menu2

wtorek, 15 grudnia 2015

Nie zabiłem nikogo, zabiłem wszystkich! (Edward Lee - "Sukkub")

Rzadko czytam recenzje książek przed ich poznaniem. O Sukkubie Edwarda Lee czytałem jednak sporo. Wszędzie pojawiały się określenia typu „megaperwersyjna”, „ultrabrutalna” itd., więc napaliłem się jak wikary na ministranta. Jak wrażenia po lekturze? Wiadomo, nie takie bezeceństwa się czytało, ale faktem jest, że w Sukkubie nabierają one mocy dzięki naprawdę wielkiemu talentowi pisarskiemu Lee.

Zarys fabuły nie wymaga wielu zdań. Mamy Ann – prawniczkę z prężnie rozwijającą się karierą i dwóch wariatów uciekających z ośrodka dla czubków. Ann dowiaduje się, że jej ojciec już smyra nóżką kalendarz, więc razem z nastoletnią córką i swoim bojfrendem zapiernicza do rodzinnej wiochy, by nie przegapić zgonu. Tak się składa, że cel wariatów-dezerterów to ta sama miejscowość. No i generalnie cała akcja sprowadza się do tego, że owo miasteczko, do którego wszyscy zmierzają, przygotowuje się na przyjście bogini, która (jak to boginie w horrorach), będzie mordować i dupczyć (kolejność raczej nie gra roli) wszystkich dookoła.

To druga pozycja autorstwa Lee, którą poznałem. Pierwsi byli Ludzie z bagien, których czytało mi się całkiem całkiem, aczkolwiek bez większych zachwytów. Sukkubem natomiast zachwycałem się nieustannie. Jakoś w pierwszej książce nie urzekł mnie warsztat pisarski, czego nie powiem o Sukkubie. Literatura grozy spod znaku flaków i wzwodu raczej przyzwyczaiła mnie do radosnej amatorszczyzny, dlatego w książce Edwarda Lee napotkałem nową jakość. Wzwody i flaki owszem hulają beztrosko po kartkach, jednak nie przeszkodziło to zaistnieniu w powieści cholernie starannie skonstruowanych rysów psychologicznych postaci oraz przekonujących opisów i dialogów. Sukkuba należy podsunąć więc pod nos wszystkim tym, którzy wątpią w walory artystyczne horroru, a stylistyce gore odmawiają ich całkowicie.
Narastająca paranoja zarówno Ann, jak i całego sekciarskiego miasteczka jest opisana mistrzowsko, jednak prawdziwą ozdobą Sukkuba jest wariat Duke. Facet kompletnie pozbawiony jakiejkolwiek empatii i poczucia odpowiedzialności, radośnie mordujący wszystkich, którzy tylko nawiną mu się na cel. Drugi wariat (który, jak się później okazuje, wcale takim szajbusem nie jest), ma z nim nie lada problem. Gdziekolwiek by się nie zatrzymali, facet staje na głowie, by uniknąć zostawiania za sobą krwawych śladów, ale Duke za każdym razem niechcący zostawia po sobie dywan trupów. Czyta się to naprawdę zabawnie. A do tego jeszcze te ich dialogi! (- Kurwa, Duke! - krzyknął przez okno Erik. - Mówiłeś, że tym razem nikogo nie zabijesz! - No i tak było - bronił się Duke. - Nie zabiłem nikogo, zabiłem wszystkich!).

Szkoda, że Edwarda Lee jest na polskim rynku tak mało. Z tego, co się orientuję, z jego pokaźnego dorobku oprócz Ludzi z bagien i Sukkuba mamy jeszcze tylko Golema. Horror zwany ekstremalnym powoli jednak nabiera w naszym kraju rozpędu i fanów, dlatego mam podstawy do nadziei, że ktoś to w końcu odważy się w niego zainwestować. Zwłaszcza, że Lee to naprawdę wysoko postawiona poprzeczka i miła odmiana od „podziemnej” odmiany gore, która właściwie samodzielnie tę stylistykę w naszym kraju podtrzymuje. Mogę się mylić, bo nie jestem żadnym wielkim znawcą, ale jeśli chodzi o makabrę tego kalibru, to w ręce jak dotąd wpadło mi chyba tylko Dominium Bentleya Little'a... A ja bym chciał więcej!

niedziela, 6 grudnia 2015

Ch....a z grzybnią ("Fungus")

Lubisz zupkę grzybową? Pieczarki w śmietanie? Sosik kurkowy? Marynowane opieńki? A może zrobiłeś sobie właśnie kanapkę z pysznym serkiem pleśniowym? Jeśli tak, to nie czytaj tego tekstu. A już na pewno nie czytaj omawianej książki, bo strzelisz takim pawiem, że odwodnisz się w kilka minut. Tym optymistycznym wstępem zapraszam do tego tekstu traktującego o książce Harry'ego Adama Knighta pt. Fungus :>

Po latach eksperymentów ma szanse udać się przedsięwzięcie mające być może uwolnić cały świat
od plagi głodu. Udaje się wyhodować grzyby, które nie dość, że rosną jak szalone, to jeszcze bogate są w proteiny i wszelkie związki chemiczne, które są człowiekowi niezbędne do życia. Zakończyłoby się wszystko to wielkim sukcesem, gdyby nie fakt, że ów grzybek rozrasta się do niebotycznych rozmiarów i zaczyna pożerać wszystko, co organiczne w jego zasięgu. W ciągu kilku dni Londyn zmienia się nie do poznania. Grzyby wszelkich rodzajów przejmują kontrolę nad miastem, a każda ich odmiana dewastuje ekosystem na swój sposób. Ludzie wpadają w panikę, bo grzyby wpieprzają nawet etykiety z butelek. Nawet wojsko jest bezradne, jedyna nadzieja w grupie starannie wyselekcjonowanych wysłanników mających uporać się z epidemią. Wśród nich kluczową rolę odgrywa obecny pisarz, a były biolog, prywatnie były mąż kobitki, która jest odpowiedzialna za tę „ch....ę z grzybnią”.

Pomysł grzybnego gluta opanowujący świat, wchłaniającego ludzi lub doprowadzającego ich do śmierci na coraz to dziwaczniejsze sposoby brzmi jak wyjęty prosto z amerykańskiego kina grozy lat osiemdziesiątych. I tak właśnie jest z tą książką! Kto czytał, niech spóbuje zaprzeczyć, że przeszło mu przez myśl, że jest to idealny materiał na scenariusz filmowy! Nie chodzi tu tylko o potencjalnie filmową fabułę, ale również o sposób, w jaki Knight ją przedstawia. Ja, jako fan horrorów klasy B z lat '80, bawiłem się świetnie.
Jedna jest tylko, moim zdaniem, przeszkoda, by Fungusa przenieść na ekran. Świat opanowany przez wszelkie odmiany grzybów wg Knighta wygląda jak zgliszcza cywilizacji pokryte mięciutkim meszkiem we wszystkich kolorach tęczy. W dzisiejszych czasach, kiedy w holiłudzie głównie chodzi o to, by widzów walić po oczach soczystymi barwami, obrazem ostrym jak brzytwa i trzema, pięcioma, ośmioma wymiarami, przeciętne oczy mogłyby tego nie znieść. Do kina powinno się wpuszczać tylko z zaświadczeniem od lekarza, że nie choruje się na epilepsję :P
Niewątpliwą zaletą powieści jest również to, że pod pretekstem fabuły Knight przemyca ogromną ilość ciekawych informacji na temat biologii grzybów. Podejrzewam, że nikt normalny sam z siebie nie przeczytałby żadnej książki o tej tematyce, tymczasem Fungus mimochodem udowadnia, że jest to rzecz naprawdę interesująca. I przerażająca zarazem. Wyobraźcie sobie tylko, że niemal wszędzie otaczają nas setki tysięcy odmian grzybów, a spora ilość z nich, gdyby były o wiele większe, mogłaby spustoszyć wszystko, co spotkałyby na swojej drodze. I myślcie o tym, czytając Fungusa! Wtedy przekonacie się, że ta książka jest naprawdę przerażająca!

Jeśli chodzi o wady, to, jak dla mnie, są i takie. W zasadzie polegają one na kilku zmarnowanych szansach. Tą najbardziej zmarnowaną jest wątek a'la zombie – ludzi zainfekowanych grzybem. Łażą tam bowiem osobniki, nad którymi grzyby przejęły kontrolę. Są oni jednak traktowani jako tło – bohaterowie rozjeżdżają je samochodami jak jeże na autostradzie... A szkoda, bo w tej scenerii plaga zombiepodobnych jegomościów wyglądałaby całkiem przyjemnie.


Generalnie jednak Fungus to udana rzecz. Polecam zwłaszcza tym, którzy lubią takie apokaliptyczno-katastroficzne klimaty. Nie polecam tym, których sugestywność opisów skłonić może do nerwowego wydłubywania pieczarek z capriciosy.

czwartek, 26 listopada 2015

W czołgu jest diabeł pogrzebany ("Demony Normandii")

Pierwszy raz nad zajrzeniem do tej książki zastanawiałem się, trzymając w ręku to nudno i byle jak wyglądające wydanie Albatrosa. Koniec końców, do kasy poszedłem wtedy jednak z Historią Pana B. Barkera (chyba jednak zadziałała po prostu atrakcyjność okładki). Zaległość nadrobiłem niedawno – Demony Normandii leżą sobie na półce, już przeczytane. I to nie byle jakie, bo z legendarnego Phantom Pressu!

Przyznam szczerze, że zanim przeczytałem Demony Normandii, wiedziałem o czym są zaledwie z
grubsza, dlatego szybciutko ułożyłem sobie w głowie listę oczekiwań. Horror z czołgiem na okładce – fajnie, myślę sobie, na pewno książka będzie o jakichś żołnierzach męczonych w okopach przez jakieś paskudy. Tymczasem mamy tu nudnawą i niezbyt zajmującą historię kartografa, który podczas służbowego wyjazdu do Francji nasłuchał się bajek o diable siedzącym w starym czołgu i upiera się, by owe bajki skonfrontować z rzeczywistością.
Sam pomysł, jakoby w czasie drugiej wojny światowej broń stanowiły piekielne siły na usługach człowieka, jest może i niezbyt poważnie brzmiący, może niezbyt oryginalny, ale moim zdaniem ma wielki potencjał i otwiera drogę do zbudowania naprawdę ciekawej fabuły. Tymczasem wcale tak ciekawie nie jest, co stwierdzać mi przykro, bo to w końcu Masterton!

Podstawowym problemem Demonów jest to, że zupełnie nie czuć w nim horroru. Niby jest wszystko, co być powinno: jest diabeł, jest groźba nadejścia innych demonów, jest duchowny, który wspiera głównego bohatera w walce z piekłem. Cóż jednak z tego, skoro ów diabeł w wyobraźni czytelnika bardziej jawi się jako złośliwy skrzat niż morderczy wysłannik piekieł.


Demony Normandii to moim zdaniem jedna z mniej udanych książek Mastertona. Raczej dla fanów, na pewno nie nadaje się na początek romansu z tym autorem. Ale to jedna z jego pierwszych powieści, więc chyba można potraktować ją ulgowo.

piątek, 13 listopada 2015

Pomysł bez pomysłu ("Przyczajeni")

Zwykle nie mam problemu z tym, by lekturę beznadziejnej książki przerwać i sięgnąć po coś lepszego. Nie wiem, skąd nagle we mnie tyle uporu i samozaparcia, że uzbroiłem się w cierpliwość i z uporem maniaka brnąłem w paździeż pod tytułem Przyczajeni. Komu się chciałoby się marnować czas na napisanie tak nudnej, nieciekawej i niewzbudzającej żadnych emocji książki? Kto ma tyle tupetu, by wystawiać czytelników na tak morderczą próbę? ...ano tak – Guy N. Smith...

Fabułę większej części powieści można zamknąć w ramach poniższego dialogu.

- Ale fajny dom! Będziecie tu sobie mieszkać jak pączki w maśle, a ja spokojnie napiszę kolejną szmirę.
- Ja tu nie chcę mieszkać. Przecież to jest Walia, tu nie lubią Anglików.
- Nonsens, jest ok! A nawet, jeśli uważasz, że nie jest ok, to ja i tak zadecydowałem, że tu zostaniemy. A z tym nielubieniem Anglików to przesadzasz.
- Naszego syna dręczą chuligani w szkole, bo jest Anglikiem.
- Oj tam.
- Rozpruli brzuch jego ukochanemu kotu...
- E tam, to na pewno wilki.
- A niedaleko domu mamy miejsce dawnego kultu druidów...
- Oj weź się, wymyślasz tylko problemy. Jak ci się nie podoba, to spadaj, ja zostaję.
- A idź w diabły, stary pierdzielu. Siedź tu sobie, my z synem wracamy.
- No i git, przynajmniej będę miał spokój.
- Świnia.
- Wariatka.
- Nara!

Dalszy ciąg sprowadza się do nieustannej szamotaniny rzeczonego Petera po mieście, gdzie nikt go nie lubi i wszyscy straszą, że przyjdzie druid i go zje. A jeszcze na koniec okazuje się, że... a, sorry, bez spoilerów. Zresztą i tak szkoda gadać...

Nie ma się co rozpisywać – nudne to jest, głupie, kompletnie nieinteresujące, horroru tu właściwie nie ma. No, może poza tym rozprutym futrzakiem.
Nie pojmuje, skąd Smith bierze takie czerstwe pomysły. Takie... bez pomysłu. Dlaczego wydawało mu się, że opisując historię domu, wokół którego narosły legendy, stworzy coś nowatorskiego? Wszak są dziesiątki, może nawet setki książek i filmów, w których wokół tego wątku osadzono fabułę. I bodaj wszystkie są bardziej zajmujące od Przyczajonych. Żeby to się chociaż skończyło jakoś pomysłowo i zaskakująco... Bo jeśli ktoś po przeczytaniu będzie zaskoczony tym gównianym „finałem”, to głowę sobie daję uciąć przy samym tyłku, że nic innego w życiu nie czytał.

Jeśli ktoś jest koneserem genialnych konceptów fabularnych Smitha, masochistą, cierpi na bezsenność. ma w sobie wystarczająco dużo uporu albo pistolet przystawiony do skroni, to już trudno, niech czyta. Pozostałym radzę odpuścić. Sam zastanawiam się, po co mi to było.

Co by tu pozytywnego powiedzieć na koniec...
Okładka fajna. Szkoda tylko, że bez związku z treścią.
Jednak się nie da pozytywnie...

piątek, 6 listopada 2015

Zamiast "Zmierzchu" ("Nomen omen")

Czasami bywa tak, że nawet Mastertona ma się dość. To zdanie wydaje się balansować na granicy nonsensu, ale przysięgam, bywa tak ;) Sięga się wówczas po coś, co pozwoli odetchnąć od książek ulubionych, ale jednak wywołujących już przesyt. Wodzi się wzrokiem po ułożonych na półce tytułach i nabiera ochoty, by sięgnąć po jeden z tych przeznaczonych na wieczne „na później”. Wybiera się jedną z książek, zastanawia przez chwilę, skąd się właściwie w naszym domu wzięła, po czym otwiera się ją i zaczyna czytać Nomen omen Marty Kisiel.

Główną bohaterką jest dziewczyna o imieniu brzmiącym, jakby do jego nadania rodziców
zainspirowały robocze ksywki wróżek z telewizyjnych programów interaktywnych. Salomea. Mówią na nią Salka, jednak chyba nie tylko z sympatii, ale i trochę z litości. Salka postanawia wybyć z rodzinnej mieściny i zasmakować życia na własną rękę w wielkim mieście. Zostawia więc swoich szurniętych rodziców oraz (jak jej się początkowo wydaje) brata. Wynajmuje pokój w domu należącym do podejrzanej, lekko spróchniałej kobitki. Dalej dzieją się rzeczy dziwne, dziwniejsze i tak dziwne, że ojezu:
a) spróchniała kobitka, jak się okazuje nie mieszka sama – są z nią jeszcze dwie bliźniacze siostry, identyczne z wyglądu, ale każda szurnięta na swój jedyny, niepowtarzalny sposób;
b) w telefonie siedzą jakieś głosy, które można uciszyć tylko pełnym zdecydowania wrzaskiem;
c) za Salką do Wrocławia polazł Niedaś – jej niedorozwinięty społecznie brat – a jego sobowtór grasuje po mieście, nękając ludzi.
Dalej nie będę wymieniał dziwności, bo z rozpędu opowiedziałbym całą fabułę. W każdym razie sytuacja z sobowtórem Niedasia rozwija się w kilka dość dziwacznych sytuacji, z inwazją (jednego, ale zawsze) zombie. A, i jest jeszcze Basia – urocza metalówa, niewątpliwa ozdoba tej historii :3

Mimo że horror ma tu miejsce na tej zasadzie, że fabuła z grubsza odpowiada jego definicji, to grozy raczej nie uświadczycie. Nie zmienia to jednak faktu, że książka Marty Kisiel jest ZARĄBISTA.
Dawno nie czytałem czegoś tak fajnie i zabawnie napisanego. Fabuła może nie jest jakaś mega oryginalna, ten teoretyczny horror realizowany jest w konwencji lekkiej i przyjemnej książki dla nastolatek płci pięknej. Jednak język, jakim powieść została napisana, nie pozwala pozostać niezadowolonym z lektury. Sformułowania, jakimi Pani Kisiel operuje, teksty, jakie wkłada w usta bohaterów – mistrzostwo! To jedna z tych książek, przy których czytelnik, nawet gdy czyta w samotności, czuje się głupio, szczerząc się do kartek ;)
Tu jednak potwierdza się teza, którą postawiłem na początku – zamieńmy tylko słowo „Masterton” na „zabawne teksty”. Po rechotaniu przez kilkadziesiąt stron pojawia się lekki przesyt humorem powieści, a wypowiedzi bohaterów zdają się być jedynie pretekstem do przemycenia jakiegoś śmiesznego tekstu. Powieść jest jednak tak skonstruowana (umyślnie, czy Pani Kisiel po prostu miała szczęście? :P ), że w momencie, kiedy żarty zaczynają nużyć, pojawia się konkretna, całkiem zajmująca akcja.
I jeszcze coś, co bardzo w książkach lubię, coś co jest dość częste np. u Kinga (choć Kinga nie lubię ;P ) - małe, na pierwszy rzut oka nic nieznaczące informacje na temat bohaterów czy wydarzeń, z biegiem fabuły okazują się być dla niej bardzo istotne. Dobry, fajnie przemyślany zabieg.
No i okładka fajna!


Choć Nomen omen może przy pierwszym kontakcie zniechęcić niektórych nadmierną słodyczą formy (głupie określenie, ale wydaje się celne), namawiam wszystkich do brnięcia w fabułę. Flaków nie ma, ale jest za to mnóstwo frajdy podczas czytania. Postacie są wyraziste i ciekawe, nawet ten łajzowaty Niedaś budzi sympatię. A jeśli fanom „prawdziwej” grozy książka się nie spodoba, to może przynajmniej przypadnie do gustu licealistkom. Lepiej już, by z horrorem oswajały się, czytając Nomen omen niż (tfu!) Zmierzch.

sobota, 26 września 2015

Rachunek sumienia ("Księga krwi I")

Spośród wszystkich twórców horroru, z których dziełami miałem do czynienia, Clive Barker wzbudza we mnie najbardziej ambiwalentne uczucia. Powrót z piekła uwielbiam, tak jak jego filmową adaptację, przez co kolejne – lepsze i gorsze kontynuacje – kocham miłością bezwarunkową. No, może poza ostatnią - tą z „muminkiem” ;] Nocne plemię, choć jak dotąd widziałem tylko film, również darzę wielką sympatią. Nawet Król Trupiogłowy ma jakiś tam swój urok. Są jednak rzeczy, które wyszły spod ręki Barkera, a które dla mnie są kompletnie niestrawne. Chyba już się tu kiedyś skarżyłem, że mimo powtarzanych co jakiś czas prób, nie byłem w stanie przebrnąć przez Potępieńczą grę. Wiem też, że prawdopodobnie nigdy nie wezmę do ręki Kobierca, bo z nieznanych mi powodów, odstrasza mnie jeszcze zanim podjąłem próby poznania go.
A jednak stała się rzecz niesłychana. Pojawił się barkerowy tytuł, do którego mój stosunek zmienił się diametralnie. Pierwsza Księga krwi. Klassisch.

Pierwszy raz po Księgę krwi sięgnąłem ładnych parę lat temu, losowo wybierając dwa teksty i oba wydały mi się okropnie, masakrycznie, mega nudne. Yattering i Jack i Nocny pociąg z mięsem. Wstyd się przyznać, ale tak właśnie zdarzało mi się traktować książki czy filmy. Kilka minut seansu, kilka kartek – i ocena wyrobiona. Mierny. Nie doczytałem do końca Pociągu, nie obejrzałem do końca filmowej wersji. Yatteringowi i Jackowi również poświęciłem zaledwie kilka spojrzeń w tekst. Shame on me.

Jak cudownie zmienia się spojrzenie na książkę, kiedy nie czyta się tekstu zerżniętego z chomika, ale z kartek własnego, klasycznego wydania Phantom Pressu! Pociąg w końcu doczytany do osatniej literki okazuje się zarąbistym opowiadaniem ze świetnym zakończeniem, a Yattering i Jack przywołuje miłe wspomnienia z lektury Historii Pana B.
A na koniec zbioru najlepsze... Prawdopodobnie podejmując próbę poznania Księgi lata temu nie zwróciłem najmniejszej uwagi na opowiadanie W górach, miastach z powodu kompletnie nieintrygującego tytułu. Tymczasem okazuje się, że jest to coś cudownie wprost surrealistycznego. Ten tekst z miejsca stał się dla mnie definicją bujnej wyobraźni. Zewsząd słyszę zachwyty nad Tolkienem, że cały świat wymyślił dla swoich kurduplowatych maskotek. Ale nie wymyślił miast, których mieszkańcy regularnie zlepiają się w dwa olbrzymie potwory, stając się jego skórą, kośćmi, trzewiami, po to, by toczyć ze sobą walkę na śmierć i życie!

Mimo mojego zachwytu nad wymienionymi tekstami, nie powiem, że Księga krwi pozamiatała od A do Z. Blues świńskiej krwi – ujdzie, ale chyba głównie dlatego, że po Ciele i krwi Mastertona wielki prosiak doskonale pasuje mi do horroru ;> Opowiadanie dzielące tytuł z całym zbiorem jest średnie. Z tego, co pamiętam, film również mnie nie porwał jakoś szczególnie. Seks, śmierć i światło gwiazd – może i byłoby fajne, jednak czytane pomiędzy Bluesem a W górach, miastach, wydaje się strasznie banalne. Suma summarum nie ma tu złych tekstów – są tylko genialne i dobre. W moim odczuciu żadne nie zasługuje na to, by się na nie skarżyć.

Nie zagłębiam się tu w fabułę opowiadań. Kto zna, ten nie potrzebuje. Kto natomiast nie zna, ten niech szybko pozna i niech ma przyjemność z poznawania fabuły, tak jak ja.
Taki to mój rachunek sumienia względem Księgi krwi, którą niezasłużenie kiedyś zignorowałem. Kajam się i biegnę odebrać włosiennicę z pralni chemicznej. Mam nadzieję, że się w praniu nie zbiegła.

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Janusz pecha ("Jonasz")

Wydanie Jonasza Jamesa Herberta z 1990 roku. Na przedniej okładce zachęca nas napis: „Trzymająca w napięciu powieść z niesamowitym finałem...”. Na tylnej okładce książkę chwali Daily Mirror: „Włos się jeży ze strachu przez cały czas czytania tej powieści. Drugi z cytatów – kłamstwo. Pierwszy – prawda!

Policjant Kelso ma bardzo ciekawego pecha. Jest Jonaszem (to taki Janusz pecha). Gdzie nie polezie, czego nie zrobi i się nie dotknie, komuś w poblizu dzieje się krzywda. I nikt nie wie, jak to jest zrobione.
Zwierzchnicy Kelso mają dość konsekwencji akcji z jego udziałem, więc załatwiają mu „awans”, żeby teraz robił dym w wydziale antynarkotykowym. Na pierwszą misję zostaje wysłany na przyportowe zadupie, gdzie prawdopodobnie kwitnie produkcja i handel prochami.

Zdecydowana większość powieści została poświęcona niestety na nudnawe wedrówki Kelso z kąta w kąt pod pretekstem rozpracowania lokalnej mafii narkotykowej. Żeby było ciekawiej, zostaje mu przydzielona do pomocy młoda i atrakcyjna Ellie. Od tej pory usypiacz pod tytułem Jonasz ma fabułę wzbogaconą o ich miłosne podchody rodem z komedii romantycznych.

Jak wspomniałem we wstępie, drugi okładkowy wabik na czytelnika to blef – grozy, przynajmniej jak na mój gust, nie ma tu wcale. No, może odrobinę na samym końcu... I tu objawia się prawda, jakoby finał powieści był „niesamowity”. Rzeczywiście, można tak o nim pomyśleć, zważywszy na wątpliwą wartkość akcji mozolnie do tego finału prowadzącej. Tylko że nie sztuka wymyślić w miarę dobrą końcówkę powieści i w bólach posuwać akcję, by do tej końcówki się jakoś dotelepać. Sztuka to napisać historię wciągającą od początku do końca.

Może się mylę. Może to naprawdę dobry tytuł, umiejętnie łączący kryminał z grozą. Ja jednak za kryminałami nie przepadam, a za grozą – owszem. Proporcje między jednym a drugim są jednak bardzo nierówne – na niekorzyść dla mojego gustu. Jeśli zatem kogoś bawi czytanie o tym, jak pechowy gliniarz szuka narkotykowej mety, to jak najbardziej polecam. Fanom horroru natomiat Jonasz dupska nie urwie. Oczywiście ogólnie rzecz biorąc historia jest pretekstem do wyjaśnienia, skąd wzięło się fatum ciążące na Kelso i w związku z tym pod koniec do tej wanny kryminału dolany zostaje naparstek grozy, ale komu to wystarczy?...

czwartek, 4 czerwca 2015

Zbroje z pampersów ("Gówniany horror")

Gówniany horror (2003). Zanim zadrwimy, mówiąc, że w końcu jakiś polski tytuł zagranicznego filmu się udał, przyjrzymy się drugiemu dnu tej produkcji. Mało który reżyser potrafiłby bowiem nakręcić pozornie idiotyczny i pod każdym względem zły film, pod jego oczywistymi wadami ukrywając tak głębokie przesłanie. Postać bohatera, nad krótym kontrolę przejęła substancja kojarzona z tym, co w naszym ludzkim świecie najbrudniejsze i najbardziej toksyczne to niezwykle trafna metafora człowieka XXI wieku – ofiary robiących wodę z mózgu mass mediów i wszechobecnej propagandy...

Żartowałem.
Ten film to oczywiście nic ponad kolejną amatorską produkcję mającą śmieszyć, brzydzić i stanowić odmóżdżacz do obejrzenia ze znajomymi przy piwie. Założenia zaiste miał szlachetne, ale wyszło dokładnie to, co z owych założeń zwykle wychodzi... czyli produkcja podobno „nie przeznaczona dla ludzi pozbawionych dystansu i abstrakcyjnego poczucia humoru”. Tak właśnie „znawcy horroru” zwykli nazywać podobne paździerze :3

Jeśli chodzi o fabułę, to naprawdę nie ma o czym gadać. Koleś ucieka z więzienia i trafia do kanału, gdzie chemikalia zmieniają go chodzący kawał gówna. Co tu jeszcze dodać?... A właśnie! Cała akcja tego filmu to bajka na dobranoc, którą kilkuletnia dziewczynka opowiada swojemu ojcu. Właśnie tak.

Przyznaję się – jaram się wszystkim, co jest oparte na podobnych pomysłach. Cóż może być bowiem lepszego od filmu drwiącego z dobrych obyczajów i tabu? Ok, skusił mnie pomysł postawienia kału w roli głównej, nie po raz pierwszy zresztą, bo kiedyś już się tak napaliłem na japońską produkcję o gównianych zombie. W przypadku Gównianego horroru jednak moja ciekawość nie była warta fatygi. Film jest nudny i przeraźliwie głupi.
Doprawdy, ciężko mi określić, które z debilnych kwestii i sytuacji były zamierzone, a które wynikają z upośledzenia twórców. Wszystkie żarty są bowiem na równie beznadziejnym poziomie. O jakości scenariusza, aktorstwa itd. chyba nie ma co wspominać – każdy się z pewnością domyśla, co tam się wyrabia pod tym względem.

Generalnie nie polecam. No chyba, że kogoś bawi człowiek-gówno i jego dzielni pogromcy w zbrojach z pampersów.
Właściwie to wpis mógłbym ograniczyć do tego poprzedniego zdania...

poniedziałek, 18 maja 2015

Bigos a' la Masterton ("Drapieżcy")

Nigdy jakoś specjalnie nie ogarniałem książek czy filmów, w których autorzy budowali fabułę na zjawisku podróży w czasie czy innych abstrakcyjnych motywach. Ile razy miałem do czynienia z czymś w tych klimatach, dochodziłem do wniosku, że do odnalezienia się w tym mentliku trzeba by mieć łeb o mocy przerobowej Stephena Hawkinga. Pisarstwem Mastertona przesiąkłem już chyba jednak do tego stopnia, że napotykając na podróże w czasie w jego książce, przebrnąłem przez nią bezboleśnie. Tak, tak, znowu Masterton na Straszniej! Drapieżcy.

David najmuje się do wyremontowania starej zagrzybiałej rudery, w której – nie wiedzieć czemu – nikt nie chce mieszkać. W Fortyfoot House gości wraz z synem i Liz – studentką, która zjawia się w domu z zamiarem przewaletowania studiów. Pomiędzy Davidem a Liz nawiązuje się romans (a jakże!), dzięki któremu facet lepiej znosi fakt, że żona zostawiła go (a jakże!) dla brodatego kochasia.
To, że w domu dzieją się „dziwne rzeczy”, jest oczywiste dla każdego, kto widział w życiu choć kilka filmów grozy. Wiadomo – tu szurnie, tam błyśnie – nic nowego. Wreszcie w Fortyfoot House zaczynają ginąć ludzie i wszystko wskazuje na to, że na strychu siedzi jakieś paskudztwo.
Na tym banałów koniec. Im dalej brniemy w fabułę, tym bardziej nas (a przynajmniej mnie) zaskakuje wyobraźnia Mastertona. Znajdziemy tu bowiem pełen wachlarz pozornie odległych od siebie wątków. Od dziewiętnastowiecznych dżentelmenów w cylindrach, poprzez czarownice, aż do mitycznych stworów zamieszkujących Ziemię na długo przed powstaniem człowieka. W to wszystko wplecionych dodatkowo kilka ekologicznych przestróg. No i podróże w czasie – wątek tyleż ciekawy i dający wielkie możliwości rozwoju fabuły, co niebezpieczny dla kogoś pozbawionego abstrakcyjnej wyobraźni (jak ja). Totalny miszmasz, jednak zmiksowany w całkiem znośną całość. Tak oto Graham Masterton – jak wiadomo, entuzjasta polskiej kuchni – stworzył nam fabularny bigos. Przynajmniej smaczny :D

To, co podobało mi się w Drapieżcach szczególnie, to wyraziste postacie. Silnie oddziałująca na męską wyobraźnię Liz, dostojny Pan Billings i przyjemnie opryskliwa, miotająca „zasrańcami” i „fagasami” wiedźma Kezia Mason. No i Brązowy Jenkin – zasyfiony człekoszczur, pupil Kezii. To właśnie on odgrywa tu rolę tego, który „niesie śmierć”. Przynajmniej do pewnego czasu... Tylko jak czytelnik ma się bać humanoidalnego gryzonia skaczącego wkoło i wykrzykującego przekleństwa w trzech językach naraz? Osobnik ciekawy, zabawny, ale kompletnie nietrafiony jako straszak. Co mnie zresztą niespecjalnie zawiodło, bo nie takie chybienia się Mastertonowi zdarzały na tym polu.

Przy Drapieżcach po raz kolejny złapałem się na haczyk, na którym wisiałem już przy kilku powieściach Mastertona. Zanim właściwa akcja rozwinie się na dobre, brniemy przez szereg pozornie niepotrzebnych szczegółów, drobiazgów na pierwszy rzut oka wydających się jedynie nic nieznaczącymi wypełniaczami. Ledwie zdąrzymy zapomnieć, że miały miejsce, czytamy o ich skutkach – często istotnych dla fabuły. Bardzo to lubię i z przyjemnością zawsze na tym haczyku zawisam.

Zasadniczo Drapieżcom przypisać można te same wady i zalety, co wielu innym „mastertonom”. No, może poza głównym zarzutem pt. „znowu jakiś stwór z mitologii”. Fakt, nieco mitologii się tu pojawia, jednak tym razem zdecydowanie nie jest to typowa mastertonowska kalka.
Pomysł na całą historię jest dość ryzykowny. Jakkolwiek oryginalny, to dla niektórych pewnie okaże się zbyt infantylny. Ale cóż... Ja to kupuję. Inni fani twórcy Manitou – z pewnością również.



Na koniec ciekawostka statystyczna:
rok tysiąc osiemset osiemdziesiąty szósty” - 41 znaków, w tekście pada 48 razy, łącznie 1968 znaków
rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty drugi” - 46 znaków, w tekście pada 17 razy, łącznie 782 znaki
RAZEM: 2750 znaków
liczba znaków mieszczących się na losowo wybranej stronie – 2518
Określając ciągle rok akcji pełną liczbą, Masterton wydłużył powieść o ponad stronę.

niedziela, 15 marca 2015

Mówią na mnie Kochaś (Girlhouse)



Wraz z kolejnymi dekadami mijają towarzyszące im lęki. Nie boimy się już kosmitów, efektów zimnej wojny i konsekwencji tajnych eksperymentów III Rzeszy. Zmieniają się lęki, więc zmianie ulega również współczesny horror. Nic więc dziwnego, że w dobie wszechobecnego Internetu i pornografii powstają kolejne produkcje upatrujące w obu tych zjawiskach pretekstu do wystraszenia nas i pokazania, że horror może czaić się wszędzie. W ostatnim czasie coraz częściej trafiam na filmy grozy, w których zagrożenie pochodzi z sieci. Dzisiaj będzie o jednej z takich produkcji – Girlhouse (2014).

Kylie jest studentką o urodzie nieskalanej lubieżną myślą księżniczki czekającej na księcia, który zdzirami paniami lubiącymi chwalić się swoimi wdziękami i niespodziewanie łatwo asymiluje się z nowym otoczeniem, doskonale przyswajając zasady rządzące w rezydencji. Kylie idzie coraz lepiej, ma jednaj pecha – wpada w oko stałemu gościowi portalu (kryptonim operacyjny: Kochaś) oferującego całodobowy wgląd w życie dziewczyn z Girlhouse. Tłusty, zakompleksiony informatyk (a jakże!) napędzany seksualną traumą z dzieciństwa rusza szarżą na Girlhouse po tym, jak niezależnie od Kylie jego wizerunek zostaje wystawiony na pośmiewisko. Oczywiście w całym tym bajzlu obowiązkowo musi pojawić się ktoś, kto przez większość filmu będzie drżał o los pięknej Kylie – mamy więc chłopaczka, który jako dziecko kochał się w niej, a po latach, bijąc niemca po kasku w towarzystwie pań z kamerek, trafia na swoją dawną miłość. Co dalej – łatwo się domyślić.
będzie jej okazywał uczucia w sposób bardziej wyszukany niż macanie po cyckach. Mimo budzącej takie skojarzenia aparycji dziewczyna, szukając sposobu na szybkie pieniądze, postanawia zrobić furorę na portalu z sexkamerkami. Widząc w bujaniu tyłkiem przed kamerą najlepszy sposób na zastrzyk gotówki, trafia do domu będącego połączeniem rezydencji Hugh Hefnera z Big Brotherem. Zamieszkuje wraz z innymi

Tematyka, choć niespecjalnie odkrywcza, przyciągnie każdego fana horroru płci męskiej. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto odpalił ten film z powodu innego niż myśl pod tytułem „tu muszą być cycki!”. Z czystym sumieniem przyznaję, że liczyłem na nie równie mocno, co się rozczarowałem. Cycków tu jak na lekarstwo. Co więcej, główna bohaterka kręcona jest w sposób grzeczniejszy niż jej koleżanki z rezydencji. Generalnie pole do stworzenia horroru erotycznego było wielkie, a wykorzystano tego potencjału jedynie małą, maleńką odrobinę.
Jeśli chodzi o horrorowy aspekt Girlhouse, jest trochę lepiej. Ciekawe sceny gore, wystarczająco brutalne. Czasem komiczne, jak rozpaczliwa próba uzyskania pomocy na czacie, pisząc obciętymi palcami, a potem nosem.
Czarny charakter w postaci zboczonego tłuściocha prezentuje się całkiem znośnie, nie bawi się w kotka i myszkę z dziewczynami, eliminując je z należytą brutalnością. Trochę czasem sobie poprzemyka w cieniu, poczai się bez sensu, ale cóż, takie są utarte zasady funkcjonowania slasherowego antagonisty… No i obowiązkowo jest zamaskowany – jego zboczenie zabawnie podkreślono maską zrobioną chyba z jego pompowanej kochanki.

Podsumowując: horroru wystarczająco dużo, cycków za mało, udało mi się nie zasnąć. Nie jest źle. Może tylko odrobinę drażnią naiwne miłosne zmagania kochasia Kylie na poziomie gimnazjum hajskulu.

niedziela, 8 lutego 2015

Piękna Krystyna ("Christine")



Nie wiem, ile obejrzałem filmów będących adaptacjami prozy Kinga. Wciąż jeszcze zdarza się, że po długim czasie od zobaczenia jakiegoś tytułu dowiaduję się, że obraz przedstawiał jakąś jego powieść lub nowelkę… Widziałem chyba jednak wystarczająco wiele, by móc osądzić, że jakość owych adaptacji to jedna wielka sinusoida. Jak na razie za najgorszy kingowy paździerz uważam Maglownicę. Zaś za jeden z lepszych – świeżo obejrzany Christine (1983).

Arnie jest najbardziej cipowatą ofiarą losu, jaką można sobie tylko wyobrazić. To jeden z tych, którzy
w amerykańskich filmach o szałowej młodzieży dostają w ryj drzwiczkami od szkolnej szafki, a lunch na stołówce muszą zbierać z podłogi. Jego życie zaczyna zmieniać się, kiedy nabywa ledwo jeżdżącego grata imieniem Christine. No, może zmienia się jeszcze tak od razu życie, lecz na początek mniemanie chłopaka o samym sobie, bo jednak szkolne oprychy cały czas mają go za nic i wyładowują agresję na jego aucie… W każdym razie Arnie nabiera pewności siebie, a jednocześnie ostrej szajby. Chłopaka zmienia samochód, który żyje własnym życiem i jest na serio zły. Auto…hm, powiedzmy, że bierze sprawy we własne…koła i ogólnie robi się niewesoło.


Motyw „wściekłego” przedmiotu wpływającego negatywnie na właściciela lub wręcz przejmującego nad nim kontrolę jest stary, przememłany wzdłuż i wszerz. A jednak w tym filmie (nie wiem, bo nie czytałem, ale podejrzewam, że w książce również albo nawet bardziej) schemat ten wydaje się świeży i ciekawy. Dlaczego? Myślę, że atrakcyjności nadaje mu fakt, iż związek Arniego z Christine ma w sobie coś z erotycznej intymności. Chłopak zdecydowanie woli auto od swojej „ludzkiej” partnerki, traktuje Christine jak najgorętszą laskę, jaką w życiu spotkał. Co więcej, maszyna zdaje się odwzajemniać to uczucie. Choć dziwnie to brzmi w kontekście samochodu, niezła z niej zazdrośnica ;)

Choć zazwyczaj kwestia poziomu aktorstwa jest dla mnie sprawą mało istotną, tutaj nie potrafiłem nie zwrócić na nią uwagi. Konkretnie mam na myśli odtwórców ról Arniego i jego dziewczyny. Tutaj dla pierwszego plus (dodatni) za nieco przerysowane, teatralne wręcz, ale jednocześnie pełne szaleństwa i wściekłości miny, którymi aktor raczył nas od czasu do czasu. Ten opętany wzrok na długo mi chyba zapadł w pamięć. Natomiast minus (ujemny) jak stąd do Bostonmaseczusec dla panienki grającego jego dziewczynę za sceny, w których niby to ma się bać lub panikować. Dziewczyna w tych momentach prawie zawsze ma kamienną twarz, a przerażenie sygnalizuje jakimś takim gestem… coś dziwnego robi z gardłem. Trochę to przypomina łkanie, trochę duszenie się, ale najbardziej połykanie flegmy… No, w każdym razie średnio to było przekonujące ;]
Lekki niedosyt wzbudziła we mnie też finałowa scena. Żeby nie spoilerować, powiem tylko tyle – ja bym tam wolał więcej wściekłej destrukcji ;)

Ostatecznie przyznać muszę, że przy Christine bawiłem się całkiem nieźle. Film nie ludzi, jest leciutki w odbiorze. Cycków trochę brak, ale za to Krystyna jest piękna i seksownie lśni czerwienią, więc i tak jest na czym oko zawiesić ;) Wątpię, by uchowało się jeszcze wielu takich noobów jak ja, którzy tego filmu nie znają, ale jeśli tacy istnieją, to im gorąco Christine polecam.

wtorek, 3 lutego 2015

W morsa się obrócisz! ("Tusk")



Przez kilka lat, które minęły odkąd rozpoczął się mój romans z horrorem, widziałem mnóstwo dziwnych, bardzo dziwnych i mega porąbanych rzeczy – od choinek mszczących się na ludziach za świąteczną masową eksterminację po pseudonaukowca zszywającego swoim „pacjentom” dupy z ustami. Wydawało mi się, że o wszystkim, co można tylko najgłupszego wymyślić, nakręcono już film. A jednak oglądając Tusk (2014), zmuszony byłem górną barierę idiotyzmu przesunąć jeszcze o jeden punkt.

Opis tego filmu na Filmwebie brzmi tak:

Młody mężczyzna poszukuje swojego przyjaciela w lasach Kanady. Towarzyszy mu dziewczyna zaginionego.

…a kto uwierzy, że owe dwa zdania oddają istotę fabuły, ten bardzo się rozczaruje. Zresztą, kto będzie miał odwagę to oglądać, ten sam sprawdzi, jak się ten opis ma do całego filmu.

Jakby tu zarysować fabułę, żeby nie brzmieć kretyńsko… No cóż, jaka fabuła, taki opis!
Dwóch przygłupów prowadzi internetową stację radiową, gdzie zabawia jeszcze głupszych od siebie żartami o masturbacji. Postanawiają zrobić wywiad z dzieciakiem z Kanady, który jest gwiazdą Internetu od kiedy na Youtube pojawił się filmik, na którym obcina sobie nogę kataną (czuję wstyd, że to piszę…). Jeden z przygłupów rusza więc do Kanady, a gdy już jest na miejscu, okazuje się, że szczeniak od katany popełnił samobójstwo, więc audycję szlag trafił. Aby nie wracać do Stanów z pustymi rękami, przygłup szuka tematu zastępczego. Trafia tak do dziwacznego dziadka, który raczy go opowieściami o tym, jak to walczył na wojnie u boku Hemingwaya itd. Dziadek ma też dość silne zboczenie na punkcie… morsów. Odkąd jeden z nich uratował mu życie, stały się jego obsesją, dlatego postanawia (przepraszam, naprawdę…) zoperować swojego gościa tak, by on również był morsem.

Wyobraźcie sobie monstrum Frankensteina w kształcie morsa. Czy można wymyślić coś głupszego?  To chyba miało być zabawne, ale jeżeli kogoś to śmieszy, to szczerze współczuję. Niby człowiek-mors próbuje odegrać egzystencjalną tragedię ludzkiej istoty uwięzionej w ciele zwierzęcia… i samo w sobie brzmi to dość dramatycznie, ale tu mamy tylko smutne oczy i żałosny ryk, a to jednak niespecjalnie robi wrażenie. Poza tym nie sądzę, by reżyser kręcąc coś takiego liczył na to, że ktokolwiek weźmie film na poważnie i przejmie się okrutnym losem głównego bohatera.
Film ani straszny, ani śmieszny. Film-zagadka, bo za cholerę nie wiem, co twórcy chcieli nim osiągnąć i jaką reakcję wzbudzić. Chyba raczej nie polegam go nikomu, bo na takie kretyńskie pierdoły szkoda czasu.

Swoją drogą ciekawe, czy twórcy filmu wiedzą, że tusk po polsku znaczy "złodziej" :P

piątek, 16 stycznia 2015

Śmierć = hamburger ("Zagłodzeni")

Chyba każdy zna to przyjemne uczucie, kiedy zasiada do oglądania filmu z nastawieniem, że będzie to podobny do miliona innych wypełniacz wolnego czasu, a okazuje się, trafił na coś naprawdę fajnego. Ostatni raz czułem to, oglądając Zbaw nas ode złego. Aż do dzisiaj, kiedy to trafiłem na Zagłodzonych (2014).

Przyjemniaczek o słodziutkiej aparycji, jego wściekle śliczna luba oraz trochę jakby gejowaty brat przyjeżdżają do Freedom – opuszczonego miasteczka owianego legendą o dzikich ludziach zamieszkujących leje krasowe. Legenda ta wydaje się prawdziwa, bo raz ktoś ciśnie bohaterom głaz w szybę auta, innym, razem auto zapierniczy. Jak się jednak okazuje, istotnie w okolicy ktoś robi dym, lecz nie są to dzikusy. To psychol, który łapie przyjezdnych, by w budynku niegdyś będącym placówką edukacyjną głodzić ich i zmuszać do walki na śmierć i życie za jajka z bekonem lub frytki i hamburgera.

Fakt – nie brzmi to zbyt oryginalnie i również takie nie jest, jednak Zagłodzonych – nie wiedzieć czemu – oglądałem z niemałą przyjemnością. A to z kilku powodów. Po pierwsze – fajne postacie, należycie wygłodniałe, tak bym to ujął :P Choć główni bohaterowie jakby zbyt szybko zgłodnieli... Po drugie – dość nieoczekiwane zwroty akcji w finalnych scenach. Już, już się wydaje, że pozamiatane, że kto trzeba – zabity, kto nie trzeba – też zabity, a tu nie :D Po trzecie wreszcie – cudowna, oryginalnie piękna odtwórczyni roli Candice – głównej bohaterki. Z tego zachwytu aż zamyślnikowałem cały akapit...

Miłym urozmaiceniem jest również to, że trup ściele się wystarczająco często, jednak nie odbywa się to w wyniku zdarzeń spod znaku „który scenarzysta wymyśli bardziej oryginalną śmierć”. Tutaj do morderstwa popycha instynkt i żądza przetrwania. Sytuacja, w której śmierć drugiego człowieka równa się hamburger jest zaiste przerażająca – nie ze względu na sam akt zabójstwa, ale na pobudki, z których wynika.

Mimo że film naprawdę mi się podobał, czuję już chyba lekki przesyt thrillerami o psycholach, który myślą kategoriami pt. „ktoś mi zrobił krzywdę i jest mi teraz tak przykro, że poświęcę kilka lat życia na stworzenie miejsca, w którym będę się znęcał na kim popadnie”. Nawet gdybym był najbardziej skrzywdzonym świrem na świecie, nie chciałoby mi się przerabiać szkoły na salę tortur jak czarny charakter Zagłodzonych, ani tym bardziej wymyślać zabawek robiących kuku jak Jigsaw. Nie rozumiem, dlaczego taki wizerunek mordercy staje się standardem... Właściwie to jest dobry temat do rozważań na któryś z kolejnych wpisów! :D

Podsumowując, polecam Zagłodzonych. Film nie jest jakimś arcydziełem, ale moim zdaniem ociupinkę wybija się ponad nudną przeciętność.

wtorek, 13 stycznia 2015

Miłość pośród kosmicznego śluzu ("Extraterrestrial")

Myślę, że wiele osób zgodzi się ze mną w tym, że nie ma zbyt wielu dobrych filmów o obcych. Ósmy pasażer Nostromo, Predator, Coś... Mój własny wróg też był niezły (albo po prostu sentyment z lat szczenięcych uniemożliwia mi jego obiektywna ocenę). Potem długo, długo nic i może ewentualnie Dzień niepodległości, choć to zupełnie inna liga. Fakt jest jednak faktem – minęły czasy, w których filmy o kosmitach trzymały poziom. Extraterrestrial (2014), choć nie jest taki zły, rewolucji chyba też nie rozpocznie.

Wszystko zaczyna się od najbardziej standardowego standardu w historii kina grozy. Grupa (kogo?) znajomych (!) wyjeżdża (gdzie?) do chatki w lesie (!). Jak się okazuje, w okolicy lubią sobie pohasać obcy. Wpadają tam od czasu do czasu i porywają mieszkańców. Pech chce, że akurat zwalają się głównym bohaterom na głowy. Jeden z obcych dostaje kulkę, w związku z czym rozpoczyna się polowanie wściekłych kosmitów na tych, którzy im zawinili. W tle rozgrywa się typowe love story pod hasłem „i chciałabym, i boję się”.

Choć przez większość filmu dzieciaki biegają w te i z powrotem i nie jest to specjalnie zajmujące, to warto wytrzymać i nie zasnąć. Ostatnie pół godziny mija znacznie szybciej, przyjemniej i ciekawiej – miejsce akcji przenosi się do wnętrza statku kosmicznego i możemy sobie w końcu popatrzeć na coś bardziej pomysłowego niż chatka w lesie. Na przykład na mroczne korytarze ociekające śluzem :D Tylko że w zamian musimy znieść beznadziejnie ckliwy watek miłosny...
Zakończenie filmu również warte jest wytrwania tej godziny i czterdziestu minut – mimo że można się go domyślić, bo nie jest wcale aż takie oryginalne, to jednak zaskakuje. Zarówno zwrotem akcji, jak i tym, że ckliwość wątku miłosnego osiąga apogeum ;)

Oglądając Extraterrestrial naszła mnie taka refleksja, że od czasów Predatora filmowcy nie mają kompletnie pomysłów na wizerunek obcego. Łowca naprawdę robił wrażenie, a Obcy to już absolutne arcydzieło. Dzięki nim filmy z ich udziałem były charakterystyczne, zapadały w pamięć. W Extraterrestrial natomiast widzimy te same nudne chude ludziki z wielkimi, skośnymi ślepiami.
Druga refleksja, a zarazem podsumowanie (bo nie ma za bardzo o czym dłużej gadać) jest następująca: jak mam pamiętać o tym filmie za miesiąc, dwa czy pół roku, skoro większa jego część jest nudnawa, obcy wyglądają jak w setce innych filmów, a tytułu nawet nie potrafię wymówić? Myślę, że nie będę jedynym widzem, w którego pamięci ten film przepadnie bezpowrotnie.

czwartek, 8 stycznia 2015

Opowiadanie "Demon zwany sumieniem"

Kolejne opowiadanie, które pojawiło się na blogu, nosi tytuł "Demon zwany sumieniem". Do tekstu traficie tradycyjnie - klikając na link poniżej lub na jego tytuł w menu "Opowiadania". Zapraszam do czytania!



wtorek, 6 stycznia 2015

Laurka dla Kinga - zapowiedź antologii "Pokłosie"


Stephen King to ikona horroru i choćbym nie wiem jak się tej opinii przeciwstawiał, to przeświadczenia tego nie zmienię. Trzeba się chyba w końcu z tym pogodzić. Facet nudzi mnie okrutnie i nie czuję, bym mu cokolwiek zawdzięczał. Wielu fanów horroru zawdzięcza mu jednak wiele – i z tym również muszę się pogodzić. Tym łatwiej mi to pogodzenie przyjdzie, że ów horrorowi dogmat, jakim jest rzekomy geniusz Kinga, był inspiracją do powstania całkiem interesującej antologii pt. Pokłosie.

Projekt okładki: Darek Kocurek
Mamy tu siedem opowiadań będących hołdem dla Kinga. Co ważne – nie są to teksty autorstwa
grubych ryb polskiego horroru. To autorzy, którzy jeszcze nie lśnią blaskiem sławy, ale od czasu do czasu błysną tu i tam. Mają już na koncie mniejsze lub większe sukcesy i oby udział w tej antologii okazał się kolejnym – większym.
Zanim w ręce wpadło mi Pokłosie, Marek Zychla był mi autorem zupełnie obcym. Po przeczytaniu antologii znam tego pana z dwóch opowiadań – Chyba oraz Fhabhtanna. Nie wiem, czy to wystarczająco, by poznać autora i móc coś powiedzieć o jego twórczości, dlatego swoje odczucia traktuję niezobowiązująco. Wyobraźnia autora jest jak bezpański kot – nigdy nie wiadomo po którym dachu polezie. Chylę czoła za pomysłowość, jednak dla mnie okazało się to trochę za dużo… Gadające psy i smoki z opowiadania Fhabhtanna  to zupełnie nie jest mój klimat. Pierwszy tekst również okazał się dla mnie nieco zbyt ciężki. Z pewnością jednak zadowoli czytelników lubiących surrealistyczne klimaty.
Kolejnym autorem, któremu dane było popisać się aż dwoma tekstami, jest Kacper Kotulak. Jego To nie TO i Death metal znacznie bardziej trafiły w mój gust. W pierwszym opowiadaniu autor już w tytule zaznacza, że nie zerżnął z kingowego To, co zresztą jest całkiem ciekawym zabiegiem. Opowiadanie, choć w oczywisty sposób przywodzące na myśl powieść Kinga, nie jest aż tak wtórne, jak można by na pierwszy rzut oka przypuszczać.
Drugi tekst Kotulaka na początku odrobinę mnie zawiódł. Zobaczywszy tytuł Death metal, miałem nadzieję, że w bardziej dosłowny sposób oddaje on treść. Trafiłem jednak na opowiadanie o gitarze wpływającej w okrutny sposób na poczynania swoich właścicieli. Wbrew pierwszemu wrażeniu – opowiadanie bardzo fajne, choć mogłoby być dłuższe.
Pozostałe trzy opowiadania jednak najbardziej przypadły mi do gustu. Świniak Juliusza Wojciechowicza to świetnie napisana opowieść o pewnym nietypowym rowerze… i o utęsknionych przeze mnie czasach, kiedy to dzieciakom chciało jeszcze się odlepić oczy od komputera i wyjść na dwór. Autor bardzo zręcznie przywołał w tekście te czasy, aż mi się smutno zrobiło, że jestem taki stary ;)
Opowiadanie Jarka Turowskiego Cierniowy dwór, choć traktuje o wampirach, których nie znoszę, również mocno przykuło moją uwagę – najpierw dołującym wątkiem obyczajowym, potem mrocznym klimatem, później klimatyczną wizją wampiryzmu.
Najbardziej obszerny tekst przygotowała Paulina Król. I chyba najlepszy zarazem. Nie dość, że historia kobiety, która każdego ranka budzi się w innej rzeczywistości jest niezwykle intrygująca, to jeszcze świetnie napisana i wystarczająco długa, bym mógł się rozsmakować ciekawym opowiadaniem.

Choć wydawało mi się, że jako osoba ślepa na urok Kinga będę równie ślepy na zawarte w opowiadaniach nawiązania do jego powieści, udało mi się ich kilka wyłapać. Fani Króla prawdopodobnie znajdą ich znacznie więcej i odczują z lektury przyjemność proporcjonalnie silniejszą. Być może gdyby nie ogólne założenie antologii, nie napotkałbym kilku dodatkowych smaczków będących bardziej nawiązaniami do stylistyki Kinga, niż dosłownych zapożyczeń z jego twórczości. Ale że kierowała mną myśl, że one gdzieś tu muszą być, to wydaje mi się, że mimo słabej znajomości jego książek, w paru miejscach słusznie zaświeciła mi się żaróweczka ;)

Jakkolwiek nie zgadzam się z tymi, którzy upierają się, że bez Króla nie ma horroru, przyznać trzeba, że przez dekady działalności literackiej wychował sobie zdolne stadko, w godny sposób oddające mu hołd tą oto piękną laurką. Serdecznie gratuluję autorom dobrej roboty i trzymam kciuki za sukces książki!
Zbiór opowiadań Pokłosie ma ukazać się wiosną tego roku nakładem wydawnictwa Gmork. Szykujcie więc świnki-skarbonki i nie żałujcie ich, bo warto!

http://gmork.pl/