menu2

sobota, 22 lutego 2014

Azteckie cuda na kiju

Choć z wielkim zapałem i nadzieją zabrałem się do lektury Szóstej ery Roberta Cichowlasa, to muszę przyznać, że rozczarowałem się niesamowicie. Miałem nadzieję przekonać się, że polski horror jednak niezupełnie leży odłogiem, a za nazwiskiem tak popularnym w horrorowej niszy stoi kawał porządnie napisanej grozy. A tu niestety – książka, choć niezupełnie beznadziejna, to na pewno również nie wybitna. Do wybitności jest jej dość daleko.

Mamy tu Dawida Galińskiego – przeciętnego polskiego belfra, który próbuje się odnaleźć w zupełnie
niezwyczajnej sytuacji. Uczniowie bowiem zaczynają dziwnym wzrokiem zerkać naokoło, ni stąd, ni zowąd deklamują teksty starożytnych azteckich przepowiedni i z niejasnych z początku przyczyn rzucają się sobie do gardeł. Okazuje się, że owe dziwne zdarzenia spowodowane są tym, że zapomniane azteckie bóstwa postanowiły zrobić porządek z przodkami swoich białych oprawców. Tak to z grubsza wygląda.
Pierwsze, co nasunęło mi się na myśl (a, zważywszy na podjętą przez Cichowlasa tematykę, trudno żeby się nie nasunęło), to stary, dobry Masterton i jego mitologiczne maskotki. Nie, żebym miał o to pretensję – chyba każdy (ze mną włącznie), kto próbował literackiej samodzielności w temacie grozy, choć raz mimowolnie musnął mastertonowskiej konstrukcji horroru. W sumie to nawet dobrze – lepiej powielać skuteczny schemat, niż przynudzać, wzorując się na Kingu.
Choć Cichowlas robi, co może, by zagęścić akcję, to w moim odczuciu jakoś nie przynosi to efektu. Kolejne zwroty akcji przechodzą od kameralnych incydentów do poważnych problemów skali globalnej, dzieją się tu cuda na kiju typu wyrastające spod ziemi piramidy, a autor w swojej książce wytłukł chyba pół Poznania. I cóż z tego, skoro ja, jako czytelnik, zupełnie nie potrafiłem się tym przejąć. Dość wyraźnie widać, że Szósta era jest swego rodzaju debiutem Cichowlasa na długim dystansie. Jak na mój gust, za dużo tu pauzujących właściwą akcję przerywników, jak choćby załączanie jakichś dziwnych not biograficznych bohaterów, gdy ci wymieniani zostają w powieści po raz pierwszy. Czytam sobie, jest jakaś tam akcja, po czym jest mowa o jakiejś postaci i dowiaduję się, że wychowała się gdzieś tam, że matka coś tam, a ojciec coś tam. Potem znów akcja, a ja już jestem kompletnie wytrącony z rytmu. To jasne, że co istotniejszych bohaterów wypadałoby jakoś nakreślić, ale można by zrobić to w nieco mniej toporny sposób.
Jakoś też nie przypadły mi do gustu metody, którymi autor popychał akcję. Konkretnie chodzi mi o to, że czasami by doprowadzić do jakiegoś wydarzenia bądź coś wyjaśnić, Cichowlas brnął w nieco naiwne rozwiązania.
Jednak to, co irytowało mnie najbardziej, to cała masa beznadziejnie banalnych błędów interpunkcyjnych, stylistycznych itd. W przypadku książki zawierającej takie niedopatrzenia, ale o mniejszym natężeniu, zwaliłbym swoje narzekania na zboczenie zawodowe. Ale tutaj chyba nie ma rozdziału, by obyło się bez kilku potknięć. Nie wiem, z czego to wynika – być może książka była przygotowywana naprędce. Albo po prostu nie miała żadnej korekty. Wiem, że nie doprowadzenie tekstu do przyzwoitego stanu wymaga nierzadko kilkukrotnego sprawdzenia, ale przecież to jest konieczne, jeśli się coś wydaje...
I jeszcze ten wstęp Morta Castle, który naprzemiennie z zapewnieniami, że to „dobra książka”, przyznaje jednocześnie, że jej nie przeczytał... No comment.

Mimo rozczarowania Szóstą erą, nie powiem, że się do pana Cichowlasa zraziłem. Z tego, co się orientuję, to jego pierwsza pełnowymiarowa, samodzielna powieść, więc nie ma co się z miejsca uprzedzać. Wszak nikt od razu nie popełnia arcydzieła, a przecież na czymś nauczyć się trzeba. Dlatego, Panie Robercie, jeśli Pan tu kiedyś trafi i to przeczyta, to niech Pan wie, że choć tym razem poszło tak sobie, to mocno trzymam kciuki za przyszłość!

sobota, 1 lutego 2014

John, przepraszam!

Na Johna Eversona trafiłem zupełnie przypadkiem, kiedy w czasie studiów, zamiast siedzieć na zajęciach, włóczyłem się po lubelskich kiermaszach z tanimi książkami. Moją uwagę przykuł wtedy seksowny tyłek z okładki Ofiary. Zamieszczone na niej obiecanki o „mrocznej erotyce i krwawej grozie” mówiły mi „bierz, Morydz, będzie fajnie!”. Niby dostałem to, czego chciałem, ale jednak zostało mi to podane w nieco żenującej formie... Naciągana jak za małe majtki na grubej babie fabuła stworzona chyba tylko po to, by stanowić nośnik dla bzdurnych scen mordów i seksu. Choć może nie powinienem oceniać autora po jednej książce, Everson skutecznie mnie do siebie zniechęcił. Dlatego lata później, idąc do kasy z Igłami i grzechami byłem raczej sceptycznie nastawiony. No, ale znów udało mi się dorwać przecenioną książkę, a na to jestem podatny – za pół ceny wezmę byle gówno, na wszelki wypadek :P

Choć wstęp bynajmniej tego nie zapowiada, to ogłaszam wszem i wobec, że Everson dołączył do moich ulubionych autorów. Bo, o ile Ofiara do dziś ma u mnie czołowe miejsce na liście porażek, to zbiór opowiadań Igły i grzechy zdzielił mnie po łbie i dał nauczkę, że na jednej książce nie należy budować opinii. Książka ma wprawdzie kilka słabszych momentów, jak choćby opowiadanie Maryja, wydające się być niczym więcej jak tylko prztyczkiem w nos dla kościoła, albo Ulica oprawców – ot, zbieranina kilku pomysłów na zamęczenie człowieka. Nie są to jednak teksty aż tak złe, by zepsuć ogólne pozytywne wrażenie całości.
Absolutny killery w tym zbiorze to dla mnie: Char-Lee, Krwawe róże i Stworzeni dla siebie. Pierwszy z tych tekstów urzekł mnie filmowym klimatem – idealnie nadawałby się do zaadaptowania na ekran. Poza to prosta, konkretna historia bez jakichś filozoficznych wynurzeń – po prostu kawał dobrego horroru, do tego z zaskakującym zakończeniem. Krwawe róże to cudowne połączenie klimatu grozy i pewnego rodzaju romantyzmu. Coś takiego chciałbym umieć napisać! Stworzeni dla siebie... ja pierniczę, co za pomysł! Tak absurdalny, że aż genialny! Olewanie zdrowego rozsądku w horrorze to coś, co lubię :D Celowo wychwalam ulubione opowiadania, nie mówiąc ani słowa o fabułach – mam nadzieję, że w ten sposób zaintryguję tych, którzy Igieł i grzechów jeszcze nie znają.
W skład zbioru wchodzi też seria opowiadań zespolonych tematyką i chronologią, nosząca osobny tytuł Miłość, lina, seks i krzyki: Cyrk w pięciu aktach. Poznajemy tu różne perypetie pracowników cyrku, a wszystko to podane jest w wystarczająco makabryczny, ale jednocześnie dość ckliwy sposób. Zwłaszcza ostatnie opowiadanie z tego cyklu brzmi bardzo nostalgicznie. Choć ogólnie część o cyrku dupy nie urywa, to czyta się miło, lubię taki klimat w horrorach.
Nie pozostaje mi nic innego, jak gorąco zachęcić do poznania Igieł i grzechów. Namawiam zwłaszcza tych, którzy, podobnie jak ja, zawiedli się na Ofierze.
A skoro o Ofierze mowa – myślę, że jeszcze do niej wrócę. Może przy drugim przeczytaniu bardziej ją docenię. Chciałbym.