menu2

wtorek, 23 grudnia 2014

poniedziałek, 8 grudnia 2014

First Person Horror ("Grace: Opętanie")



Odkąd Egzorcyzmy Emily Rose zrobiły na opinii publicznej takie wrażenie, że katechetki puszczały je dzieciakom na religii (to nie gorzki żart, to prawda, którą znam z autopsji), przynajmniej raz w roku częstuje się nas kolejnym filmem, który w tytule ma „opętanie” albo „egzorcyzm”. Ostatnio zmierzyłem się z jednym z najnowszych dzieł tego typu – Grace. Pełny tytuł (nie uwierzycie): Grace: Opętanie (2014).

Grace to śliczne i niewinne dziewczę, cnotliwe i skromne. Wychowuje ją babcia, która całe życie trzyma dziewczynę za mordę na chwałę panu i mateczce niczym matka kingowej Carrie. Nic dziwnego – babcia wciąż odczuwa intensywny niesmak wywołany faktem iż jej zmarła córka śmiertelnie zachorowała na szatana. Jako że babunia „wie, że coś się dzieje”, usiłuje wystrzec wnuczkę przed tym, co spotkało jej matkę.

Wszelkie te próby ocalenia cnoty Grace szlag trafia, gdy dziewczyna przeprowadza się do akademika, gdzie wszyscy wedle studenckiej tradycji chleją na umór, parzą się jak kuny w agreście i wstrzykują sobie marihunaen. Jeszcze się Grace nie zdarzy porządnie złajdaczyć, jak już ją babcia wypisuje ze szkoły i wznawia indoktrynację. Dziewczyna ma przerąbane, że tak powiem, na amen.
Jako że wyświechtany podtytuł Opętanie zobowiązuje, szatan regularnie daje znać Grace, że jest in touch. Jak? Standardowo – a to Grace coś brzydkiego zobaczy w lustrze, a to jej się porcelanowa bozia stłucze i sama się naprawi. A do tego po domu pałęta się coś, co wydaje się być duchem jej opętanej matki.
Fajnie się opowiada, ale dosyć, do z rozpędu streszczę cały film ;)

Film spośród masy mu podobnych wyróżnia sposób wizualnego przedstawienia historii widzowi. Mamy tu bowiem, powiedzmy, first person horror – następujące po sobie wydarzenia obserwujemy z perspektywy głównej bohaterki. Co nam to daje? Właściwie tylko tyle, że często możemy sobie popatrzeć na stopy Grace i na jej cnotliwe rączki cnotliwie miętoszące cnotliwy rąbek cnotliwej spódnicy. Pewnie twórcom bardziej niż o to chodziło ułatwienie widzowi utożsamienia się z główną bohaterką. Czy im wyszło, niech sobie każdy sam oceni. Ja się niezbyt przywiązuję do postaci w filmach, więc jakiegoś szczególnego wrażenia to na mnie nie zrobiło.
Co jeszcze można powiedzieć o Grace: Opętanie? Właściwie to samo, co o innych filmach traktujących o opętaniu, bo to zlepek wszystkiego, co już widzieliśmy. No, może rozwikłanie zagadki opętania matki Grace błysnęło nieco oryginalnością, ale też nie za bardzo.
Ogólnie film, choć wtórny (przy takiej konkurencji trudno nie być wtórnym), ogląda się całkiem bezboleśnie. Na pewno seans jest bardziej znośny dzięki urodzie aktorki grającej Grace. Niewątpliwie jest dla tego filmy ozdobą i magnesem, w przeciwieństwie do tego kaszalota z Ostatniego Egzorcyzmu ;)

piątek, 5 grudnia 2014

Flaki w tropikach to jest to! (Dead Island)


Nie jestem regularnym graczem, jeśli już gram, to na ogół w coś z puli moich ulubionych gier (na ogół dość wiekowych), które przeszedłem już po kilkanaście razy. Czasem jednak sięgnę po coś innego. W tym wypadku sięgnąłem po Dead Island i… ja pierniczę, ale czad! :D

Nie znam się na grach komputerowych, dlatego nie będę się tu próbował wymądrzać w kwestii
grafiki, sztucznej inteligencji oponentów i innych pierdol dla nołlajfów. Zachęcę do tej gry tak, jak umiem.

Tropikalny kurort opanowany zostaje przez wirus, wskutek którego ludzie zmieniają się w żywe trupy. Jest jednak kilku ważniaków, których ta cholera się nie ima i jednym z nich będziemy sprzątać ten bajzel. Choć może „sprzątać” to nie najtrafniejsze określenie… No, w każdym razie eliminujemy napotykane zombie w sposób okrutny.
Każda z oferowanych graczowi postaci teoretycznie ma jakieś „bardziej” – potrafi lepiej przyrżnąć obuchem, strzelać z broni palnej, machać ostrymi rzeczami itd. Podczas gdy jednak nie odczułem większej różnicy pomiędzy nimi.
Oczywiście fabuła – jak to na ogół w tego typu grach bywa – fabuła jest tylko pretekstem do wykonywania zadań w stylu przynieś-włącz-znajdź-zabij. Czego jednak chcieć więcej? Mnie osobiście rozrywanie zombiaków na strzępy w zupełności wystarczy, bym się dobrze bawił.

Dead Island stoi trochę w opozycji do utartych schematów horroru. Grozę kojarzymy raczej z zaciemnionymi, ponurymi miejscami – ma być tak mrocznie, jak to tylko możliwe, a najlepiej, to żeby akcja miała miejsce w samej dupie szatana. Tu jednak mamy pełne kolorów, malownicze lokacje. Woda, plaża, domki letniskowe, hotel… Wszystko to jednak pogrążone w chaosie, opuszczone, zdewastowane. Tak naprawdę to właśnie ta pustka w miejscu, które przecież powinno tętnić życiem, jest głównym czynnikiem budującym przerażający klimat.
Czynnikiem kolejnym – przynajmniej dla mnie – jest oprawa dźwiękowa. Zombie pojawiają się często znienacka, zachodzą nas od tyłu, szarżują na oślep, rycząc przy tym tak, że skóra cierpnie i włosy stają dęba. Chyba jeszcze nigdy nie słyszałem tak przekonujących jęków, ryków i wrzasków.

Nie wiem, na ile pomysł z konstruowaniem specjalnych broni ze znalezionych przedmiotów jest nowatorski (prawdopodobnie wcale nie jest, ale ja zatrzymałem się na Diablo 2 i dla mnie takie rzeczy to nowość), ale urzekł mnie niesamowicie. Dysponując odpowiednim przepisem i przedmiotami, możemy skonstruować sobie broń z piły tarczowej albo maczetę rażącą prądem. Genialna sprawa, jak dla mnie.
Kolejną rzeczą, która wzbudziła mój zachwyt i mile połechtała mój ukryty zmysł mordercy, jest wygląd zarażonych. Na postać zombie składa się tu kilka nałożonych na siebie warstw, dzięki czemu kiedy rozkosznie masakrujemy zombiaka, jego skóra, mięśnie i kości hulają wokół zupełnie niezależnie od siebie. Może i jestem nienormalny (tak jakbyście Wy byli lepsi ;] ), odnajdując w tym przyjemność, ale flaki w tropikach to jest to! :D
Ostatnim, co dało mi mega przyjemność jest obecność specjalnego typu przeciwnika nazwanego Taranem. Wielkie, wściekłe, szarżujące na nas bydle w kaftanie bezpieczeństwa. Cholernie ciężki przeciwnik, przed którego atakiem bardzo trudno się ochronić. Ale spróbujcie ubić tego sukinsyna – satysfakcja i ulga jak po wyjściu z egzaminu bez dwói w indeksie ;)

Gra jest dość długa, jednak mnie osobiście nie znużyła ani przez sekundę. Mamy jeszcze Dead Island Riptide, gdyby komuś było mało. Nie wiem, co to ma właściwie być – dodatek czy autonomiczna kolejna część gdy – bo jest to niemal identyczny twór pod względem ogólnej konstrukcji. Różni się oczywiście fabułą, jednak żadnych istotnych zmian w rozgrywce chyba nie wprowadzono. No, może jedną zauważyłem: o ile pamiętam, w Riptide zombie specjalne nazywane Rzeźnikiem dysponowało jakimś czary-mary, które wywoływało zawroty głowy. W pierwotnej odsłonie Dead Island tego chyba nie robiło. Riptide przeważa też nad „częścią pierwszą” pod względem walki z końcowym bossem. Tak mi się złożyło, że w Riptide grałem najpierw i podczas ostatecznego starcie mocno się spociłem. W „jedynce” natomiast spadło na mnie rozczarowanie pod tytułem „jak to?...to już?”.

Z całą pewnością Dead Island dołączy do grupy moich ulubionych gier i wrócę do niej niejednokrotnie. Zostanie mi po niej również sentyment spowodowany faktem, że to dzięki temu tytułowi nabrałem przekonania do postaci zombie, której dotychczas w horrorze nie znosiłem.

sobota, 22 listopada 2014

Trzeba naprawdę dużo silnej woli i uporu (Guy N. Smith - "Obóz")



Przez tę książkę o ostatnim czasie nabawiłem się wstrętu do czytania czegokolwiek. Męczyłem ją chyba ze dwa miesiące. Po kawałeczku, po kilka stron dziennie, potem po kilka na tydzień – po prostu więcej nie dałem rady. Po tak zachęcającym wstępie przedstawiam Państwu tytuł, o którym mowa – Obóz Guy' a N. Smitha.

Że Smith ma więcej uporu niż talentu, wie każdy, kogo znajomość horroru trwa dłużej niż od Obecności (tfu!). Obóz jest trzecią (a może czwartą…) książką tego autora, którą przeczytałem i o ile mogę na podstawie tej ilości mieć o nim jakiekolwiek zdanie, to jest ono następujące: Smith generuje powieści takie, do których trzeba naprawdę dużo silnej woli i uporu, albo takie, do których każda ilość tych cnót będzie niewystarczająca.
premiery

Spójrzmy na okładkę. Drzewko, namiocik i jakiś odrażający oprych z toporem. Chcąc nie chcąc, nasuwa się automatycznie wyobrażenie powieści o psycholu mordującym nastolatki na biwaku. Komuś, kto tę okładkę projektował, z pewnością również tak się wydawało, ale jako człowiek odpowiedzialny za wizerunek książki (wszak dla większości czytelników – gdy szukają czegoś dla siebie w księgarni – okładka stanowi „być albo nie być” książki) powinien chociaż ją przeczytać!
Można by powiedzieć, że tytuł jest jedynym, co na tej okładce nie wprowadza nas w błąd. Jednak i tę tezę można podważyć, bo rzecz nie dzieje się na obozie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, lecz o ośrodku wypoczynkowym – takim z domkami. Cóż, widocznie dla niektórych to to samo… W każdym razie w całej książce chodzi o to, że kierownictwo ośrodka wykorzystuje gości do eksperymentów. Podają im substancję, przez którą chrzani im się w głowach. Generalnie czytamy o ludziach, którym się wydaje, że są w ciąży, albo że za oknem panuje apokaliptyczna zima i w środku lata zakładają kożuchy. Oczywiście sytuacja wymyka się spod kontroli, oczywiście jest wątek miłosny pomiędzy ofiarą a oprawcą, oczywiście bla bla bla. I to właściwie tyle…
Smith nie tworzy postaci, które można by zapamiętać po ukończeniu książki. Tutaj jednak przesadził. Niekiedy po przeczytaniu kilku stron musiałem cofać się, by po ich ponownej analizie zrozumieć, o kim czytam. To chyba takie przekleństwo książek, w których główne zdarzenia dotyczą większej grupy osób. Trzeba naprawdę mieć łeb, by rozpisać fabułę tak, aby czytelnik był w stanie nadążyć za ciągłymi przeskokami miejsc akcji i bohaterów. W Obozie było to zdecydowanie ponad siły przeciętnego czytelnika.
Zastanawiam się, przed czym – oprócz nawału papierowych postaci i przekłamanej okładki – przestrzec tych, którzy jeszcze Obozu nie czytali. Problem w tym, że tu się można zawieść absolutnie na wszystkim. Bo nawet horroru z prawdziwego zdarzenia tu brak. Gdybym chciał jednak komuś Obóz polecić, to nie dostrzegam tu odpowiedniego targetu… No, chyba że tym, którzy za wszelką cenę chcą poznać ogół twórczości Smitha i akurat tej książki brakuje im do kolekcji. Tylko że oni i tak przeczytają, czy będzie im to polecone, czy nie. Tak więc nie polecam nikomu. Nie wiem właściwie nawet, dlaczego sam to przeczytałem... a na półce czekają jeszcze Przyczajeni i Niewidzialny. Czuję, że będzie ciężko.

czwartek, 13 listopada 2014

Opowiadanie "Czarny kształt zazdrości"

Na STRASZNIEJ pojawiło się kolejne opowiadanie pt. "Czarny kształt zazdrości"! Zapraszam gorąco do lektury.
Do tekstu traficie klikając jego w menu znajdującym się w menu w ramcebądź bądź link poniżej.




Epidemia debilizmu ("V/H/S Viral")

V/H/S Viral (2014)


Kyrie elejson, co się w tym filmie wyrabia, to pucha mała. Sama formuła VHS polega na tym, że sekwencje ryjące korę mózgową są raczej niezwiązane ze sobą, stanowiąc fabułki zamknięte w większej opowieści. Jeśli wydaje się Wam, drodzy czytacze bloga, że tym razem jest inaczej, to macie rację. Wydaje Wam się. Osią obrazka jest historia chłopaka i dziewczyny, w której to ona jest gorąca i w ogóle, a on nerd z kamerą. Zaczyna się tak słodko, że kwestie typu "napiszemy tu wspólne wspomnienia", czy "od teraz to będzie nasze miejsce" aktorzy powinni wypowiadać siedząc na kucykach. Jak to jednak bywa, przyszłość nie pykła tak jak powinna. Niedaleko domu bohaterów odbywa się policyjny pościg za furgonetką lodziarza, chłopak wybiega z daczy nagrać wydarzenie i zostać sławnym jutuberem, dziewczyna zostaje w tajemniczy sposób uprowadzona, a każdemu, kto wylazł na asfalt w celu podziwiania, albo dzieje się kuku, albo leci krew z nosa. Chłopak z uporem zbieracza cebuli podąża za pościgiem, oczywiście pedałując. I nie, nie tak jak myślicie zboczki, jedzie rowerem za lodziarzem, policją, kibicami lodziarza, znowu policją, wreszcie innymi rowerzystami. Taki cudaczny peleton, to jednak nie wszystko, bo jak tradycja serii nakazuje, wywijanie szarej masy na lewą stronę dzieje się w "scenkach". Jak macie poręcze przy biurkach, to się łapcie, bo co tu się wyprawia, to lepsze jaja niż odkopana po latach kaseta ze studniówki.

Nie zamierzam opisywać dokładnie każdej, bo mój nie tak bardzo pofałdowany mózg jeszcze trawi to, co oczy zobaczyły. W każdym razie widz ma okazję zobaczyć w pierwszej kolejności perypetie wesołego magika, który znajduje razu pewnego pelerynę, która miała należeć do samego Houdiniego. Bohater oczywiście wygląda w niej jak Bela Lugosi w każdej z dwóch scen „Planu 9 z kosmosu” w których zagrał, zanim zdążył odwalić kitę. Najlepsze, że peleryna owa wymaga naładowania mocy, oczywiście poprzez konsumpcję mięska. Ludzkiego. Fajnie wygląda, jak czarodziejek rzuca płachtę na swoje dziewoje, a ta robi om nom nom. Scena pojedynku niedoszłej ofiary z katem przywodzi na myśl najlepsze tulupy, jakie w zwarciu robili Neo i agent Smith, a posoka wręcz eksploduje na prawo i lewo. Jest też fragment, gdy spalona w koksowniku peleryna wraca magicznie do szafy owej cudownie uratowanej panienki. Jak w tym kawale o Australijczyku, który miał nowy bumerang, ale rozpaczał, bo nie mógł wyrzucić starego.

Bohatera drugiej „wizualizacji marzeń chorego na trąd przysadki” poznajemy, gdy po hiszpańsku oznajmia swojej hiszpańskiej żonie, że „zara kończy robotę” w swojej hiszpańskiej piwnicy i wraca do sypialni. Chciałem na początku nazwać faceta Carlos, bo w końcu Iberyjczyk, ale po jakiś sześciu minutach sam przedstawia się jako Alfonso. A więc koleś stawia po ścianą coś, co wygląda jak wyrwane z zawiasami futryny od szafy wnękowej, tyle że obłożne PRL-owskim lastryko. Po kilku sztuczkach z prądem w owych drzwiach opada coś na kształt antywłamaniowej kurtyny. Alfonso staje za kamerą, kurtyna unosi się i w drzwiach widzimy... Alfonso, który stoi za kamerą! Geniusz, lustro wynalazł. Oczywiście nie do końca, to tak naprawdę to Alfonso II (ew. możemy nazywać ich Alfonso Plus i Alfonso Minus). Generalnie świat po drugiej stronie to lustrzane odbicie naszego bla bla, nuda. By Was, czytacze, zaciekawić, powiem tylko, że bohaterowie na 15 minut zamieniają się domami, a w tym czasie dochodzi do takich hokus pokus, że Alfonsu (?) I i jego żonie Marcie I zostają pod twarze podsunięte męskie pęta, które wyglądają jak pierwsze stadia mutacji piesków z „The Thing” Carpentera. „Dziwny jest ten świat” jako śpiewał Czesław, a wtórował mu Magik słowami „Dodać i odjąć to jedyne co widzę”. Wiem, nie było tak.

By nie zanudzać Was do reszty, powiem, że seans oferuje jeszcze ponadto wycieczkę grupki skaterów z EL EJ do Meksyku, w trakcie której walczą oni z kolejnymi zastępami Santa Muerte za pomocą deskorolek, maczet, Glocka i petard. Oczywiście jak nie leją deskami po ryjach, to jeżdżą na nich między szkieletami, które radośnie pokazują im faki! Jest nawet czaszka, która po oddzieleniu od części szyjnej ludzkiego kręgów słupa kłapie zębami na bohaterów, jakby życząc im miłego dnia. Skojarzenia z Morte'm z Tormenta jak najbardziej na miejscu.

Wisienką na szczycie lodów jest krótka sekwencja masakry, jaką meksykański pendejo, wyglądający jak Ice Cube w „Piątku”, urządza na barbeque. A samochód lodziarza okazał się nie samochodem lodziarza, o!



Wypadałoby jakoś podsumować kilka poprzednich zdań, ale sensownie nie umiem. W pokoju scenarzystów musiało się dziać tak, że kolumbijski katar wypada przy tym, przepraszam za dobór słów, blado, by nie powiedzieć biało. Biorąc pod uwagę znaczenie podtytułu (nie googlujcie, viral znaczy wirusowy, sprawdziłem) oraz fakt, że w części „głównej” pokazane jest stopniowe rozchodzenie się epidemii debilizmu, śmiało mogę powiedzieć, że nie mam pojęcia o co chodzi. Ale nie przeszkadza mi to w ogóle, film trwa tylko 80 minut, więc nie żałuję. Z jednego tylko jestem niezadowolony, bo po drodze filmowcy zgubili gdzieś konwencję poprzednich części. Tak, to nadal kochane przez Morydza found footage, jednak w kilku scenach kamerę jawnie trzyma niktniewiekto. Nie wiem, czy tak miało być, czy nie, w każdym razie w tej części autorzy nawet nie próbowali zachować pozorów. No i nie ma cycków.



W mojej skali na gwizdki, na sześć możliwych dałbym trzy, w porywach do trzech i pół.



PS. A wiecie, że w tym filmie jest zeppelin, na którego boku wdzięcznie błyszczy odwrócony krzyż zrobiony z pastelowych neonów, jakby prosto wziętych z „Policjantów z Miami”? Jest.


wtorek, 11 listopada 2014

Some tapes shouldn’t by made ("SX_TAPE")



Po dość długim czasie horrorowej abstynencji w końcu zebrałem się w sobie i włączyłem film. Pierwszy z brzegu z puli zalegających od dłuższego czasu na moim dysku. SX_TAPE (2013) tak się nazywa. Kolejny found footage z opuszczonym szpitalem, wyszło tak sobie.

Adam robi co może, by rozkręcić malarską karierę swojej dziewczyny Jill (choć raz zapamiętałem imiona bohaterów!). Wymyśla sobie, że przygotują jej wernisaż w opuszczonym szpitalu, zabiera Jill do tego miejsca, potem dołączają ich znajomi i – jak to się pisze na pudełkach tanich dvd – narasta klaustrofobiczna atmosfera zaszczucia, strachu i szaleństwa. Wszystko oczywiście filmowane jest przez obowiązkowo pojawiający się w found footage typ bohatera-uparciuszka i-tak-to-nakręcę.

Trudno oczekiwać czegoś nowego, oryginalnego i świeżego od filmu będącego zlepkiem zapożyczeń
z dzieł utrzymanych w podobnej konwencji (która przecież jest już właściwie na wyczerpaniu). Mamy się tu niby bać owej mrocznej atmosfery opuszczonej rudery, a mniej więcej od połowy seansu – jump scenek występujących jedna po drugiej. Może i byłoby to straszne, gdyby oglądać takie rzeczy po raz pierwszy, ale takie nooby już chyba nie istnieją, więc zachodzę w głowę, na kim autorzy tego filmu chcieli zrobić wrażenie.
Sposób narracji w gatunku takim jak found footage zwalnia fabułę od konieczności zachowania jasnego ciągu przyczynowo-skutkowego, z czego twórcy SX_TAPE chętnie korzystają, nie wyjaśniając widzowi, skąd się w szpitalu wzięły zjawy i jaki jest powód ich biegania po budynku. Po prostu sobie są i już. Nie ma więc tutaj mrocznej historii szpitala, który w dawnych czasach stałby się miejscem makabrycznych eksperymentów lub czegoś podobnego. Liczy się tylko „tu i teraz”, duchy są bo są i musimy taki stan rzeczy zaakceptować.
Na koniec, gdy już jest po wszystkim, dostajemy dwie dodatkowe scenki. Pierwsza przedstawia doktorka gwałcącego przypiętą pasami do łóżka pacjentkę. W drugiej podziwiamy... odgryzanie penisa. O ile pierwsza scenka może mieć jakiś związek z fabułą filmu (dla mnie nie ma, ale może jak zwykle coś istotnego przeoczyłem), to druga jest już zupełnie od czapy.

Film nudnawy, wtórny do szpiku kości, trochę jakby – że tak to ujmę – wyrwany z kontekstu. Jump scenek dużo, grozy niewiele, krwi tyle, ile wyleci Jill z kluki. Tyle dobrego, że chociaż główna bohaterka jest atrakcyjna i zabawnie zdzirowata – chwilami miło było na nią popatrzeć.

czwartek, 2 października 2014

...i tak to nakręcę! ("The Den")

Minęło kilkanaście lat (liczę od premiery Blair Witch Project), odkąd w kinie grozy panuje szał na found footage. Przemielono już chyba wszystkie warianty, wymyślono dziesiątki sposobów na to, jak wykorzystać tę konwencję w sposób inny niż ten znany z BWP. The Den (2013) to kolejna próba odświeżenia tej konwencji.

Czy to rzeczywiście takie świeże? Na pewno bardziej niż wszystkie produkcje o szukaniu duchów w opuszczonym szpitalu psychiatrycznym itd. Twórcy wymyślili dobry patent na to, jak w oryginalny sposób uzasadnić bieganie bohaterów z kamerą w ręku. Za podstawę nie tylko w kwestii technicznej, ale i fabularnej, posłużyło bowiem iście współczesne zjawisko, jakim jest powszechny szał na komunikowanie się przez Internet.
Fabuła nie jest skomplikowana. Dziewczę imieniem Elizabeth stara się o grant z uczelni na badania zachowań ludzkich w sieci poprzez program The Den, będący czymś na kształt Skype'a. Siedzi więc dziewczę on-line od świtu do świtu i rozmawia z przypadkowymi użytkownikami owego programu. Jako że jest to horror, łatwo się domyślić, że w końcu trafia na czarny charakter, przed którym musi się obronić. Czarny charakter, poprzez fizyczne znęcanie się nad bliskimi Elizabeth. Psychicznie znęca się nad nią samą. A wszystko to widziane jako zapis z kamery internetowej. 
Proste jak drut kolczasty, dzieciak by to wymyślił. Ale trzeba przyznać, że całość wypadła całkiem przyjemnie.
Oczywiście nie dało się uniknąć szerokiej gamy „wkurzaczy” charakterystycznych dla konwencji found footage. Wiadomo – kamera fika koziołki, ma zakłócenia tym większe, im bardziej chcemy akurat zobaczyć wyraźny obraz itd. Jak też często się zdarza. twórcy czasami wydają się zapominać, że obraz widziany przez osobę oglądającą film uzależniony jest od bohatera rejestrującego wszystko, co widać na ekranie. Raz czy dwa zdarzyło mi się bowiem wrażenie, że konsekwencja w tej kwestii została zaniedbana i obraz widziany był z „tak po prostu kamery”. No i kolejna przypadłość found footage, której nie uniknięto - „zesram się z paniki, a i tak to nakręcę!”. Komentarz chyba zbędny ;)

Ogólnie rzecz biorac, dopóki jest w miarę spokojnie, jest też dość wiarygodnie i logicznie. Kiedy akcja się rozkręca, wysypują się wszystkie wspomniane potknięcia – jedno po drugim bądź wszystkie naraz. A jednak The Den nie wypaliło mi oczu i nawet powiedziałbym, że to jeden z ciekawszych found footage, jakie widziałem. Korci mnie, by powymądrzać się ogólnie na temat tej konwencji, ale może lepiej zrobię to w oddzielnym wpisie ;)


Filmweb mówi: 6,1/10
Morydz mówi: 5/10

wtorek, 16 września 2014

Film za gumę-kulkę ("Spirala zła")

Tytuł Spirala zła otworzył mi w głowie szufladkę z teoriami na temat „o czym może być ten film”. Że niby opowieść o tajemniczym mordercy, który dręcząc swoje ofiary, sukcesywnie nakreca tytułową „spiralę zła”? A skąd! To tanie filmidło o szczeniakach, które na podstawie sporządzonych rzekomo przez Edisona planów odtworzyły maszynę do komunikowania się z duchami. No przecież! Debil ze mnie, że na to od razu nie wpadłem...

Zarys fabuły w zasadzie zawarłem już we wstępie, więcej nie ma co opowiadać, bo to nie jest nic interesującego. Nie ma się nad czym rozwodzić, więc przejdę od razu do wyrażania mojej opinii o Spirali zła.

To jest film głupi, beznadziejnie nielogiczny, naiwny, a do tego nakręcony chyba za kieszonkowe etiopskiego nastolatka. Tu mógłbym skończyć, ale jestem zbyt mściwy, by nie odegrać się temu filmowi za stracony czas, więc będę się nad nim jeszcze chwilę pastwił.

Spirala zła przedstawia nam inny, dziwny świat. Nie ten eteryczny, pełen błądzących dusz zagrażającym śmiertelnikom, lecz alternatywną rzeczywistość, w której:

a) kupić nastolatkowi wielką, rozpadającą się hawirę to jak splunąć;

b) banda tępych amerykańskich dzieciaków jest w stanie z marszu zbudować urzadzenie opracowane przez jednego z najważniejszych naukowców w historii;

c) razem z duchem w jego dłoni materializuje się siekiera;

d) do zlokalizowania zjawy doskonale nadaje się zwyczajny miernik napięcia;

e) kobiety wiedzą, co to jest opornik.


Film jest z 2006 roku, więc liczyłem na jakieś znośne efekty, jednak mając na uwadze to, co tam zobaczyłem, śmiem wątpić, czy budżet na ten film przekroczył wartość gumy-kulki (dla zbyt młodych, by ogarnąć ten przelicznik: 1 guma-kulka = 10 gr.).
Współcześni twórcy horroru dwoją się i troją, zatrudniają tabuny specjalistów, charakteryzatorów itd., by stworzyć wiarygodnie wyglądającego potwora, zombie czy chociażby w miarę realistyczny odcięty łeb. Oszołomy z SyFy, jak im się zechce, to i rekina z ośmiornicą skleją! A tutaj... Pomalowali kilku aktorom gęby na szaro-buro, zrobili make-up „na pandę” i zadowoleni, że mają duchy.
Przy okazji – małe wyjaśnienie dla twórców filmu: duch jest duchem dlatego, że nie jest bytem materialnym i namacalnym. On nie może walczyć fizycznie z człowiekiem ani zatłuc go sierkierą! Jezu! To nie Diablo 2, gdzie ducha można naparzać obuchem/zatruć/zamrozić i krew z niego leci...

No, wyżyłem się.
Wiem, że często podkreślam swoją daleko posuniętą tolerancję dla kiczu i głupoty, ale... no tak dalej się nie da. Nie, oglądając takie rzeczy jak Spirala zła...

sobota, 30 sierpnia 2014

Hannibal z kwiatkiem („Oprawca”)

„Mordercza mieszanka Milczenia Owiec w Hostelu” - zapewnia mnie napis na pudełku filmu pod 
ambitnym i intrygującym tytułem Oprawca (2007) ...

Ha

Ha


Ha

Dosyć żartów.

Już sam tytuł sygnalizuje, że w tym filmie nie uświadczymy niczego ponad utarte schematy. Przecież tytuł Oprawca mogłaby nosić połowa horrorów na świecie...

Sceneria – standardowa: senna amerykańska mieścina. Szeryf i jego zastępczyni ścigają seryjnego mordercę. No i jest oczywiście tajemnicza zagadka: shwartzcharakter przy każdej ofierze zostawia kwiatek, za każdym razem inny. Koniec opisu fabuły.
Ten pseudoromantyczny akcent z kwiatkiem to chyba właśnie ów detal mający budzić skojarzenia z subtelnością Hannibala Lectera. Tak się przynajmniej nieśmiało domyślam, bo za jasną cholerę nie widzę tu nic innego, co mogłoby upodobnić tę szmirę do Milczenia owiec. No, chyba że podjęta przez twórców próba uczynienia mordercy inteligentem w scenie, w której tłumaczy schemat swojego postępowania. Tylko że można było wymyślić coś innego niż popisówa znajomością matematycznych ciekawostek, z której żaden konkretny motyw nie wynika...

Oczywiście zagadka w odpowiednim czasie wyjaśnia się dzięki niebywałej błyskotliwości lokalnych stróżów prawa, ale przez większość filmu zgrzytałem zębami widząc, jak ostro głowili się nad takim banałem, a posuwając się krok naprzód w jej rozwiązaniu, zachowywali się, jakby odkryli Amerykę.

Najbardziej wkurzające jest to, że morderca – nie dość, że kompletnie nieciekawy – to jeszcze jawny dla widza niemal od samego początku. Utrzymanie jego tożsamożci w tajemnicy do momentu kulminacyjnego nie uratowałoby tego beznadziejnego filmu, ale przynajmniej zostałaby zachowana pewnego rodzaju przyzwoitość w stosunku do konwencji...

Jedyna rzecz, którą uważam w tym filmie za pomysłową, to fakt, że szeryf, znudzony zalotami swojej zastępczyni – a prywatnie kochanki – próbuje wykorzystać sytuację z grasującym mordercą do jej wyeliminowania. To się akurat scenarzystom udało, fajny wątek.

Natomiast postać podstarzałego przygłupa pomagającego wytropić mordercę... nie wiem, co to miało być. Chyba tylko uczynienie zadość obsesyjnej politycznej poprawności charakterystycznej dla amerykańskich filmów.

Nie spodziewałem się niczego wybitnego po tym filmie. Przytoczony we wstępie slogan również potraktowałem z rezerwą. A jednak i tak się rozczarowałem. No, ale czego mógłbym oczekiwać od Carismy za... trzy złote?

wtorek, 29 lipca 2014

Kochaj krzaczki! (Graham Masterton - "Panika")

Masterton w swoich książkach pieści Polaków na różne sposoby. Jak na razie wszystkie „wątki polskie”, na jakie trafiłem w jego powieściach, wyglądają na wepchnięte na siłę... choć właściwie nie wiem, co i jak musiałby napisać, by nie wyglądało to na laurkę z wysiłkiem wetkniętą między kartki. Może głównym bohaterem musiałby uczynić Lecha Wałęsę albo innego Lecha... nie, lepiej cieszmy się tym, co jest.

Tym razem zahaczył o naszą Puszczę Kampinoską. Panika wprawdzie zaczyna się w lasach Stanów
Zjednoczonych, jednak na chwilę akcja przenosi się do Polski. Mamy tu gościa samotnie wychowującego syna cierpiącego na zespół Aspaczegośtam (generalnie chodzi o to, że dzieciak jest mądrzejszy od rówieśników – wielka mi choroba, też chcę!). Historia rozpoczyna się dziwaczną, najprawdopodobniej samobójczą masakrą zastępu skautów, do których należał najlepszy kumpel Sparky'ego (tak ma na imię dzieciak chory na inteligencję). I tak Sparky wraz z ojcem, choć w gruncie rzeczy niespecjalnie ich to z początku dotyczy, rozpoczynają śledztwo mające na celu wyjaśnienie, dlaczego w lasach amerykańskich i polskich dochodzi do trudnych do wyjaśnienia masakr. Przy okazji okazuje się, że jednak rzeczywiście mają z tym coś wspólnego.

Nie powiem, żeby było to dzieło na miarę Wyklętego. Ot, jeden z wielu średniaków Mastertona. Niesamowicie irytował mnie Sparky, który właściwie decydował o większości mających miejsce zdarzeń, bo wyczytał je w gwiazdach. Gdyby mi dziecko kazało jeździć do świecie i błąkać się po lasach, bo tak mu rzekły gwiazdki, to za takie fanaberie miałby permanentny szlaban na narkotyki. No, ale cóż, jakoś trzeba połączyć punkty akcji, by doprowadzić ją z punktu A do punktu B...
Jeszcze bardziej jednak denerwowało mnie zawarte w powieści nachalne przesłanie ekologiczne. Taka nauka zawsze jest bardzo cenna, a nuż coś w końcu dotrze do naszych tępych cymbałów. Można było jednak zawrzeć ją w nieco subtelniejszy sposób. No bo jak to wygląda? Tu jakieś demony, straszne że o matko, tam samobójstwa i flaki się walają, a tu nagle „my sobie od was idziemy, bo wy już nas nie lubicie, nie chcecie kochać krzaczków, to cześć i bardzo nam smutno z tego powodu”.
Tytułowa panika - której opisy, jak rozumiem, stanowić miały w tej powieści źródło największej grozy - w moim odczuciu też została przedstawiona raczej średnio. Jakoś się nie wczułem ani nie przejąłem. Właściwie niebezpieczeństwo owych sytuacji przez Mastertona było sygnalizowane głównie informacją o tym, że panikujący mają spontaniczną ochotę ze sobą skończyć. Mało to sugestywne.

Taka jest tu jeszcze ciekawostka, że jeden z pobocznych bohaterów nazywa się Piotr Pocztarek. Mogę się mylić, ale coś mi się kojarzy, że jest to konsekwencja obietnicy, którą Masterton złożył Piotrowi podczas jednego z wywiadów. Miło i fajnie, bo to niejako zaszczyt nie tylko dla samego Pocztarka, ale i dla polskich fanów w ogóle.

środa, 25 czerwca 2014

Wściekła mitologia (Bentley Little - "Dominium")

Zanim sięgnąłem po Dominium, takie nazwisko jak Bentley Little było mi zupełnie obce. Na chwilę obecną żałuję, że jest mi znane z powodu tylko tego jednego tytułu, bo czuję, że odkryłem autora, który mógłby dołączyć do grona moich ulubionych.

Fabuła Dominium przedstawia się następująco. Do mieściny, której nazwy już w tym momencie nie pamiętam, przeprowadza się wraz z matką młody człowiek imieniem Dion. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, asymilacja ze szkolnym otoczeniem odbywa się nie bez przeszkód, chłopak zaprzyjaźnia się jednak ze swoją rówieśniczką – Penelope. Dziewczę, mimo że ładne i niegłupie, nie cieszy się zbyt dobrą opinią. Fakt, że zamiast tradycyjnej rodziny wychowuje ją grupa kobiet zarządzających winnicą powoduje, że wokół niej narasta szereg plotek – że banda lesbijek i takie tam. Młodzi zakochują się w sobie. Z biegiem następujących wydarzeń okazuje się, że zarówno ich spotkanie, jak i uczucie, nie są podyktowane czystym przypadkiem. Jest to bowiem część powstałego dawno temu planu mającego na celu przywrócenie do życia mitycznego greckiego boga – Dionizosa.

Co tu dużo gadać – wszyscy dookoła się mordują, a jak nie mordują, to grzmocą się ze sobą w różnych konfiguracjach. Czego chcieć więcej?!
O dziwo, ciągnąca się przez pół książki historia szkolnego romansu wcale nie jest śmieszna, tandetna ani tym bardziej nudna. Czyta się to naprawdę z przyjemnością i zainteresowaniem – zwłaszcza, że Little umiejętnie i z wyczuciem opisuje narastające uczucia i wszystkie te młodzieńcze rozterki towarzyszące zauroczeniu.
Od połowy książki następuje regularna jatka i nieustanne orgie. Fani najbardziej rozpędzonych pod tym względem powieści Mastertona powinni być zadowoleni. Jest tu bowiem wszystko, do czego ów pisarz nas przyzwyczaił: „wściekła mitologia”, przemoc na pełnych obrotach i mnóstwo wyuzdanego seksu. Jeśli więc macie tę przypadłość, że Masterton się wam chwilowo przejadł, ale szybko zaczyna wam brakować właściwej mu konwencji, Dominium będzie w takim momencie idealne.
Dla mnie super, polecam gorąco!

czwartek, 29 maja 2014

Potwór Frankensteina walczy z okrutnymi siłami ciemności ("Ja, Frankenstein")

Nie potrafię określić, czego spodziewałem się, zasiadając do oglądania Ja, Frankenstein (2014), ale z pewnością nie zobaczyłem tego, czego się spodziewałem. Właściwie to już okładka powinna mnie ostrzec i dać jakiś ogląd na ten film, ale... zanim obejrzałem film, nawet się jej nie przyjrzałem. Błąd!

Potwór Frankensteina w akcie zemsty na swoim protoplastusiu morduje jego żonę i daje nogę. Frankenstein goni go ile może, ale kontynuując pościg, trafia na mocno niesprzyjające warunki atmosferyczne i zamarza. Następnie widzimy Potwora nad grobem Frankensteina...

i wtedy się zaczyna...

Potwora napadają demony z piekła rodem, a te z kolei zostają napadnięte przez członków Zakonu Gargulców, czyli ważniaków w imię boga i aniołów broniących świat przed demonami. Potem rozpierducha się kończy, a Gargulce zabierają Potwora do swojej siedziby z nadzieją, że się do nich przyłączy i w imię krzyża pańskiego będzie łoił biesy żelaznymi, poświęconymi pałami. Potwór nie chce i ucieka w świat. Błądzi po odludziach dość długo, bo kiedy wraca do cywilizacji, po ulicach jeżdżą już samochody i dzwonią komórki. Minęło dwieście lat, ale Gargulce nadal naparzają się z demonami, a Potwór oczywiście znajduje się w samym środku konfliktu.
Spokojnie, dalej nie opowiadam i nie spoileruję. Końcówki nawet nie znam, bo usnąłem.

Tu nasuwa się pytanie: CO ZA IDIOTA WYMYŚLIŁ TAK GŁUPIĄ FABUŁĘ?!

Chcieli zrobić film o wiecznej walce dobra ze złem? Ok, pomysł równie dobry, co oklepany, ale po jaką cholerę angażować w to tak zasłużoną dla horroru postać, jak Potwór Frankensteina?
Oryginalna historia o doktorze Frankensteinie jako horror była doskonała właśnie dlatego, bo nosiła znamiona prawdopodobieństwa. Przestrzegała przed zgubnym skutkiem postępu nauki i kierowania jej ku rejonom, w które człowiek nie powinien się zapuszczać. W filmie Ja, Frankenstein natomiast zostało zbezczeszczone wszystko to, co czyniło powieść Marry Shelley ikoną horroru. Potwór, nie dość, że wygląda jak brudny glina z amerykańskich filmów akcji, to jeszcze gada (mało powiedziane, że gada – wymądrza się), fika koziołki i ugania się za jakimś diabelskim pomiotem. Do innego wizerunku Potwora przywykliśmy i z pewnością każdy wolałby zobaczyć go jako wielką, tępą pokrakę. Klasyczna postać została wywrócona bebechami na wierzch i do góry kołami niczym wampiry w Zmierzchu. A wszystko to podane w otoczce typowej dla holiłudu. Generalnie taki Constantine połączony z Matrixem. Wiadomo, że z takiego mariażu nie urodzi się nic zdrowego.
To, co niemiłosiernie mnie irytowało, to wszystkie te beznadziejnie pompatyczne dialogi w stylu „musisz stanąć u naszego boku i walczyć z okrutnymi siłami ciemności”. Jeszcze tylko brakowało tego, by szef demonów (nie pamiętam, jak się nazywał) co chwila obwieszczał wszem i wobec, że jest o krok od przejęcia władzy nad światem, po czym wybuchał szaleńczym, złowieszczym śmiechem.

Ja, Frankenstein jest beznadziejnym filmem z beznadziejnym pomysłem i beznadziejną realizacją. Moja daleko posunięta tolerancja dla tandety niestety odmówiła poszerzenia granic.
Na koniec retorycznie rzucam jeszcze jedno pytanie: dlaczego, do cholery, Ja, Frankenstein, skoro Victor Frankenstein pojawia się na ekranie na kilka minut, i tylko po to, żebyśmy zobaczyli, jak pada trupem?

niedziela, 25 maja 2014

Wprawki (Jack Ketchum - „Królestwo spokoju”)

Pamiętam swój stan umysłu po przeczytaniu Dziewczyny z sąsiedztwa – pierwszej książki Ketchuma, jaką poznałem. To był ciężki nokaut dla mojej wiary w ludzi, powieść zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie, sprawiała, że moje pięści same się zaciskały...

Potem sięgnąłem po Jedyne dziecko i moja reakcja była podobna. Ketchum, jakiego poznałem na podstawie tych dwóch pozycji, to autor potrafiący niebywale mocno oddziaływać na emocje czytelnika. Po obydwu jego książkach miałem ochotę wymierzać sprawiedliwość poprzez mord gołymi rękami.
Mając na uwadze swoje emocjonalne doświadczenia po lekturze tych powieści, na Królestwo spokoju napaliłem się jak szczerbaty na suchary. Opowiadania! - myślę sobie – dużo oddzielnych tekstów, oddzielnych historii! Nie jedna, jak w przypadku powieści, i nie jeden taki psychiczny nokaut, ale kilka! Dużo!
No i dupa zbita, bo Królestwo spokoju to zbiór kompletnie nieciekawych tekstów, przez które przebrnąłem z nieludzkim wysiłkiem i choć książkę przeczytałem kilka tygodni temu, nic z niej nie pamiętam. Nie przypominam sobie choć jednego opowiadania, które wstrząsnęłoby mną, dało do myślenia, obudziło z naiwnej wiary w ludzkość, czy choćby po prostu zainteresowało.
Strasznie przykro pisać mi takie rzeczy o autorze, którego uważam za mistrza, ale niestety nijak nie potrafię znaleźć pozytywów w tym zbiorze. Zdaję sobie sprawę z tego, że opowiadanie rządzi się swoimi prawami, innymi niż powieść. Jestem też świadomy tego, że Ketchum mógł mieć na ten zbiór inną koncepcję, niż na powieści, które znam. Ponadto biorę pod uwagę ewentualność, że może jestem po prostu ślepy na przekaz, który autor zawarł w opowiadaniach. Niemniej w moim odczuciu są to jedynie nieśmiałe wprawki do poziomu Dziewczyny z sąsiedztwa i Jedynego dziecka.

niedziela, 18 maja 2014

Kluczowy czynnik ("Borderlands" 2013)

The Borderlands (2013)kolejny found footage... Pewnie bym do niego nie zajrzał, gdyby nie to, że do filmu zasiedliśmy z Fitełem, a oglądając wspólnie filmy, raczej nie wybrzydzamy. Szału się nie spodziewałem i szału nie było.

Opis fabuły jest tu właściwie zbędny – wiadomo, jak skonstruowane są FF, a The Borderlands wpisuje się w tę konwencję, nie wychylając nawet czubka nosa poza utartą konwencję. Dość powiedzieć, że tym razem obserwujemy badaczy zjawisk paranormalnych podczas pracy w wiejskim kościele, którego proboszcz upiera się, że widział tam cuda. I tyle.

Film nudny, nieciekawy, nieoryginalny. Również nie beznadziejny – idealnie wpisuje się w nijakość powstających obecnie FF. Do tego momentami niezrozumiały. Kompletnie nie zrozumiałem końcówki. Żeby złośliwie zaspoilerować, powiem, że chodzi mi o sytuację z kwasem. Skąd to się, kurde, wzięło?

Jako że o samym filmie nic rzeczowego więcej powiedzieć się nie da, wpis będzie raczej na temat sytuacji z filmami typu FF. Niech mi ktoś powie, po co takie filmy się jeszcze w ogóle kręci?
Muszę to przyznać – kiedy w kinach pojawił się Blair witch project, konwencja ta była dla horroru objawieniem. To było coś nowego, oryginalnego. Coś, co dawało złudzenie, że w filmowym horrorze można straszyć widza inaczej, niż do tej pory. Do tego wrażenie potęgowała ta otoczka prawdziwości. Z pewnością większości z nas choć na chwilę przyszło do głowy „a może jednak to rzeczywiście jest autentyczne nagranie?”.

FF, choć w istocie u swoich początków było rewolucją, to niestety też było formułą, która – moim zdaniem – już po pierwszym tego rodzaju filmie uległa wyczerpaniu. Bo jeśli ktoś dałby się po raz drugi nabrać na to samo i uwierzyć, że REC czy Grave encounters to autentyczne nagrania, to po prostu byłby idiotą. Można rozwijać konwencję, bawić się formułą, tworząc różne VHS-y, ale kluczowy czynnik – czynnik autentyczności – na zawsze został utracony.
Jasne jest, że twórcy już nawet nie biorą pod uwagę tego, że ktoś mógłby się nabrać na tę pozorną autentyczność. Tak samo jasne, że widz sięga obecnie po FF z innych powodów, traktując tę formułę po prostu jako kolejny gatunek horroru, lecz jaki jest w tym sens? Kto się ma tu przestraszyć czegokolwiek innego niż wyrywających z uśpienia jump-scenek?

Jedno w tym wszystkim jest dobre – twórcy FF zdają sobie po części sprawę z daremności podejmowanych prób straszenia widza i starają się nie męczyć go zbyt długo. Przeciętny FF trwa zaledwie godzinę i kilkanaście minut – to zazwyczaj i tak za dużo.

Jeśli natomiast chodzi o podsumowanie dla The Borderlands, to polecam tylko jeśli, tak jak ja i Fiteł, potrzebowaliście filmu tylko po to, by na niego popatrzeć i nie liczyliście na cokolwiek atrakcyjnego. Film ma kozacki plakat, ale nic ponad to...

środa, 14 maja 2014

"Demononikon" - zapowiedź

"Piekielne moce towarzyszyły człowiekowi od początku istnienia ludzkości. Diabły, demony i siły nieczyste toczą nieustanną walkę, w której jesteśmy zaledwie narzędziem ostatecznej, morderczej rozgrywki. DEMONONICON - mroczna księga, gdzie w sześciu odsłonach poznamy przerażające oblicze demonów !!!"

KREW, BLUŹNIERSTWO, ŚMIERĆ I PŁACZ POWSTANIE PIEKŁO I ZADRŻĄ NIEBIOSA !!!




Lista autorów:
Magdalena M. Kałużyńska - INRI
Dawid Kain - INCYDENT
Tomasz MordumX Siwiec - ODLEW
Karol Mitka - KULT
Łukasz Radecki - PER ASPERA AD INFERI
Kazimierz Kyrcz Jr & Adrian Miśtak - TKWI W SZCZEGÓŁACH

Wydawca Horror Masakra
Z serii: Zeszyty Grozy Horror Masakra











wtorek, 22 kwietnia 2014

Tu macz holiłud

Kiedyś, buszując w internetach, przeczytałem, że planowany jest remake Wija z 1967 roku. A niech sobie planują – myślę sobie – mało to filmowcy na całym świecie mają doskonałych pomysłów, które i tak prawdopodobnie długo jeszcze zostaną jedynie teorią? A tu proszę, wczoraj trafiłem na nowego Wija!

Parę zdań o fabule dla tych, którzy nie znają filmowego pierwowzoru ani opowiadania, na którym Wij został
oparty: student imieniem Homa wraz z dwoma koleżkami trafia do domu wiedźmy. Chłopak trochę załazi jej za skórę, po czym zwiał do Kijowa. Niedługo później w niejasnych okolicznościach umiera młoda dziewczyna, prosząc na łożu śmierci, by to właśnie Homa przez trzy noce modlił się w cerkwi przy jej ciele. Do chłopaka dociera później, że młoda dziewczyna i wiedźma to jedna i ta sama osoba. Czarownica przez owe trzy noce hula po cerkwi, szarpiąc Homie nerwy, a trzeciej nocy sięga po grubszy kaliber – przywołuje demona zwanego Wijem.

Fabuła prosta jak konstrukcja cepa. Dlatego zdziwiłem się, widząc, że film z tego roku rozwleczono do ponad dwóch godzin. Nie jest to jednak typowy remake. Nie wiem, czy zdołałem wszystko ogarnąć, bo ciężko mi się skupić na filmie przez ponad dwie godziny, ale o ile dobrze zrozumiałem, akcja rozgrywa się jakiś czas po harcach wiedźmy w cerkwi. Do Kijowa przybywa z Anglii kartograf i zostaje wplątany w wydarzenia będące następstwem tego, co działo się w cerkwi. Generalnie przez większość filmu fabuła krąży dookoła głównego wątku, ale i on w końcu zostaje podjęty. Właściwie to nie ma co gadać o fabule, bo jest dość zaskakująca. Szkoda by było spoilerować.

Pierwszy Wij zawierał efekty specjalne na podstawie wieczorynek z Semaforu. A jednak za ich pomocą twórcy wykreowali fantastyczny klimat. Był ten pierwiastek grozy, tajemnicy, a przy tym film doskonale ukazywał realia, w których osadzona była akcja. Z nowym filmem jest zupełnie na odwrót. Mamy piękne widoki, efekty specjalne robią duże wrażenie (zarówno wykonaniem, jak i pomysłowością), ale klimat gdzieś w tym wszystkim umyka. Jednak trzeba się namęczyć, by w dzisiejszych czasach i z wykorzystaniem dzisiejszych technik nakręcić przekonujący film o czasach tak odległych. Piękne to było wizualnie, ale kontrast pomiędzy realiami dawnej Rusi a na przykład niemal steampunkowymi zabawkami pana Kartografa był jednak ciut za duży. Wiarygodność i klimat szlag trafił, wszystko namieszane, że nie zdziwiłbym się, gdyby kozacy nagle rozpalili grilla i rzucili na ruszcz gotową karkówkę z biedronki.

Jak dla mnie – tu macz holiłud. W każdym sensie, jaki tylko przyjdzie Wam do głowy. Choć pomysł na film jest ciekawy, a inicjatywa sięgnięcia po klasykę – szczytna, to jednak zdecydowanie wolę... klasykę. Mimo wszystko dobrze, że nowy Wij powstał. Oprócz tego, że mamy jeszcze jedną ładną baję, jest jeszcze szansa, że ten film sprawi, że dzieciaki poznają zarówno filmowy pierwowzór, jak i samo opowiadanie Gogola.

A tak w ogóle, to nie jest horror. Bardziej dark fantasy. Jeśli dla kogoś stanowi to kryterium określające współczynnik horrorowości – w filmie spadł tylko jeden łeb ;)

sobota, 5 kwietnia 2014

Zielony i jego kumple

Przedstawiam Ciało i krew Mastertona. Tytuł wybitnie nic niemówiący, pasujący do trzech czwartych wszystkich powieści grozy, jakie wydano. Tu akurat autor miał na myśl przeklęte potomstwo Człowieka-Krzaka. Ktoś się spodziewał?

Na powieść składają się dwa przeplatające się ze sobą wątki. Pierwszy to historia Terence'a, który w obawie przed klątwą, która ciąży na jego dzieciach, obcina im głowy sierpem. Klątwa wzięła się z czeskiego mitu o Zielonym Wędrowcu – pół człowieku, pół roślinie, który nawiedzał rolników, obiecując im urodzajne plony. Cena tych usług była wysoka, czego dowodem jest przejawiający się morderstwem dzieci strach Terence'a przed zapłatą.
Drugi wątek dotyczy... świni. Wskutek eksperymentu knurowi przeszczepiony zostaje fragment ludzkiego mózgu. Obie historie zaczynają się zazębiać, kiedy dowiadujemy się, kto był „dawcą”.

Ta książka, moim zdaniem, wypadłaby o wiele lepiej, gdyby podzielić ją na dwie odrębne powieści – o Zielonym Wędrowcu i o knurze Kapitanie Blacku. Wtedy Masterton miałby na koncie jednego gniota i jedną świetną powieść. A tak ma jedną – średnią.
Postać Zielonego Wędrowca, jego kumpli oraz cały ten mit są w moim odczuciu nietrafionym pomysłem. Grupa przebierańców pod wodzą człowieka zmutowanego z rośliną jeździ sobie furgonetką – jak to wygląda?! Kto ma się tego przestraszyć? Kogo ma coś takiego trzymać w napięciu? Wszystko naciągnięte na siłę. Jak choćby sama obecność kompanów Zielonego. Są chyba tylko po to, bo niektórzy z nich musieli odegrać jakąś konkretną rolę w fabule. Nigdzie się natomiast nie dopatrzyłem informacji o tym, skąd się właściwie wzięli i dlaczego łażą za Zielonym.

Przez ten głupawy pomysł z Zielonym Wędrowcem sporo ze swojej atrakcyjności traci historia Kapitana Blacka. Motym z wszczepieniem świni ludzkiej tkanki mózgowej i nadanie zwierzęciu pierwiastka ludzkiego to świetny pomysł na horror. Chociaż Masterton nie wykorzystał w pełni potencjału tego konceptu. Na tym motywie można by zbudować przejmującą, skłaniającą do refleksji historię o tragedii człowieka uwięzionego w zwierzęcym ciele. Jakaś namiastka tej tragedii w książce wystąpiła, ale to aż się prosiło o znaczne pogłębienie. Ale nie narzekam – w porównaniu z Zielonym ten wątek i tak jest świetny.

Ciało i krew mogłoby być też znacznie krótsze. Sporo jest dłużyzn i nie koniecznie istotnych fragmentów. Ogólnie książka nie jest tragiczna, czytałem gorsze rzeczy Mastertona. Z pewnością jednak kilka niezłych pomysłów jest tu... zmarnowanych przez towarzystwo pomysłów niezbyt dobrych.

niedziela, 30 marca 2014

Masterton na pół gwizdka


Trochę zaniedbałem bloga. Nie, żeby specjalnie, po prostu dłuższy brak dostępu do Internetu. Ale już jestem i biorę się do roboty!

Chyba jestem już uzależniony od Mastertona. Kończę którąś z jego książek i dla odmiany sięgam po jakiegoś innego autora. Gdy już przeczytam jego powieść i rozglądam się, po co teraz sięgnąć, szybko dochodzę do wniosku, że już zdążyłem się za ukochanym Mastertonem stęsknić. A że od dawna korciło mnie, by w końcu poznać cykl o przygodach Jima Rooka, to zabrałem się za powieść Rook, która tę serię rozpoczyna.

Jim Rook jest nauczycielem męczącym się z dzieciakami z różnych powodów mającymi problemy z nauką.
Jak to zwykle w tego typu powieściach bywa, w szkole zaczynają dziać się „dziwne rzeczy”, w efekcie których Rook musi znosić niebezpieczne kaprysy wujka jednego z podopiecznych. Facet para się czarną magią rodem z Haiti i jest dość mściwy, a do tego wciąż stawia biednego nauczyciela w sytuacjach bez wyjścia.

Rook to kolejna mastertonowska kalka tajemniczymi, mitycznymi siłami, magią i demonami. Zubożona na tle takich tytułów jak Manitou czy Wendigo o tyle, że antagonista jest taki trochę na pół gwizdka, bo jest nim „jedynie” wściekły wyznawca voodoo. Klimatem przypomina więc trochę Szarego diabła. Krótkie to trochę i mało efektowne, ale czyta się całkiem przyjemnie. Mimo wszystko pozostaje niedosyt, bo chciałoby się więcej demonów, więcej rozpierduchy i więcej wszystkiego. Wydaje mi się, że tym razem Masterton mierzył w nieco młodszych odbiorców. Wszystko jest tam dość łagodnie ujęte. Scen seksu właściwie brak, nad czym w sumie aż tak bardzo nie ubolewam, bo już chyba mam tego lekki przesyt – często w ostatnim czasie trafiałem na tytuły pełne pikantnych momentów.

Niedługo po Rook czytałem Szóstą erę Cichowlasa – nikt, z samym autorem włącznie, nie przekona mnie, że nie inspirował się on książką Mastertona. Sam pomysł na głównego bohatera jest już bardzo podobny, a klimaty obu powieści mają ze sobą wiele wspólnego.

Generalnie rzecz biorąc, Rook dupy nie urywa. Ot, kolejna książka Mastertona – ni lepsza, ni gorsza od większości. W każdym razie nie mam poczucia, że zmarnowałem czas. To właściwie tyle. Nie ma się o czym rozpisywać, bo i sama książka nie uraczyła mnie niczym ponad standard.

sobota, 22 lutego 2014

Azteckie cuda na kiju

Choć z wielkim zapałem i nadzieją zabrałem się do lektury Szóstej ery Roberta Cichowlasa, to muszę przyznać, że rozczarowałem się niesamowicie. Miałem nadzieję przekonać się, że polski horror jednak niezupełnie leży odłogiem, a za nazwiskiem tak popularnym w horrorowej niszy stoi kawał porządnie napisanej grozy. A tu niestety – książka, choć niezupełnie beznadziejna, to na pewno również nie wybitna. Do wybitności jest jej dość daleko.

Mamy tu Dawida Galińskiego – przeciętnego polskiego belfra, który próbuje się odnaleźć w zupełnie
niezwyczajnej sytuacji. Uczniowie bowiem zaczynają dziwnym wzrokiem zerkać naokoło, ni stąd, ni zowąd deklamują teksty starożytnych azteckich przepowiedni i z niejasnych z początku przyczyn rzucają się sobie do gardeł. Okazuje się, że owe dziwne zdarzenia spowodowane są tym, że zapomniane azteckie bóstwa postanowiły zrobić porządek z przodkami swoich białych oprawców. Tak to z grubsza wygląda.
Pierwsze, co nasunęło mi się na myśl (a, zważywszy na podjętą przez Cichowlasa tematykę, trudno żeby się nie nasunęło), to stary, dobry Masterton i jego mitologiczne maskotki. Nie, żebym miał o to pretensję – chyba każdy (ze mną włącznie), kto próbował literackiej samodzielności w temacie grozy, choć raz mimowolnie musnął mastertonowskiej konstrukcji horroru. W sumie to nawet dobrze – lepiej powielać skuteczny schemat, niż przynudzać, wzorując się na Kingu.
Choć Cichowlas robi, co może, by zagęścić akcję, to w moim odczuciu jakoś nie przynosi to efektu. Kolejne zwroty akcji przechodzą od kameralnych incydentów do poważnych problemów skali globalnej, dzieją się tu cuda na kiju typu wyrastające spod ziemi piramidy, a autor w swojej książce wytłukł chyba pół Poznania. I cóż z tego, skoro ja, jako czytelnik, zupełnie nie potrafiłem się tym przejąć. Dość wyraźnie widać, że Szósta era jest swego rodzaju debiutem Cichowlasa na długim dystansie. Jak na mój gust, za dużo tu pauzujących właściwą akcję przerywników, jak choćby załączanie jakichś dziwnych not biograficznych bohaterów, gdy ci wymieniani zostają w powieści po raz pierwszy. Czytam sobie, jest jakaś tam akcja, po czym jest mowa o jakiejś postaci i dowiaduję się, że wychowała się gdzieś tam, że matka coś tam, a ojciec coś tam. Potem znów akcja, a ja już jestem kompletnie wytrącony z rytmu. To jasne, że co istotniejszych bohaterów wypadałoby jakoś nakreślić, ale można by zrobić to w nieco mniej toporny sposób.
Jakoś też nie przypadły mi do gustu metody, którymi autor popychał akcję. Konkretnie chodzi mi o to, że czasami by doprowadzić do jakiegoś wydarzenia bądź coś wyjaśnić, Cichowlas brnął w nieco naiwne rozwiązania.
Jednak to, co irytowało mnie najbardziej, to cała masa beznadziejnie banalnych błędów interpunkcyjnych, stylistycznych itd. W przypadku książki zawierającej takie niedopatrzenia, ale o mniejszym natężeniu, zwaliłbym swoje narzekania na zboczenie zawodowe. Ale tutaj chyba nie ma rozdziału, by obyło się bez kilku potknięć. Nie wiem, z czego to wynika – być może książka była przygotowywana naprędce. Albo po prostu nie miała żadnej korekty. Wiem, że nie doprowadzenie tekstu do przyzwoitego stanu wymaga nierzadko kilkukrotnego sprawdzenia, ale przecież to jest konieczne, jeśli się coś wydaje...
I jeszcze ten wstęp Morta Castle, który naprzemiennie z zapewnieniami, że to „dobra książka”, przyznaje jednocześnie, że jej nie przeczytał... No comment.

Mimo rozczarowania Szóstą erą, nie powiem, że się do pana Cichowlasa zraziłem. Z tego, co się orientuję, to jego pierwsza pełnowymiarowa, samodzielna powieść, więc nie ma co się z miejsca uprzedzać. Wszak nikt od razu nie popełnia arcydzieła, a przecież na czymś nauczyć się trzeba. Dlatego, Panie Robercie, jeśli Pan tu kiedyś trafi i to przeczyta, to niech Pan wie, że choć tym razem poszło tak sobie, to mocno trzymam kciuki za przyszłość!

sobota, 1 lutego 2014

John, przepraszam!

Na Johna Eversona trafiłem zupełnie przypadkiem, kiedy w czasie studiów, zamiast siedzieć na zajęciach, włóczyłem się po lubelskich kiermaszach z tanimi książkami. Moją uwagę przykuł wtedy seksowny tyłek z okładki Ofiary. Zamieszczone na niej obiecanki o „mrocznej erotyce i krwawej grozie” mówiły mi „bierz, Morydz, będzie fajnie!”. Niby dostałem to, czego chciałem, ale jednak zostało mi to podane w nieco żenującej formie... Naciągana jak za małe majtki na grubej babie fabuła stworzona chyba tylko po to, by stanowić nośnik dla bzdurnych scen mordów i seksu. Choć może nie powinienem oceniać autora po jednej książce, Everson skutecznie mnie do siebie zniechęcił. Dlatego lata później, idąc do kasy z Igłami i grzechami byłem raczej sceptycznie nastawiony. No, ale znów udało mi się dorwać przecenioną książkę, a na to jestem podatny – za pół ceny wezmę byle gówno, na wszelki wypadek :P

Choć wstęp bynajmniej tego nie zapowiada, to ogłaszam wszem i wobec, że Everson dołączył do moich ulubionych autorów. Bo, o ile Ofiara do dziś ma u mnie czołowe miejsce na liście porażek, to zbiór opowiadań Igły i grzechy zdzielił mnie po łbie i dał nauczkę, że na jednej książce nie należy budować opinii. Książka ma wprawdzie kilka słabszych momentów, jak choćby opowiadanie Maryja, wydające się być niczym więcej jak tylko prztyczkiem w nos dla kościoła, albo Ulica oprawców – ot, zbieranina kilku pomysłów na zamęczenie człowieka. Nie są to jednak teksty aż tak złe, by zepsuć ogólne pozytywne wrażenie całości.
Absolutny killery w tym zbiorze to dla mnie: Char-Lee, Krwawe róże i Stworzeni dla siebie. Pierwszy z tych tekstów urzekł mnie filmowym klimatem – idealnie nadawałby się do zaadaptowania na ekran. Poza to prosta, konkretna historia bez jakichś filozoficznych wynurzeń – po prostu kawał dobrego horroru, do tego z zaskakującym zakończeniem. Krwawe róże to cudowne połączenie klimatu grozy i pewnego rodzaju romantyzmu. Coś takiego chciałbym umieć napisać! Stworzeni dla siebie... ja pierniczę, co za pomysł! Tak absurdalny, że aż genialny! Olewanie zdrowego rozsądku w horrorze to coś, co lubię :D Celowo wychwalam ulubione opowiadania, nie mówiąc ani słowa o fabułach – mam nadzieję, że w ten sposób zaintryguję tych, którzy Igieł i grzechów jeszcze nie znają.
W skład zbioru wchodzi też seria opowiadań zespolonych tematyką i chronologią, nosząca osobny tytuł Miłość, lina, seks i krzyki: Cyrk w pięciu aktach. Poznajemy tu różne perypetie pracowników cyrku, a wszystko to podane jest w wystarczająco makabryczny, ale jednocześnie dość ckliwy sposób. Zwłaszcza ostatnie opowiadanie z tego cyklu brzmi bardzo nostalgicznie. Choć ogólnie część o cyrku dupy nie urywa, to czyta się miło, lubię taki klimat w horrorach.
Nie pozostaje mi nic innego, jak gorąco zachęcić do poznania Igieł i grzechów. Namawiam zwłaszcza tych, którzy, podobnie jak ja, zawiedli się na Ofierze.
A skoro o Ofierze mowa – myślę, że jeszcze do niej wrócę. Może przy drugim przeczytaniu bardziej ją docenię. Chciałbym.

wtorek, 14 stycznia 2014

Z czym do ludzi?! #2 Remake




moryc
A więc badum-tsss, dzisiaj rozmawiamy o rimejkach!

moryc
I na początek powiem Ci, że zmieniłem nieco zdanie na ich temat po kilku ostatnich, które widziałem.

Julian
Yep, remake, ostatnio tego dużo jakoś :). „Evil Dead”, „Carrie”, wcześniej chociażby „Helloween” Roba Zombiaka. Skok na hajs, chęć poprawienia oryginału, czy coś jeszcze? Jak myślicie, Morydzu?

moryc
Nie sądzę, by twórcy kręcili te filmy, bo liczą, że ugrają coś dla siebie na popularności pierwowzoru. Przynajmniej ja na ich miejscu bym na to nie liczył, zważywszy na to, jakiej jakości na ogół są te rimejki.

Julian
Znaczy myślisz, że nic nie ugrają na tej popularności?

moryc
Owszem, ugrają, bo spora część fanów pierwowzoru zobaczy film z ciekawości. Niektórzy nawet będą skłonni za to zapłacić. Ale pomyśl tylko, jakim ryzykiem jest podejmowanie się nakręcenia rimejku. Przecież w większości to są szmiry. Dlatego ewentualny twórca nowej wersji powinien być świadomy, że siląc się na poprawienie czegoś uznanego powszechnie za wzorcowe, najprawdopodobniej się na tym wyłoży.

Julian
Ja akurat myślę, że w przypadku rimejka skok na kasę jest główną przesłanką. Raczej nikt za bardzo nie przejmuje się tym, aby sprostać oczekiwaniom, bardziej zależy ludziom na tym, aby film "uwspółcześnić".

Julian
Ma być widowiskowiej, huczniej, krwawiej.

Julian
Bo potencjalny target zassa to jak nie przymierzając rumuńska ladacznica.

moryc
Mnie właśnie chęć uwspółcześnienia wydaje się najbardziej prawdopodobnym powodem...

Julian
Ale wszystko dzieje się po coś. Raczej nikt nie uwspółcześnia filmów tylko z czystego altruizmu, żeby współczesny kinoman się tak nie męczył.

moryc
Nie no, myślę raczej, że uwspółcześnia się je, by były bardziej strawne dla grupy docelowej, czyli młodzieży.

Julian
Tak, bo grupa docelowa wyciągnie pieniążki z kieszonki i pójdzie na film/kupi/ zassa z neta.

Julian
Hajs się zakręci i tyle ;]

moryc
Spójrz, jak dzieciaki wypowiadają się w necie o filmach sprzed 5-10 lat. "Fajny, MIMO ŻE STARY". Wiek filmu w ich mniemaniu ma duże znaczenie, spora część dzieciaków z tego tytułu od razu skrytykuje film, bez oglądania.

moryc
No dobra, chyba muszę przyznać Ci rację w kwestii pieniędzy... :P

Julian
I zobacz, że dochodzimy do pewnego kuriozum, coraz młodsze filmy doczekują się rimejka.

Julian
Żeby była jasność, nie twierdzę, że rimejki są złe. Sam powiedz, nowe "Martwe zło" jest zacne, bo dość ciekawie rozwija wizję z oryginału.

moryc
Przypomnij mi, po jakim czasie od nakręcenia oryginalnego "Kręgu" powstał amerykański rimejk :D

Julian
To to w ogóle chyba jest rozjebanie skali doszczętne :D

Julian
Ring, Klątwa, Widmo.

moryc
Nowe "Martwe zło" uważam za jeden z najlepszych horrorów, jakie widziałem i nie dbam o to, czy to rimejk, czy nie. To po prostu kawał mięcha, którym się najadłem do syta.


Julian
Właśnie, bo to w sumie bardziej historia osadzona w tym samym uniwersum, aniżeli remake czystej postaci.

Julian
Przynajmniej ja tak uważam.

moryc
No, to jest bardziej wariacja na temat pierwowzoru, niż jego adaptacja. Co nie zmienia faktu, że wyszło genialnie.

Julian
Wracając jeszcze na chwilę do Ringu, klątw itd, myślę, że to dobitnie obrazuje poziom ichniego kinomana, zbyt leniwego, ale jednocześnie zbyt bogatego, by można było go zignorować.

Julian
Tyle apropo Japonii.

moryc
Czemu tylko "tyle"? To temat - rzeka :D Przeraża mnie, jak wielkimi ignorantami są Amerykanie. Cokolwiek uda się komuś innemu, oni już stają na głowie, by stłumić ten sukces własnym.

Julian
Bo to właśnie rzeka i Ci bloga nie styknie : D

Julian
Przewiniemy mu licznik czy coś.

Julian
Lepiej powiedz coś o swoim najbardziej znienawidzonym/najgorszym rimejku

Julian
i uzasadnij wybór.

moryc
Lubię mój licznik, niech się nie przekręca!

moryc
Myślę i myślę i... nie przypominam sobie żadnego, który byłby na tyle gorszy od innych, by go wymienić. Co mnie trochę przeraża, bo niejako świadczy to o tym, że rimejki są niemal zawsze złe :D

moryc
Poważnie, właśnie mnie sprowokowałeś, bym złapał się na tym, że podświadomie nie dzielę rimejków na dobre i złe, ale na lepsze od pozostałych i pozostałe...

Julian
Dość krytycznyś, niektóre są nawet nawet :).

Julian
A chociażby takie Wzgórza mają oczy w remake'u zjada oryginał moim zdaniem.

moryc
No właśnie jakoś łatwiej mi wyróżnić te, które są "nawet nawet"...

Julian
OK, wal :D

2014-01-14 19:30:04 :: Julian
Listuj mi tu nawet nawety!

moryc
Chyba się nie zdziwisz, ja na podium postawię "Martwe zło" :D Na drugim miejscu byłaby na pewno "Mucha" Cronenberga. "Carrie", choć dupy nie urwała, to te muszę przyznać, że była... nawet nawet - to dobre określenie dla tego filmu.

moryc
Zawalisty był ostatni "The Thing". Będę się upierał, że to rimejk w pewnym sensie.

Julian
Ja aż tak daleko się nie zapędzę :D

Julian
A wyobrażasz sobie sytuacje, w której zaczną powstawać rimejki książek?

Julian
Bo czytelnik będzie taki, że trzeba będzie mu zamieniać archaizmy na słowa współczesne itp

Julian
chyba to byłby koniec :).

moryc
Przecież takie rimejki powstają od dawna, stary :D

Julian
?!

Julian
Chyba źle mnie zrozumiałeś :D

moryc
Jakiś czas temu kupiłem sobie opowiadania Poego. Raz na kilka tygodni robię nowe podejście, czytam jedno - dwa opowiadania i wracam do innych książek. Przytłacza mnie ten język, szybko mam go dość. A przecież moje wydanie to uwspółcześnione tłumaczenie!

Julian
Zamiana archaizmów nie robi rimejku.

moryc
No ale ja właśnie taki rimejk mam na myśli :D

Julian
Nie, to ja myślę o takim jak na modłę filmów, o których mówiliśmy: jakby jakoś autor nie będący Kingiem chciał od nowa napisać Lśnienie np.

moryc
Swoją drogą, wyobraź sobie, ile razy zrimejkowano na przykład baśnie Andersena albo braci Grimm. Toż to, co się dzieciom czyta teraz, nie stało nawet obok oryginałów.

moryc
No to już Ci podaję przykład rimejku w tym rozumieniu - podobno "Kordian" miał być swego rodzaju rimejkiem "Dziadów" :P

moryc
Dobra, zapędzam się :P

Julian
: DDD

Julian
OK, bo się zapędzamy w jakieś dywagacje. Jakieś konkluzje na koniec wywodu o rimejkach? Warto je robić? Warto na nie czekać? Warto oglądać?

moryc
Odpowiem bardzo dyplomatycznie: nie warto kręcić, ale jak jednak powstanie coś na miarę "Martwego zła", to warto zobaczyć :P

Julian
Właśnie miałem podobną myśl: dopóki perełki w stylu „Muchy”, „Martwego zła”, czy „Wzgórz” mogą powstać, to ja daję zielone światło.

Julian
Nawet kosztem kraulu przez szambo, jakim często są rimejki.

moryc
Pięknie powiedziane, mój złotousty przyjacielu!

Julian
!

Julian
Hałabała dziwko!

moryc
:D