menu2

poniedziałek, 18 maja 2015

Bigos a' la Masterton ("Drapieżcy")

Nigdy jakoś specjalnie nie ogarniałem książek czy filmów, w których autorzy budowali fabułę na zjawisku podróży w czasie czy innych abstrakcyjnych motywach. Ile razy miałem do czynienia z czymś w tych klimatach, dochodziłem do wniosku, że do odnalezienia się w tym mentliku trzeba by mieć łeb o mocy przerobowej Stephena Hawkinga. Pisarstwem Mastertona przesiąkłem już chyba jednak do tego stopnia, że napotykając na podróże w czasie w jego książce, przebrnąłem przez nią bezboleśnie. Tak, tak, znowu Masterton na Straszniej! Drapieżcy.

David najmuje się do wyremontowania starej zagrzybiałej rudery, w której – nie wiedzieć czemu – nikt nie chce mieszkać. W Fortyfoot House gości wraz z synem i Liz – studentką, która zjawia się w domu z zamiarem przewaletowania studiów. Pomiędzy Davidem a Liz nawiązuje się romans (a jakże!), dzięki któremu facet lepiej znosi fakt, że żona zostawiła go (a jakże!) dla brodatego kochasia.
To, że w domu dzieją się „dziwne rzeczy”, jest oczywiste dla każdego, kto widział w życiu choć kilka filmów grozy. Wiadomo – tu szurnie, tam błyśnie – nic nowego. Wreszcie w Fortyfoot House zaczynają ginąć ludzie i wszystko wskazuje na to, że na strychu siedzi jakieś paskudztwo.
Na tym banałów koniec. Im dalej brniemy w fabułę, tym bardziej nas (a przynajmniej mnie) zaskakuje wyobraźnia Mastertona. Znajdziemy tu bowiem pełen wachlarz pozornie odległych od siebie wątków. Od dziewiętnastowiecznych dżentelmenów w cylindrach, poprzez czarownice, aż do mitycznych stworów zamieszkujących Ziemię na długo przed powstaniem człowieka. W to wszystko wplecionych dodatkowo kilka ekologicznych przestróg. No i podróże w czasie – wątek tyleż ciekawy i dający wielkie możliwości rozwoju fabuły, co niebezpieczny dla kogoś pozbawionego abstrakcyjnej wyobraźni (jak ja). Totalny miszmasz, jednak zmiksowany w całkiem znośną całość. Tak oto Graham Masterton – jak wiadomo, entuzjasta polskiej kuchni – stworzył nam fabularny bigos. Przynajmniej smaczny :D

To, co podobało mi się w Drapieżcach szczególnie, to wyraziste postacie. Silnie oddziałująca na męską wyobraźnię Liz, dostojny Pan Billings i przyjemnie opryskliwa, miotająca „zasrańcami” i „fagasami” wiedźma Kezia Mason. No i Brązowy Jenkin – zasyfiony człekoszczur, pupil Kezii. To właśnie on odgrywa tu rolę tego, który „niesie śmierć”. Przynajmniej do pewnego czasu... Tylko jak czytelnik ma się bać humanoidalnego gryzonia skaczącego wkoło i wykrzykującego przekleństwa w trzech językach naraz? Osobnik ciekawy, zabawny, ale kompletnie nietrafiony jako straszak. Co mnie zresztą niespecjalnie zawiodło, bo nie takie chybienia się Mastertonowi zdarzały na tym polu.

Przy Drapieżcach po raz kolejny złapałem się na haczyk, na którym wisiałem już przy kilku powieściach Mastertona. Zanim właściwa akcja rozwinie się na dobre, brniemy przez szereg pozornie niepotrzebnych szczegółów, drobiazgów na pierwszy rzut oka wydających się jedynie nic nieznaczącymi wypełniaczami. Ledwie zdąrzymy zapomnieć, że miały miejsce, czytamy o ich skutkach – często istotnych dla fabuły. Bardzo to lubię i z przyjemnością zawsze na tym haczyku zawisam.

Zasadniczo Drapieżcom przypisać można te same wady i zalety, co wielu innym „mastertonom”. No, może poza głównym zarzutem pt. „znowu jakiś stwór z mitologii”. Fakt, nieco mitologii się tu pojawia, jednak tym razem zdecydowanie nie jest to typowa mastertonowska kalka.
Pomysł na całą historię jest dość ryzykowny. Jakkolwiek oryginalny, to dla niektórych pewnie okaże się zbyt infantylny. Ale cóż... Ja to kupuję. Inni fani twórcy Manitou – z pewnością również.



Na koniec ciekawostka statystyczna:
rok tysiąc osiemset osiemdziesiąty szósty” - 41 znaków, w tekście pada 48 razy, łącznie 1968 znaków
rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty drugi” - 46 znaków, w tekście pada 17 razy, łącznie 782 znaki
RAZEM: 2750 znaków
liczba znaków mieszczących się na losowo wybranej stronie – 2518
Określając ciągle rok akcji pełną liczbą, Masterton wydłużył powieść o ponad stronę.