Weszliśmy na dach
bloku. Kilka kroków i już jesteśmy przy krawędzi budynku.
Siadamy: ja po turecku, Karolina z kolanami pod brodą. Miasto z tego
miejsca wygląda pięknie. Nie oznacza to, że jest piękne w
istocie. Po prostu wszyscy mamy tendencję do uznawania każdego
widoku obserwowanego z góry za godny zachwytu. Nawet, jeśli chodząc
ulicami mijamy najbardziej zniszczone i zaniedbane kamienice,
chodniki pokryte śmieciami i śmierdzących pijaków, opierających
się o ogrodzenia; patrząc na to samo miejsce z dużej wysokości
upajamy się urodą tej przestrzeni. Tylko zachód słońca jest
równie zachwycający z dołu, jak i z wysokości. Może dlatego, że
na słońce żaden wandal nie wlezie i go nie zanieczyści. Patrzymy
więc na ten płonący balon. Patrzymy w milczeniu.
W oknie jednego z
nowoczesnych, wysokich i brudnych budynków widzę błysk. Krótki,
ale rażący w oczy refleks białego światła.
Zaraz ktoś umrze.
Rozglądam się po
ulicach i chodnikach, zerkam na deptak. Rzeczywiście, jeden z
przechodniów pada na kolana, a sekundę potem na twarz. Żadnych
drgawek przedśmiertnych, żadnych dźwięków sygnalizujących ból,
czy przerażenie. Po prostu upada bez życia na kostkę brukową.
Inni, widząc to, przyspieszają kroku i z niepokojem oddalają się
z miejsca wypadku. Być może za chwilę snajper z okna pośle swój
morderczy błysk i w moją stronę. Może za kilka sekund martwy będę
ja albo Karolina. Nie boimy się. To wojna, której nikt się nie
boi, ani się nią nie przejmuje. Znaleźliby się też pewnie tacy,
którzy nie zauważyli jeszcze, że wybuchła.
Wojna, o której się
nie mówi. Milczą media, milczą politycy. Prawie dwieście lat po
ostatnim z dwóch ogólnoświatowych konfliktów typowo zbrojnych
przyszło nam stanąć twarzą w twarz z realiami nowego rodzaju
konfliktu. Trudno to nawet nazwać wojną. Nie ma czołgów. Nieba
nie przecinają bombowce. Nie słychać strzałów. Mimo to ciągle
giną ludzie. Bezustannie padają trupy mężczyzn, kobiet i dzieci.
W morderczym szale nikt nie zastanawia się, kogo i dlaczego zabija.
Przeżytkiem są bitwy, przesłuchania jeńców, zorganizowane ataki,
zamachy terrorystyczne. Jakiś szaleniec, cieszący się wymuszonym
siłą autorytetem, uznał, że o wiele praktyczniejszym planem
prowadzenia wojny jest totalny chaos. Po co wykańczać konkretnych
ludzi, skoro można eliminować każdego, który się akurat nawinie?
Karolina trzęsie się
z zimna. Obejmuję ją mocno i tworzymy ściśle symbiotyczny twór
fizyczny na podobieństwo emocjonalnego, którego symbiontami byliśmy
przez ostatnie dwa lata naszego życia.
Siedzimy na tej
krawędzi i opierając się sile wiatru, próbującego nas z niej
zepchnąć, patrzymy na zachodzące słońce. Przez długi czas nic
nie mówimy. Nasze splecione palce mówią za nas. Zaciskają się na
sobie, przekazując w ten sposób treści pozostające poza zasięgiem
słów, nie ogarnięte jakimkolwiek językiem.
- Jak się czujesz? -
Pytam.
- W porządku. Tylko
jakoś tak pusto. Czuję się, jakbym nie miała zupełnie nikogo.
Nawet ciebie.
Znów milczymy. Oboje
wiemy, że jakiego tematu byśmy nie podjęli, rozmowa i tak nie
będzie się kleić. Właściwie to o czym mielibyśmy rozmawiać?
Nic nie jest istotne na tyle, aby był powód rozpoczynać o tym
dyskusję. Mam mówić jej o filmie, który oglądałem w weekend? O
tym, że zaspałem w piątek i spóźniłem się do szkoły? Jakie to
ma w tej chwili znaczenie?
Siedzimy więc w
milczeniu. Nie trwa to długo, cisza drażni. Uspokajamy się
frazesami.
- Powiedziałeś komuś?
- Nikomu – odpowiadam.
– Po co miałbym komukolwiek o tym mówić? Skoro chcemy dotrzymać
słowa, musimy zrobić to bez niczyjej wiedzy.
- Masz rację. Boisz
się? - pyta Karolina wpatrując się we mnie szklącymi się oczami.
Widzę wyraźne, że ona się boi.
- Nie – mówię po
krótkim namyśle. – Nie boję się. I ty też nie powinnaś.
Musisz być konsekwentna, nie możesz się wycofać.
- Martwię się o
rodziców. Nie zniosą tego...
- Zniosą, zniosą. Od
czterech dni jest wojna. Prędzej, czy później i tak zginiesz.
Wyraźnie zabolały ją
te słowa. Co miałem jednak powiedzieć? Powinienem budować w niej
fałszywe przekonanie, że wszystko będzie dobrze? Nie jest głupia,
wie doskonale, że okłamywałbym ją.
Dopiero teraz, widząc
te jej mokre oczy, dopada mnie prawdziwy smutek. Okropny, zaciskający
się na gardle żal powodowany świadomością, że tyle jeszcze w
życiu miałem do zrobienia. Tyle było jeszcze ścieżek do
wydeptania, tyle błędów do popełnienia. Trudno pogodzić się z
myślą, że wszystkie plany i marzenia odłożyć trzeba na następne
wcielenie. Jednak jest to konieczne. Kiedy niemal oczywiste stało
się, że wybuchnie wojna, umowa między mną a Karoliną była
jasna: nie patrzymy na to, nie bierzemy w tym udziału. Wiejemy stąd
raz na zawsze, uciekamy w niebyt. Przypieczętowaliśmy ją krwią,
przysięgaliśmy sobie. Nie ma odwrotu. Podobnie, jak nie ma nadziei.
Ta wojna jest zupełnie inna od poprzednich. Nie ma szans na to, że
przeczekamy ją w schronie. Wykończy nas wszystkich. Nigdzie na
świecie nie ma dla nas bezpiecznego miejsca. Nie ma ucieczki przed
nową, śmiercionośną technologią. Żołnierz wyposażony w szkła
kontaktowe zabijające laserem jest w stanie dopaść każdego. Tym
bardziej, jeśli wtopi się w tłum. Każdy, znajdując się w takim
piekle, straciłby nadzieję.
- Jak myślisz, czy tam
będziemy mogli być nadal razem? - Karolina odezwała się cicho,
nie patrząc już na mnie, ale w przestrzeń ginącego w szarości
miasta.
- Nie wiem. Mogę ci
jedynie obiecać, że jeśli tylko to będzie możliwe, odnajdziemy
się tam.
- Wierzę, że się
spotkamy. Bardzo w to wierzę.
Na ramieniu Karoliny
usiadł mechaniczny owad wielkości trzmiela. Nie wiem, jak one
znajdują swoje ofiary i w jaki sposób rozróżniają, na kim
usiąść, a na kim nie. To jedna z zagadek techniki militarnej,
których nie jestem w stanie rozwiązać.
- Nie ruszaj się,
zdejmę go.
- Zostaw. Niech sobie
siedzi, i tak już czas na nas. Słońce zaszło.
Siedzieliśmy jeszcze chwilę
i patrzyliśmy, jak z otworu gębowego owada wysuwa się maleńka,
ledwo widoczna rurka, wbijając się w skórę. Cieczy w pojemniczku
stanowiącym odwłok zaczęło ubywać. Pojemnik był po chwili
pusty. Mechaniczny trzmiel schował rurkę i odleciał.
- Czas na nas –
powtórzyła Karolina.
Ostatni pocałunek.
Powolny i palący wargi.
- Skaczmy – mówię i
wzdycham głęboko.
- Skaczmy. Na trzy.
- Raz.
- Dwa.
- Trzy!
Kiedy przechylaliśmy
się w otchłań, na końcu której czekał na nas twardy asfalt, po
raz ostatni spojrzałem w jej oczy. Były puste, nie patrzyły już
na nic. Trucizna zaczęła działać.
Nie zdążyliśmy.
Spadamy jednak razem; mimo
wszystko, przysięga się wypełnia.
Lirycznie jak na Ciebie, lubię je :)
OdpowiedzUsuńO.
I ja lubię. Jest klimat, jest mrok, jest niedopowiedzenie. Czas akcji można wydumać z kontekstu, opowiadanie to ledwie kadr, jako króciutki twór - daje radę.
OdpowiedzUsuń