menu2

niedziela, 8 lutego 2015

Piękna Krystyna ("Christine")



Nie wiem, ile obejrzałem filmów będących adaptacjami prozy Kinga. Wciąż jeszcze zdarza się, że po długim czasie od zobaczenia jakiegoś tytułu dowiaduję się, że obraz przedstawiał jakąś jego powieść lub nowelkę… Widziałem chyba jednak wystarczająco wiele, by móc osądzić, że jakość owych adaptacji to jedna wielka sinusoida. Jak na razie za najgorszy kingowy paździerz uważam Maglownicę. Zaś za jeden z lepszych – świeżo obejrzany Christine (1983).

Arnie jest najbardziej cipowatą ofiarą losu, jaką można sobie tylko wyobrazić. To jeden z tych, którzy
w amerykańskich filmach o szałowej młodzieży dostają w ryj drzwiczkami od szkolnej szafki, a lunch na stołówce muszą zbierać z podłogi. Jego życie zaczyna zmieniać się, kiedy nabywa ledwo jeżdżącego grata imieniem Christine. No, może zmienia się jeszcze tak od razu życie, lecz na początek mniemanie chłopaka o samym sobie, bo jednak szkolne oprychy cały czas mają go za nic i wyładowują agresję na jego aucie… W każdym razie Arnie nabiera pewności siebie, a jednocześnie ostrej szajby. Chłopaka zmienia samochód, który żyje własnym życiem i jest na serio zły. Auto…hm, powiedzmy, że bierze sprawy we własne…koła i ogólnie robi się niewesoło.


Motyw „wściekłego” przedmiotu wpływającego negatywnie na właściciela lub wręcz przejmującego nad nim kontrolę jest stary, przememłany wzdłuż i wszerz. A jednak w tym filmie (nie wiem, bo nie czytałem, ale podejrzewam, że w książce również albo nawet bardziej) schemat ten wydaje się świeży i ciekawy. Dlaczego? Myślę, że atrakcyjności nadaje mu fakt, iż związek Arniego z Christine ma w sobie coś z erotycznej intymności. Chłopak zdecydowanie woli auto od swojej „ludzkiej” partnerki, traktuje Christine jak najgorętszą laskę, jaką w życiu spotkał. Co więcej, maszyna zdaje się odwzajemniać to uczucie. Choć dziwnie to brzmi w kontekście samochodu, niezła z niej zazdrośnica ;)

Choć zazwyczaj kwestia poziomu aktorstwa jest dla mnie sprawą mało istotną, tutaj nie potrafiłem nie zwrócić na nią uwagi. Konkretnie mam na myśli odtwórców ról Arniego i jego dziewczyny. Tutaj dla pierwszego plus (dodatni) za nieco przerysowane, teatralne wręcz, ale jednocześnie pełne szaleństwa i wściekłości miny, którymi aktor raczył nas od czasu do czasu. Ten opętany wzrok na długo mi chyba zapadł w pamięć. Natomiast minus (ujemny) jak stąd do Bostonmaseczusec dla panienki grającego jego dziewczynę za sceny, w których niby to ma się bać lub panikować. Dziewczyna w tych momentach prawie zawsze ma kamienną twarz, a przerażenie sygnalizuje jakimś takim gestem… coś dziwnego robi z gardłem. Trochę to przypomina łkanie, trochę duszenie się, ale najbardziej połykanie flegmy… No, w każdym razie średnio to było przekonujące ;]
Lekki niedosyt wzbudziła we mnie też finałowa scena. Żeby nie spoilerować, powiem tylko tyle – ja bym tam wolał więcej wściekłej destrukcji ;)

Ostatecznie przyznać muszę, że przy Christine bawiłem się całkiem nieźle. Film nie ludzi, jest leciutki w odbiorze. Cycków trochę brak, ale za to Krystyna jest piękna i seksownie lśni czerwienią, więc i tak jest na czym oko zawiesić ;) Wątpię, by uchowało się jeszcze wielu takich noobów jak ja, którzy tego filmu nie znają, ale jeśli tacy istnieją, to im gorąco Christine polecam.

wtorek, 3 lutego 2015

W morsa się obrócisz! ("Tusk")



Przez kilka lat, które minęły odkąd rozpoczął się mój romans z horrorem, widziałem mnóstwo dziwnych, bardzo dziwnych i mega porąbanych rzeczy – od choinek mszczących się na ludziach za świąteczną masową eksterminację po pseudonaukowca zszywającego swoim „pacjentom” dupy z ustami. Wydawało mi się, że o wszystkim, co można tylko najgłupszego wymyślić, nakręcono już film. A jednak oglądając Tusk (2014), zmuszony byłem górną barierę idiotyzmu przesunąć jeszcze o jeden punkt.

Opis tego filmu na Filmwebie brzmi tak:

Młody mężczyzna poszukuje swojego przyjaciela w lasach Kanady. Towarzyszy mu dziewczyna zaginionego.

…a kto uwierzy, że owe dwa zdania oddają istotę fabuły, ten bardzo się rozczaruje. Zresztą, kto będzie miał odwagę to oglądać, ten sam sprawdzi, jak się ten opis ma do całego filmu.

Jakby tu zarysować fabułę, żeby nie brzmieć kretyńsko… No cóż, jaka fabuła, taki opis!
Dwóch przygłupów prowadzi internetową stację radiową, gdzie zabawia jeszcze głupszych od siebie żartami o masturbacji. Postanawiają zrobić wywiad z dzieciakiem z Kanady, który jest gwiazdą Internetu od kiedy na Youtube pojawił się filmik, na którym obcina sobie nogę kataną (czuję wstyd, że to piszę…). Jeden z przygłupów rusza więc do Kanady, a gdy już jest na miejscu, okazuje się, że szczeniak od katany popełnił samobójstwo, więc audycję szlag trafił. Aby nie wracać do Stanów z pustymi rękami, przygłup szuka tematu zastępczego. Trafia tak do dziwacznego dziadka, który raczy go opowieściami o tym, jak to walczył na wojnie u boku Hemingwaya itd. Dziadek ma też dość silne zboczenie na punkcie… morsów. Odkąd jeden z nich uratował mu życie, stały się jego obsesją, dlatego postanawia (przepraszam, naprawdę…) zoperować swojego gościa tak, by on również był morsem.

Wyobraźcie sobie monstrum Frankensteina w kształcie morsa. Czy można wymyślić coś głupszego?  To chyba miało być zabawne, ale jeżeli kogoś to śmieszy, to szczerze współczuję. Niby człowiek-mors próbuje odegrać egzystencjalną tragedię ludzkiej istoty uwięzionej w ciele zwierzęcia… i samo w sobie brzmi to dość dramatycznie, ale tu mamy tylko smutne oczy i żałosny ryk, a to jednak niespecjalnie robi wrażenie. Poza tym nie sądzę, by reżyser kręcąc coś takiego liczył na to, że ktokolwiek weźmie film na poważnie i przejmie się okrutnym losem głównego bohatera.
Film ani straszny, ani śmieszny. Film-zagadka, bo za cholerę nie wiem, co twórcy chcieli nim osiągnąć i jaką reakcję wzbudzić. Chyba raczej nie polegam go nikomu, bo na takie kretyńskie pierdoły szkoda czasu.

Swoją drogą ciekawe, czy twórcy filmu wiedzą, że tusk po polsku znaczy "złodziej" :P