki inspiracje do zemsty czerpały z horrorów. Nie wiem już po raz który widziałem sceny, gdzie bohater zagrożony torturami dostaje szansę przetrwania pod warunkiem, że podobne tortury wykona na koledze. A jednak w Final zostało to pokazane całkiem ciekawie, nie irytowała mnie ta wtórność.

Oczywiste jest, że tego typu film będzie posiadał nakreślone grubą krechą przesłanie moralizatorskie. Tutaj było go chyba trochę za dużo. Nie było chyba postaci, która swoją postawą nie reprezentowałaby jakichś użytecznych dla owego przesłania cech. Nie obraziłbym się, gdyby było ono podane w jakiś bardziej subtelny sposób. No, ale i tak jest nieźle. Polecam Final bardzo gorąco!

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Snuffy i mity

Komentarze w Internecie na temat filmu Snuff 102 były oczywiste – że dla dewiantów, porąbanych zboczeńców, że odrażający, nieludzki itd. Fakt, dla kogoś, kto obcuje jedynie z mainstream'owym kinem grozy, będzie to szok. Podejrzewam jednak, że ci, którzy na Straszniej nie zajrzeli z przypadku, powiedzą, że to nic szczególnego i podobne rzeczy widywali niejednokrotnie. Tacy mogą sobie Snuff 102 odpuścić. Nic nowego.

Na ogół oszczędnie przytaczam fabułę filmu. Tym razem będzie o niej jeszcze mniej, bo i nie ma za bardzo o czym mówić. Ot, zlepek scen tortur pokazany w brudnej, niedbałej otoczce. Dokładnie jak w przypadku większości tego typu filmów. Wszystko odbywa się pod pretekstem historii dziennikarki, która postanawia zrobić artykuł o micie filmów snuff.

Mówię „micie”, bo nie jestem przekonany co do autentyczności tych, które miałem okazję widzieć. Doktorek, z którym bohaterka przeprowadza wywiad, nazywa to zjawisko miejską legendą. Myślę, że właśnie tak jest. Cóż, tak to już bywa w obecnych czasach, gdy nic, co widzimy na ekranie, nie jest już nas w stanie przestraszyć. Jedynym ratunkiem dla twórców jest bajeczka pod tytułem „to zdarzyło się naprawdę”. Tak więc powstają różnego rodzaju found footage, mockumentary oraz właśnie snuff. Wszystko po to, byśmy kreowany przez reżysera obraz potraktowali bardziej serio, przejęli się nim bardziej niż duchami, zombie i gumowymi potworami.
Film jest nudny, a do tego nieczytelny. Choć w sumie to jaki miałby być? Jest nudny, bo to przecież tylko kolaż różnorakich bezeceństw i nic ponadto. No, może ewentualnie komentarze doktorka bywają ciekawe i dają do myślenia. Tyle jednak, to mogę sobie sam wymyślić. Nieczytelny jest natomiast przez fakt techniki, jaką zarezerwowano dla tej konwencji. Rzadko zdarza się by film mianowany snuffem był nakręcony w dobrej jakości. Być może wynika to z oczywistego przeświadczenia, że żaden dewiant nagrywający takie rzeczy na serio nie będzie sobie zawracał głowy dbaniem o profesjonalną rejestrację swoich zabaw. Fakt, nikt nie nagrywałby scen zamęczania ludzi na śmierć w jakości HD, jednak od wielu lat na domowy użytek dostępne są sprzęty oferujące obraz dużo lepszy niż te czarno-białe, fikające na wszystkie strony ujęcia. No, ale rozumiem – takiej tematyce musi towarzyszyć brud i złudzenie maksymalnego amatorstwa.
Teraz zasadnicza kwestia – po co w ogóle nagrywa się takie coś? Podobno dla świrów z zaburzeniami psychicznymi. Tylko że ja jestem zupełnie normalnym osobnikiem, a jednak coś zdeterminowało moją chęć obejrzenia Snuff 102. A co? Zwykła ciekawość. Całej mojej przygodzie z horrorami przyświeca chęć sprawdzenia jak daleko można się posunąć w przełamywaniu tabu. A prawda jest taka, że z tej otoczki swego rodzaju tajemnicy stanowiącej tabu możemy z łatwością obedrzeć wszystko. Dewiacje seksualne, religia – o tym wszystkim możemy paplać bez przerwy, łamiąc wszelkie bariery, ale śmierć zawsze będzie w pewnym stopniu tabu. Myślę, że głównie z powodu naszego strachu przed nią, ale też (całe szczęście!) z powodu istnienia moralności. Może ona być różna, każdy ma swoją indywidualną skalę, jednak śmierć drugiego człowieka nie mieści się w ramach żadnej ze skal.

Zbyt często zdarza mi się odbiegać od punktu wyjścia, znowu zabrnąłem w jakieś filozoficzne wywody... Straszny bełkot mi wyszedł, więc się zamykam. Temat jest jednak wart bełkotu, dlatego zapraszam do dyskusji, gdyby ktoś chciał.

sobota, 28 grudnia 2013

Dylematy moralno-lifestylowe

Oto moje postanowienie na nowy rok: zajmę się produkcją filmową. Prawdopodobnie będę tworzył szmirę za szmirą, ale za każdym razem, kiedy dojdę do wniosku, że mój film jest beznadziejny, obejrzę sobie Krwawą pannę młodą. Ze pewnością zrobi mi się lepiej.

Z zasady nie czepiam się w horrorach zbyt odważnych wycieczek w absurd. Tym razem było jednak naprawdę ciężko. Główną bohaterką jest Madeline – niemająca najwyraźniej bladego pojęcia o świecie idiotka. Pierwszy trup pada już na samym początku filmu, kiedy to Madeline jest rozczarowana tym, że jej świeżo poślubiony wybranek chce z nią iść do łóżka.
Tu przerwę opowiadanie filmu i skupię się na kwestiach, że tak powiem, moralnych. Myślę, że jeszcze parę razy później przerwę z tego powodu. Nie chcę wyjść na seksistowską świnię, ale...czego ona się niby spodziewała? Może i czuła potrzebę noszenia wianuszka do ślubu. Niektórzy tak mają, trudno, ale do ciężkiej cholery, fanaberie tego typu podczas nocy poślubnej to już grubszy karabin. Ja bym się z taką nie żenił :P
Wracam do meritum. W kolejnych scenach Madeline wyhacza porzuconego właśnie Trace'go i stopniowo owija go sobie wokół palca. Kumple mówią mu wciąż, że jego nowa dziewczyna ma nierówno pod sufitem, ale on wciąż swoje – kocha, frajer.
Dalej mam problem, bo... niespecjalnie działo się cokolwiek, co można by jakoś spójnie opowiedzieć. Ciąg dalszy oscyluje wokół schematu „ona nim rządzi”, co poprzetykane jest różnymi zbędnymi scenami. Ostatecznie wszystko ma prowadzić do masakry, bo oczywiście krwawość Krwawej Panny Młodej nie mogła skończyć się na pierwszej scenie. Wszystko - cała masakra - u podstawy ma...właściwie nie wiem, co. Chyba ogólnie rzecz biorąc powodem jest obsesja Madeline na punkcie tego, że chce zrobić na przekór swemu zamordowanemu mężowi, i jeszcze trochę pochodzić w sukni ślubnej. W każdym razie głupie to wszystko i naciągane.

Film jest hiperamatorski i mimo całej mojej chęci do przymykania oka na niedociągnięcia, muszę powiedzieć, że jest gówniany. Najgorsze są dialogi. Naprawdę. Wszystko inne da się jakoś znieść lub zbagatelizować. Nikt obdarzony choć odrobiną zmysłu ekonomicznego nie zatrudni do amatorskiego filmu porządnych aktorów. Wiadomo, zatrudni najtańszych i pozwoli im grać tak, jak potrafią. Podobnie nikt nie będzie wynajmował drogiego studia, zawracał sobie głowy scenografią itd. Ale można było przyłożyć się chociaż do dialogów... Tymczasem kwestie wypowiadane przez aktorów sprawiają wrażenie wymyślonych przez... nie wiem, przez kogo, brak mi słów, ale na pewno był to ktoś zmagający się z upośledzeniem. Co więcej, niektóre z wypowiedzi noszą jakby znamiona żartu. I to mnie przeraża, bo (zakładając, że w istocie miały to być żarty) są to najgorszej próby suchary padające w kompletnie nieadekwatnych momentach.

Jak zapowiadałem, powrócę teraz do kwestii dylematów moralnych. Moralno-lifestylowych, powiedzmy. Ciekawy jestem, do jakiej grupy społecznej twórcy skierowali ten film. Odnoszę bowiem wrażenie, że kompletnie minęli się z targetem. Jako statystyczny fan horroru, jak włączam amerykański film grozy, jestem przygotowany na bandę puszczalskich nastolatków. Nie ukrywam, że miewam nastrój taki, że właśnie to chcę oglądać. Ale nie! Krwawa panna młoda, nie dość, że ma śmiertelnego (dosłownie) focha za zbyt spektakularne rozdziewiczenie podczas nocy poślubnej, to jeszcze wybrzydza w związku z Tracy'm. Nawet mimo tego, że postanawiają razem zamieszkać, Tracy ciągle słyszy, że Madeline tego nie zrobi, tamtego nie dotknie, to jest be, a tamto to może po ślubie, z dużym naciskiem na „może”. Normalny facet by taką zostawił w cholerę. No, chyba że delikwent lubi zorganizowane tripy na Jasną Górę, ale wtedy powinien leczenie sytuacji zacząć od siebie.

Tak, wiem. Za mało powiedziałem o filmie, a za bardzo zabrnąłem w wygłaszanie własnych opinii na tematy związane z moralnością. Ale może to i lepiej. Gdybym trzymał się kurczowo prowadzenia opisu tego żenującego filmu, nie byłoby później za bardzo co czytać.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Zakolczykowany knur przechodzi przemianę duchową

Ciężko mi ostatnio cokolwiek obejrzeć czy przeczytać...ale od dziś świąteczny urlop! Trzeba to wykorzystać i w końcu przysiąść do filmów, książek i bloga. W ostatnich dniach znalazłem czas i siły na dwa filmy. Wszyscy kochają Mandy Lane jest nudny, byle jaki, boleśnie sztampowy – i to można już uznać za moją pełną wypowiedź na jego temat. Po prostu nawet nie jest wart tego, by zechciało mi się o nim opowiadać. Nie polecam. Drugi nosi tytuł Strangeland i też nie jest może arcydziełem, ale przynajmniej mnie zaciekawił. W nagrodę za to będę o nim teraz gadał.

Fabuła. Dwie SAN* mają genialny pomysł: umawiają się z kolesiem chwilę wcześniej poznanym na chacie. Facet okazuje się być świrem wyglądającym jak połączenie Maynarda Jamesa Keenana z Tool'a i Glacy ze Sweet Noise. Porywa dziewczyny i zaszywa im usta (płacę temu, kto mi wyjaśni po co on to robi!). Jedna nie wytrzymuje nerwowo tej zabawy i ze strachu umiera na serce. Świrowi zostaje druga, której ojciec jest detektywem, przez co tak się niezręcznie składa, że musi sam siebie zatrudnić. Świr zostaje złapany, wypuszczony z powodu braku dowodów (czy czegoś tam, tak czy inaczej powody wypuszczenia go na wolność są mocno naciągane), po czym osądzony przez mieszkańców miasta. Wieszają go, ale on umiera tylko na chwilę, a potem jest jeszcze bardziej wkurzony. Ot i cała historia. Tzn. prawie cała, no, ale wiadomo, reszta jak w większości tego typu filmów.

Po obejrzeniu pierwszej połowy filmu pomyślałem sobie, że reżyser:
a) wiedział, że ten film nie wychodzi mu na tyle dobrze, by jakiś sponsor wyłożył kasę na sequel

albo

b) był tak nieobeznany w kinematografii, że nie znał pojęcia sequel

albo

c) po prostu nakręcenie drugiej części nie przyszło mu do głowy.

Strangeland jest skonstruowany w sposób, który aż krzyczy, by go podzielić na dwie części. Gdyby akcję pomiędzy początkiem filmu a złapaniem mordercy rozciągnąć po półtorej godziny, to rozciągnąwszy podobnie ciąg dalszy, moglibyśmy mieć z tej fabuły dwa być może niezłe filmy. A tak mamy historię bardzo ciekawą, ale mocno skondensowaną i przedstawioną po łebkach. No, chyba, że dla twórców najistotniejszym momentem filmu była chwilowa przemiana duchowa antagonisty, a reszta do pretekst do niej.
Choć film jest pełen absurdów i niejasności (płacę temu, kto mnie przekona, że kluczem do zidentyfikowania mordercy na chacie jest pogawędka o snowboardzie!), to ma jeden naprawdę mocny punkt. No dobra...dwa mocne punkty. Jeden to człowiek, który nie pogardzi żadną rolą, uświetni swoją wredną gębą nawet najgorszą szmirę, Borys Szyc amerykańskiego horroru - Robert Englund. Drugi to postać wariata ukrywającego się pod pseudonimem Kapitan Howdy. Morderca wygląda naprawdę efektownie, robi wrażenie. Robi strasznie głupoty, wygaduje jeszcze większe, bredzi jak potłuczony, posługuje się jakąś pokrętną filozofią, której wydaje się sam nie rozumieć...ale jak wygląda! Dobrym pomysłem było unikanie ujęć jego pełnego wizerunku do połowy filmu. Dzięki temu pierwsza scena, w której to następuje, budzi autentyczną grozę. Coś jak w Czerwonym smoku. Fajne.
Niefajne natomiast jest to, co scenariusz zrobił z tą postacią w połowie filmu. Zakolczykowany, wymalowany knur zmywa hennę z gęby, związuje włosy w grzeczny kucyk, zakłada sweter i okulary (modny na politechnikach zestaw „Nie bij mnie za to, że jestem od ciebie mądrzejszy”) i ogólnie przechodzi przemianę duchowo-odzieżową niczym Ogre w Zemście frajerów. Co to ma być, pytam. Żart to miał być?...
Przyznam szczerze, że pomysł na film bardzo mi się podoba. Gdyby nie gęsto występujący absurd, byłoby super, ale jako ten, któremu regularnie wypomina się zaniedbywanie realizmu w opowiadaniach, nie mogę na to narzekać. No i nie narzekam, bo absurd w horrorze kompletnie mi nie przeszkadza. Strangeland mnie nie znudził, a więc jest ok. Polecam!



*Szałowe Amerykańskie Nastolatki. Proszę zapamiętać, bo nie chce mi się w co drugim wpisie na temat filmu rozwijać tego skrótu po kilkanaście razy.

wtorek, 10 grudnia 2013

Inny rodzaj odwagi

Dawno mnie nie było. W pracy mam czytania i pisania tyle, że kiedy wracam do domu, te czynności są ostatnimi, na które miałbym ochotę. No, ale w końcu udało mi się coś przeczytać. Wpis na temat Wendigo Mastertona dzisiaj nastąpi i będzie dość chaotyczny, coś mi się tak wydaje.

Rzecz jest o babeczce, która po rozstaniu z mężem samotnie wychowuje dwójkę dzieciaków. Pewnego dnia pada ofiarą tak zwanego wjazdu na chatę zorganizowanego przez przedstawicieli organizacji zajmującej się paleniem żywcem kobiet, na które naskarżyli im niedocenieni mężowie. Cudem uchodzi z życiem, ale napastnicy zabierają jej dzieci. Lily bierze się za szukanie potomków i jakoś tak się składa, że decyduje się skorzystać z pomocy indiańskiego szamana, który na potrzeby poszukiwań przywołuje monstrum znane z tego, że zesra się, a nie da się i dopnie swego, po drodze rozrywając paru ludzi na strzępy. Sytuacja się komplikuje, kiedy okazuje się, że Wendigo pracuje nieco innymi metodami, niżby Lily sobie życzyła a szaman nie odwoła maszkary dopóki dziewczyna nie wywiąże się z niemożliwej do spełnienia obietnicy. Tak to wygląda z grubsza i wydaje mi się, że Masterton całkiem pomysłowo tę fabułę rozegrał.

Horror tu owszem jest, i to dużo. Tak, jak wspomniałem, nasz rezolutny Wendigo hasa od ofiary do ofiary i każdą z nich rozwleka w promieniu kilku kilometrów. Nie to jednak wydaj się być w książce najważniejsze. Mamy tu bowiem solidną dawkę psychologii i dylematów moralnych. W moim odczuciu dylematy te dotyczą nie tylko bohaterów, ale i czytelnika, bo czytając, wciąż zastanawiałem się, jak sam postępowałbym na miejscu Lily. Znajdująca się na każdym kroku pomiędzy młotem a kowadłem kobieta ma lekko mówiąc przerąbane. Pośrednio ma na sumieniu życie osób zamordowanych przez demona, a mimo to nie ma wyjścia, musi dalej brnąć w całą tę historię. Masterton stara się wykreować Lily na kobietę z każdym skierowanym w nią ciosem nabierającą siły – w tej kwestii sugestywnym, acz jak na mój gust trochę zbyt wzniosłym motywem jest manifest determinacji Lily w postaci ogolenia sobie głowy.
Można by powiedzieć, że jest tu mało Mastertona w Mastertonie, bo nie ma tej odwagi w doborze środków wyrazu, co w niektórych powieściach. Fakt, nie ma tu pojawiającego się co trzy kartki seksu, jednak jest inny rodzaj odwagi, i to, moim zdaniem dość dużej. W powieści bowiem jest kilka momentów, gdzie flaki hulają na wszystkie strony świata (cztery), a wszystko dzieje się na oczach niewinnych dzieciaków. Niech mi ktoś powie, że łatwo przyszłoby mu taki stan rzeczy opisać... To duża śmiałość ze strony autora, ale też przejaw świadomości swojego talentu. Nie każdy odważyłby się skonstruować takie sceny i jednocześnie zrobiłby to z należytym wyczuciem.
Standardowo pojawia się motyw krzywdy wyrządzonej Indianom przez Amerykanów, na szumnie zwących się narodem. Masterton często podejmuje ten temat, i zawsze stawia obie strony konfliktu w tym samym, nie do końca jasnym świetle. Bo że Amerykanie są be, to nie ulega wątpliwości, ale że Indianie są cacy – też nie jest takie znowu oczywiste. Czerwonoskórzy są okrutni, jednak Masterton zawsze zgrabnie znajduje im odpowiednio mętne usprawiedliwienie. Bo czy Indianin George jest taki strasznie zły? Oczywiście, że jest, to kawał wyrachowanego sukinsyna, jednak w mniemaniu jego samego jest po prostu konsekwentny. W Wendigo pada odnośnie kwestii Indian jedno zdanie, które szczególnie mnie uderzyło - (...)skoro już raz udało się Mdewekantonów wykiwać w sprawie ziemi, być może uda się znowu.
Ta cienka linia pomiędzy dobrem a złem nakreślona w Wendigo przejawia się nie tylko w kwestii Georga. Równie wyraźnie widać ten problem w postaci samego monstrum. Wendigo teoretycznie nie jest zły, powiedziałbym, że stanowi jakby uosobienie upośledzonego relatywizmu. Trudno obarczyć go winą za rzeź, którą rozpętał – stanowi raczej tylko narzędzie w rękach Georga Żelaznego Piechura, który przecież też nie jest „zły” jedynie z zasady.
W całym tym nawale komplikacji etycznych trochę umknęła mi sama fabuła, co, jak mi się wydaję, zdarzyło się też samemu autorowi. Niby wszystko sprowadza się do jednego wątku, jednak Masterton z równą siłą naciska na kilka wątków. W wyniku tego w połowie książki, skupiony na kwestii wymknięcia się Wendigo spod kontroli, zapomniałem już, że zaczęło się od wybryków jakiejś tam organizacji tatusiów, którym zrobiło się przykro...
Ogólnie rzecz biorąc, książka nie jest zła. Jedynie na tyle, na ile poznałem Mastertona, problemy, których dotyka, wydają mi się nie w jego stylu. No, może nie same problemy, bo kwestię wspomnianego relatywizmu moralnego i krzywd wyrządzonych jednej nacji przez drugą obserwujemy w jego powieściach dość często, ale środki, jakich tym razem użył są na pewno czymś nie tak znowu powszednim. W każdym razie książka godna polecenia, a więc polecam!