Pierwsze, co
nasunęło mi się na myśl (a, zważywszy na podjętą przez
Cichowlasa tematykę, trudno żeby się nie nasunęło), to stary,
dobry Masterton i jego mitologiczne maskotki. Nie, żebym miał o to
pretensję – chyba każdy (ze mną włącznie), kto próbował
literackiej samodzielności w temacie grozy, choć raz mimowolnie
musnął mastertonowskiej konstrukcji horroru. W sumie to nawet
dobrze – lepiej powielać skuteczny schemat, niż przynudzać,
wzorując się na Kingu.
Choć Cichowlas
robi, co może, by zagęścić akcję, to w moim odczuciu jakoś nie
przynosi to efektu. Kolejne zwroty akcji przechodzą od kameralnych
incydentów do poważnych problemów skali globalnej, dzieją się tu
cuda na kiju typu wyrastające spod ziemi piramidy, a autor w swojej
książce wytłukł chyba pół Poznania. I cóż z tego, skoro ja,
jako czytelnik, zupełnie nie potrafiłem się tym przejąć. Dość
wyraźnie widać, że Szósta era jest swego rodzaju debiutem
Cichowlasa na długim dystansie. Jak na mój gust, za dużo tu
pauzujących właściwą akcję przerywników, jak choćby załączanie
jakichś dziwnych not biograficznych bohaterów, gdy ci wymieniani
zostają w powieści po raz pierwszy. Czytam sobie, jest jakaś tam
akcja, po czym jest mowa o jakiejś postaci i dowiaduję się, że
wychowała się gdzieś tam, że matka coś tam, a ojciec coś tam.
Potem znów akcja, a ja już jestem kompletnie wytrącony z rytmu. To
jasne, że co istotniejszych bohaterów wypadałoby jakoś nakreślić,
ale można by zrobić to w nieco mniej toporny sposób.
Jakoś też nie
przypadły mi do gustu metody, którymi autor popychał akcję.
Konkretnie chodzi mi o to, że czasami by doprowadzić do jakiegoś
wydarzenia bądź coś wyjaśnić, Cichowlas brnął w nieco naiwne
rozwiązania.
Jednak to, co
irytowało mnie najbardziej, to cała masa beznadziejnie banalnych
błędów interpunkcyjnych, stylistycznych itd. W przypadku książki
zawierającej takie niedopatrzenia, ale o mniejszym natężeniu,
zwaliłbym swoje narzekania na zboczenie zawodowe. Ale tutaj chyba
nie ma rozdziału, by obyło się bez kilku potknięć. Nie wiem, z
czego to wynika – być może książka była przygotowywana
naprędce. Albo po prostu nie miała żadnej korekty. Wiem, że nie
doprowadzenie tekstu do przyzwoitego stanu wymaga nierzadko
kilkukrotnego sprawdzenia, ale przecież to jest konieczne, jeśli
się coś wydaje...
I jeszcze ten wstęp
Morta Castle, który naprzemiennie z zapewnieniami, że to „dobra
książka”, przyznaje jednocześnie, że jej nie przeczytał... No
comment.
Mimo rozczarowania
Szóstą erą, nie powiem, że się do pana Cichowlasa
zraziłem. Z tego, co się orientuję, to jego pierwsza
pełnowymiarowa, samodzielna powieść, więc nie ma co się z
miejsca uprzedzać. Wszak nikt od razu nie popełnia arcydzieła, a
przecież na czymś nauczyć się trzeba. Dlatego, Panie Robercie,
jeśli Pan tu kiedyś trafi i to przeczyta, to niech Pan wie, że
choć tym razem poszło tak sobie, to mocno trzymam kciuki za
przyszłość!