menu2

wtorek, 23 grudnia 2014

poniedziałek, 8 grudnia 2014

First Person Horror ("Grace: Opętanie")



Odkąd Egzorcyzmy Emily Rose zrobiły na opinii publicznej takie wrażenie, że katechetki puszczały je dzieciakom na religii (to nie gorzki żart, to prawda, którą znam z autopsji), przynajmniej raz w roku częstuje się nas kolejnym filmem, który w tytule ma „opętanie” albo „egzorcyzm”. Ostatnio zmierzyłem się z jednym z najnowszych dzieł tego typu – Grace. Pełny tytuł (nie uwierzycie): Grace: Opętanie (2014).

Grace to śliczne i niewinne dziewczę, cnotliwe i skromne. Wychowuje ją babcia, która całe życie trzyma dziewczynę za mordę na chwałę panu i mateczce niczym matka kingowej Carrie. Nic dziwnego – babcia wciąż odczuwa intensywny niesmak wywołany faktem iż jej zmarła córka śmiertelnie zachorowała na szatana. Jako że babunia „wie, że coś się dzieje”, usiłuje wystrzec wnuczkę przed tym, co spotkało jej matkę.

Wszelkie te próby ocalenia cnoty Grace szlag trafia, gdy dziewczyna przeprowadza się do akademika, gdzie wszyscy wedle studenckiej tradycji chleją na umór, parzą się jak kuny w agreście i wstrzykują sobie marihunaen. Jeszcze się Grace nie zdarzy porządnie złajdaczyć, jak już ją babcia wypisuje ze szkoły i wznawia indoktrynację. Dziewczyna ma przerąbane, że tak powiem, na amen.
Jako że wyświechtany podtytuł Opętanie zobowiązuje, szatan regularnie daje znać Grace, że jest in touch. Jak? Standardowo – a to Grace coś brzydkiego zobaczy w lustrze, a to jej się porcelanowa bozia stłucze i sama się naprawi. A do tego po domu pałęta się coś, co wydaje się być duchem jej opętanej matki.
Fajnie się opowiada, ale dosyć, do z rozpędu streszczę cały film ;)

Film spośród masy mu podobnych wyróżnia sposób wizualnego przedstawienia historii widzowi. Mamy tu bowiem, powiedzmy, first person horror – następujące po sobie wydarzenia obserwujemy z perspektywy głównej bohaterki. Co nam to daje? Właściwie tylko tyle, że często możemy sobie popatrzeć na stopy Grace i na jej cnotliwe rączki cnotliwie miętoszące cnotliwy rąbek cnotliwej spódnicy. Pewnie twórcom bardziej niż o to chodziło ułatwienie widzowi utożsamienia się z główną bohaterką. Czy im wyszło, niech sobie każdy sam oceni. Ja się niezbyt przywiązuję do postaci w filmach, więc jakiegoś szczególnego wrażenia to na mnie nie zrobiło.
Co jeszcze można powiedzieć o Grace: Opętanie? Właściwie to samo, co o innych filmach traktujących o opętaniu, bo to zlepek wszystkiego, co już widzieliśmy. No, może rozwikłanie zagadki opętania matki Grace błysnęło nieco oryginalnością, ale też nie za bardzo.
Ogólnie film, choć wtórny (przy takiej konkurencji trudno nie być wtórnym), ogląda się całkiem bezboleśnie. Na pewno seans jest bardziej znośny dzięki urodzie aktorki grającej Grace. Niewątpliwie jest dla tego filmy ozdobą i magnesem, w przeciwieństwie do tego kaszalota z Ostatniego Egzorcyzmu ;)

piątek, 5 grudnia 2014

Flaki w tropikach to jest to! (Dead Island)


Nie jestem regularnym graczem, jeśli już gram, to na ogół w coś z puli moich ulubionych gier (na ogół dość wiekowych), które przeszedłem już po kilkanaście razy. Czasem jednak sięgnę po coś innego. W tym wypadku sięgnąłem po Dead Island i… ja pierniczę, ale czad! :D

Nie znam się na grach komputerowych, dlatego nie będę się tu próbował wymądrzać w kwestii
grafiki, sztucznej inteligencji oponentów i innych pierdol dla nołlajfów. Zachęcę do tej gry tak, jak umiem.

Tropikalny kurort opanowany zostaje przez wirus, wskutek którego ludzie zmieniają się w żywe trupy. Jest jednak kilku ważniaków, których ta cholera się nie ima i jednym z nich będziemy sprzątać ten bajzel. Choć może „sprzątać” to nie najtrafniejsze określenie… No, w każdym razie eliminujemy napotykane zombie w sposób okrutny.
Każda z oferowanych graczowi postaci teoretycznie ma jakieś „bardziej” – potrafi lepiej przyrżnąć obuchem, strzelać z broni palnej, machać ostrymi rzeczami itd. Podczas gdy jednak nie odczułem większej różnicy pomiędzy nimi.
Oczywiście fabuła – jak to na ogół w tego typu grach bywa – fabuła jest tylko pretekstem do wykonywania zadań w stylu przynieś-włącz-znajdź-zabij. Czego jednak chcieć więcej? Mnie osobiście rozrywanie zombiaków na strzępy w zupełności wystarczy, bym się dobrze bawił.

Dead Island stoi trochę w opozycji do utartych schematów horroru. Grozę kojarzymy raczej z zaciemnionymi, ponurymi miejscami – ma być tak mrocznie, jak to tylko możliwe, a najlepiej, to żeby akcja miała miejsce w samej dupie szatana. Tu jednak mamy pełne kolorów, malownicze lokacje. Woda, plaża, domki letniskowe, hotel… Wszystko to jednak pogrążone w chaosie, opuszczone, zdewastowane. Tak naprawdę to właśnie ta pustka w miejscu, które przecież powinno tętnić życiem, jest głównym czynnikiem budującym przerażający klimat.
Czynnikiem kolejnym – przynajmniej dla mnie – jest oprawa dźwiękowa. Zombie pojawiają się często znienacka, zachodzą nas od tyłu, szarżują na oślep, rycząc przy tym tak, że skóra cierpnie i włosy stają dęba. Chyba jeszcze nigdy nie słyszałem tak przekonujących jęków, ryków i wrzasków.

Nie wiem, na ile pomysł z konstruowaniem specjalnych broni ze znalezionych przedmiotów jest nowatorski (prawdopodobnie wcale nie jest, ale ja zatrzymałem się na Diablo 2 i dla mnie takie rzeczy to nowość), ale urzekł mnie niesamowicie. Dysponując odpowiednim przepisem i przedmiotami, możemy skonstruować sobie broń z piły tarczowej albo maczetę rażącą prądem. Genialna sprawa, jak dla mnie.
Kolejną rzeczą, która wzbudziła mój zachwyt i mile połechtała mój ukryty zmysł mordercy, jest wygląd zarażonych. Na postać zombie składa się tu kilka nałożonych na siebie warstw, dzięki czemu kiedy rozkosznie masakrujemy zombiaka, jego skóra, mięśnie i kości hulają wokół zupełnie niezależnie od siebie. Może i jestem nienormalny (tak jakbyście Wy byli lepsi ;] ), odnajdując w tym przyjemność, ale flaki w tropikach to jest to! :D
Ostatnim, co dało mi mega przyjemność jest obecność specjalnego typu przeciwnika nazwanego Taranem. Wielkie, wściekłe, szarżujące na nas bydle w kaftanie bezpieczeństwa. Cholernie ciężki przeciwnik, przed którego atakiem bardzo trudno się ochronić. Ale spróbujcie ubić tego sukinsyna – satysfakcja i ulga jak po wyjściu z egzaminu bez dwói w indeksie ;)

Gra jest dość długa, jednak mnie osobiście nie znużyła ani przez sekundę. Mamy jeszcze Dead Island Riptide, gdyby komuś było mało. Nie wiem, co to ma właściwie być – dodatek czy autonomiczna kolejna część gdy – bo jest to niemal identyczny twór pod względem ogólnej konstrukcji. Różni się oczywiście fabułą, jednak żadnych istotnych zmian w rozgrywce chyba nie wprowadzono. No, może jedną zauważyłem: o ile pamiętam, w Riptide zombie specjalne nazywane Rzeźnikiem dysponowało jakimś czary-mary, które wywoływało zawroty głowy. W pierwotnej odsłonie Dead Island tego chyba nie robiło. Riptide przeważa też nad „częścią pierwszą” pod względem walki z końcowym bossem. Tak mi się złożyło, że w Riptide grałem najpierw i podczas ostatecznego starcie mocno się spociłem. W „jedynce” natomiast spadło na mnie rozczarowanie pod tytułem „jak to?...to już?”.

Z całą pewnością Dead Island dołączy do grupy moich ulubionych gier i wrócę do niej niejednokrotnie. Zostanie mi po niej również sentyment spowodowany faktem, że to dzięki temu tytułowi nabrałem przekonania do postaci zombie, której dotychczas w horrorze nie znosiłem.