menu2

wtorek, 22 kwietnia 2014

Tu macz holiłud

Kiedyś, buszując w internetach, przeczytałem, że planowany jest remake Wija z 1967 roku. A niech sobie planują – myślę sobie – mało to filmowcy na całym świecie mają doskonałych pomysłów, które i tak prawdopodobnie długo jeszcze zostaną jedynie teorią? A tu proszę, wczoraj trafiłem na nowego Wija!

Parę zdań o fabule dla tych, którzy nie znają filmowego pierwowzoru ani opowiadania, na którym Wij został
oparty: student imieniem Homa wraz z dwoma koleżkami trafia do domu wiedźmy. Chłopak trochę załazi jej za skórę, po czym zwiał do Kijowa. Niedługo później w niejasnych okolicznościach umiera młoda dziewczyna, prosząc na łożu śmierci, by to właśnie Homa przez trzy noce modlił się w cerkwi przy jej ciele. Do chłopaka dociera później, że młoda dziewczyna i wiedźma to jedna i ta sama osoba. Czarownica przez owe trzy noce hula po cerkwi, szarpiąc Homie nerwy, a trzeciej nocy sięga po grubszy kaliber – przywołuje demona zwanego Wijem.

Fabuła prosta jak konstrukcja cepa. Dlatego zdziwiłem się, widząc, że film z tego roku rozwleczono do ponad dwóch godzin. Nie jest to jednak typowy remake. Nie wiem, czy zdołałem wszystko ogarnąć, bo ciężko mi się skupić na filmie przez ponad dwie godziny, ale o ile dobrze zrozumiałem, akcja rozgrywa się jakiś czas po harcach wiedźmy w cerkwi. Do Kijowa przybywa z Anglii kartograf i zostaje wplątany w wydarzenia będące następstwem tego, co działo się w cerkwi. Generalnie przez większość filmu fabuła krąży dookoła głównego wątku, ale i on w końcu zostaje podjęty. Właściwie to nie ma co gadać o fabule, bo jest dość zaskakująca. Szkoda by było spoilerować.

Pierwszy Wij zawierał efekty specjalne na podstawie wieczorynek z Semaforu. A jednak za ich pomocą twórcy wykreowali fantastyczny klimat. Był ten pierwiastek grozy, tajemnicy, a przy tym film doskonale ukazywał realia, w których osadzona była akcja. Z nowym filmem jest zupełnie na odwrót. Mamy piękne widoki, efekty specjalne robią duże wrażenie (zarówno wykonaniem, jak i pomysłowością), ale klimat gdzieś w tym wszystkim umyka. Jednak trzeba się namęczyć, by w dzisiejszych czasach i z wykorzystaniem dzisiejszych technik nakręcić przekonujący film o czasach tak odległych. Piękne to było wizualnie, ale kontrast pomiędzy realiami dawnej Rusi a na przykład niemal steampunkowymi zabawkami pana Kartografa był jednak ciut za duży. Wiarygodność i klimat szlag trafił, wszystko namieszane, że nie zdziwiłbym się, gdyby kozacy nagle rozpalili grilla i rzucili na ruszcz gotową karkówkę z biedronki.

Jak dla mnie – tu macz holiłud. W każdym sensie, jaki tylko przyjdzie Wam do głowy. Choć pomysł na film jest ciekawy, a inicjatywa sięgnięcia po klasykę – szczytna, to jednak zdecydowanie wolę... klasykę. Mimo wszystko dobrze, że nowy Wij powstał. Oprócz tego, że mamy jeszcze jedną ładną baję, jest jeszcze szansa, że ten film sprawi, że dzieciaki poznają zarówno filmowy pierwowzór, jak i samo opowiadanie Gogola.

A tak w ogóle, to nie jest horror. Bardziej dark fantasy. Jeśli dla kogoś stanowi to kryterium określające współczynnik horrorowości – w filmie spadł tylko jeden łeb ;)

sobota, 5 kwietnia 2014

Zielony i jego kumple

Przedstawiam Ciało i krew Mastertona. Tytuł wybitnie nic niemówiący, pasujący do trzech czwartych wszystkich powieści grozy, jakie wydano. Tu akurat autor miał na myśl przeklęte potomstwo Człowieka-Krzaka. Ktoś się spodziewał?

Na powieść składają się dwa przeplatające się ze sobą wątki. Pierwszy to historia Terence'a, który w obawie przed klątwą, która ciąży na jego dzieciach, obcina im głowy sierpem. Klątwa wzięła się z czeskiego mitu o Zielonym Wędrowcu – pół człowieku, pół roślinie, który nawiedzał rolników, obiecując im urodzajne plony. Cena tych usług była wysoka, czego dowodem jest przejawiający się morderstwem dzieci strach Terence'a przed zapłatą.
Drugi wątek dotyczy... świni. Wskutek eksperymentu knurowi przeszczepiony zostaje fragment ludzkiego mózgu. Obie historie zaczynają się zazębiać, kiedy dowiadujemy się, kto był „dawcą”.

Ta książka, moim zdaniem, wypadłaby o wiele lepiej, gdyby podzielić ją na dwie odrębne powieści – o Zielonym Wędrowcu i o knurze Kapitanie Blacku. Wtedy Masterton miałby na koncie jednego gniota i jedną świetną powieść. A tak ma jedną – średnią.
Postać Zielonego Wędrowca, jego kumpli oraz cały ten mit są w moim odczuciu nietrafionym pomysłem. Grupa przebierańców pod wodzą człowieka zmutowanego z rośliną jeździ sobie furgonetką – jak to wygląda?! Kto ma się tego przestraszyć? Kogo ma coś takiego trzymać w napięciu? Wszystko naciągnięte na siłę. Jak choćby sama obecność kompanów Zielonego. Są chyba tylko po to, bo niektórzy z nich musieli odegrać jakąś konkretną rolę w fabule. Nigdzie się natomiast nie dopatrzyłem informacji o tym, skąd się właściwie wzięli i dlaczego łażą za Zielonym.

Przez ten głupawy pomysł z Zielonym Wędrowcem sporo ze swojej atrakcyjności traci historia Kapitana Blacka. Motym z wszczepieniem świni ludzkiej tkanki mózgowej i nadanie zwierzęciu pierwiastka ludzkiego to świetny pomysł na horror. Chociaż Masterton nie wykorzystał w pełni potencjału tego konceptu. Na tym motywie można by zbudować przejmującą, skłaniającą do refleksji historię o tragedii człowieka uwięzionego w zwierzęcym ciele. Jakaś namiastka tej tragedii w książce wystąpiła, ale to aż się prosiło o znaczne pogłębienie. Ale nie narzekam – w porównaniu z Zielonym ten wątek i tak jest świetny.

Ciało i krew mogłoby być też znacznie krótsze. Sporo jest dłużyzn i nie koniecznie istotnych fragmentów. Ogólnie książka nie jest tragiczna, czytałem gorsze rzeczy Mastertona. Z pewnością jednak kilka niezłych pomysłów jest tu... zmarnowanych przez towarzystwo pomysłów niezbyt dobrych.