menu2

Szalony


Jako pierwszy zamieszczam tekst, który dotąd uważałem za najlepszy z ukończonych. Dziś przeczytałem go po raz pierwszy od bardzo dawna i już go za najlepszy nie uważam. Z perspektywy czasu widzę, jakie to opowiadanie jest toporne. Ale cóż, taka jest kolej rzeczy - zanim napisze się jeden dobry tekst, trzeba stworzyć dziesięć gorszych, na których ukształtuje się umiejętności. Zapraszam i błagam o wyrozumiałość.



Dwie godziny po północy to pora, o której ulica Przybyszewskiego jest miejscem zupełnie innym, niż za dnia. Tutaj nawet w głowie przechodnia o słabo rozwiniętej wyobraźni surrealizm zostaje podniesiony do potęgi entej i bezlitośnie naciera na jego zdrowy rozsądek oraz trzeźwe postrzeganie rzeczywistości.
Nocą trudno spotkać człowieka. Większość mieszkańców w tej okolicy to ludzie starsi i dzieci, a więc osoby, które raczej nie preferują nocnego życia. Zwykle kręci się tu kilka bezpańskich psów. O tej porze nie ma ani jednego. Jedynymi nocnymi gośćmi na Przybyszewskiego są czasem szukające pożywienia lisy, przychodzące z pobliskiego lasu.
Ulica nie jest długa. Patrząc w jej głąb zdaje się, jakby była ślepa i zakończona drewnianą ścianą. W rzeczywistości widzi się całkiem spory, stary budynek, usytuowany właśnie w taki sposób, że zdaje się on być jej zakończeniem. Tymczasem w rzeczywistości ulica Przybyszewskiego skręca tuż przed nim pod kątem prostym. Mimo to owe złudzenie budzi pewien klaustrofobiczny dyskomfort. Jest tutaj sporo starych, drewnianych domów, szczególnie na początku. Wąskie chodniki już prawie nie istnieją. Pokryte przez nieusuwaną od lat trawę i chwasty, zniknęły już niemal całkowicie ze świadomości mieszkańców. Rozjeżdżona kołami samochodów, a przez to nierówna powierzchnia pokryta staromodną, popękaną trylinką utwierdza w przekonaniu, że czas płynie tu bardzo wolno.
Dające niewiele światła latarnie zdają się ignorować niektóre zakamarki. Nieoświetlone fragmenty przestrzeni we władanie objął gęsty, niemal namacalny mrok. Przerażone umysły płodzą w nim wygłodniałe wilki, duchy lub bezwzględnych gwałcicieli.
Najbardziej działają na wyobraźnię drzewa. Rosnące przy ogrodzeniach posesji lub tuż za nimi, pochylają się nad ulicą niczym olbrzymie potwory nad bezbronną ofiarą. Kiedy szumią, drażnione nocnym wiatrem, ma się wrażenie, jakby krzyczały. Czasami można usłyszeć ich wrzaski i groźby. Świst wśród liści, każący wynosić się stąd jak najszybciej.
O drugiej nad ranem ulicą Przybyszewskiego wracał do domu dziewiętnastoletni mężczyzna. Dawid. Zgarbiony, z rękami wbitymi w kieszenie, niespiesznym chodem kierował się ku domowi. Ubrany od stóp do głów w czerń, nie wyróżniał się w mroku ulicy. Na głowę naciągnięty miał głęboki kaptur. Wydostające się spod niego długie blond włosy opadały na twarz. Ograniczało to znacznie widoczność chłopaka, lecz było mu wszystko jedno. W tym świetle bez okularów, których nie nosił mimo że powinien, i tak niewiele widział. Poza tym, jako dla utalentowanego malarza, mroczna aura tego miejsca, wspomagana utrudnionym widzeniem, była niezwykle inspirująca.
Szedł trochę zygzakiem. Nie było to jednak spowodowane tańczącym we krwi alkoholem, pitym jeszcze pół godziny temu na imprezie. Dawid omijał prawie dwumetrowe szpony, wbijane w podłoże przez olbrzymie łapy, należące do drzewnego monstrum. Jakkolwiek obojętny był na takie sytuacje, instynkt samozachowawczy nakazywał mu na wszelki wypadek obchodzić je łukiem. Przed nosem przeleciała chłopakowi wrona z rozpłatanym korpusem. Wiszące na żyle ptasie serce prześliznęło się z mlaśnięciem po jego policzku. Nie przejął się tym. Szedł dalej. Dom już niedaleko. Drzewa nie dawały za wygraną. Rzygały Dawidowi wprost pod nogi czymś wyglądającym na żywicę wymieszaną z kawałkami surowego, przeżutego mięsa. Idąc, rozglądał się na boki, łypiąc spod kaptura. Wszystko to już znał. Wszystko już widział. Nic nie było w stanie go przerazić. Właściwie nawet nie powinno, bo czy można drżeć ze strachu, oglądając film grozy, do którego własnoręcznie napisało się scenariusz?
Stanąwszy przed drzwiami wejściowymi, wyjął z kieszeni klucz. Drzwi miały wprawdzie dwa zamki, jednak Dawid nie przywiązywał do tego wagi; nosił jeden klucz. Do jednego z zamków. Wbił go w gałkę oczną, znajdującą się tuż pod klamką. Wyszły na niej małe, czerwone żyłki, po czym oko rozlało się po powierzchni drzwi i jego resztki spłynęły mozolnie. Chłopak, przekręcając klucz, westchnął z poirytowaniem. Miał już tego dość. Co za dużo, to niezdrowo.
Po wejściu do mieszkania wszystko ustąpiło. Stół był stołem, nie wyrastała z niego głowa, która próbowałaby ugryźć chłopaka, gdyby zechciał sięgnąć po stojący na blacie kubek z zimną herbatą. Na żyrandolu nie wisiał obdarty ze skóry kot, ściskający zębami żarówkę. Wszystko w normie.
Nie chciało mu się spać. Okno w jego pokoju wychodziło na wschód, a więc było od strony ulicy. Otworzył je na oścież. Lubił nocą stanąć przy nim i patrzeć na sąsiednie domy. Mieszkał tu od urodzenia. Ta okolica działała na jego emocje niezwykle intensywnie. Pobudzała w nim to, czego nie byli w stanie pobudzić ludzie, których w większości nie znosił. Dostrzegał w niej tajemniczość i klimat niezauważalne dla przeciętnego obserwatora. Kochał to miejsce. Czuł się jego częścią.
Zamknął okno i rzucił się na łóżko. Leżał kilka minut, gapiąc się w sufit i rozmyślając.
Czy to, co spotkało go w drodze do domu było wystarczająco dobre?
Wystarczająco surrealistyczne?
Czy było wystarczająco chore?
Po namyśle stwierdził, że było.

Dawid, kiedy uznał, że malarstwo jest jego drogą, sposobem na życie i szansą na przetrwanie dla jego indywidualności, poświęcił część swojego pokoju na pracownię. Mieszkał nadal w domu rodziców a oni nie byli w stanie odstąpić mu w tym celu żadnego z pomieszczeń. Wziął więc sprawy w swoje ręce. Samodzielnie postawił w rogu swojego pokoju dwie ścianki z płyt gipsowych, tworząc wewnątrz niego klitkę, będącą odtąd pracownią malarską. Zamykał się tam nieraz na całe dnie, czasem nawet noce. Tak też było i tym razem. Nie było mowy o spaniu. W drodze powrotnej z imprezy przyszedł do niego Obraz, a kiedy Obrazy przychodziły do Dawida, musiał je powoływać do życia na płótnie.

***

Następnego dnia koło południa zjawił się u Dawida Karol, kolega ze szkoły. Jedna z nielicznych osób, które chłopak tolerował. Wpadł sprawdzić, czy po wczorajszej imprezie wszystko z Dawidem w porządku. Zeszłego wieczora raczyli się bowiem podejrzanym trunkiem autorstwa wujka Karola. Jako że człowiek ten lubił eksperymentować, z alkoholem spod jego ręki trzeba było uważać. Chłopcy sobie wczoraj nie żałowali, toteż wyrzuty sumienia nakazały Karolowi zajrzeć do Krałleja i sprawdzić, czy ma się dobrze.
Krałlej to ksywka Dawida, używana raczej bez jego aprobaty. Nie trudno domyślić się, iż powodem jej istnienia jest zainteresowanie okultyzmem. Nie, żeby Dawid starał się zgłębiać czarną magię czy rozmawiać z duchami. Po prostu lubił czasem o tym poczytać i posiadał na te tematy całkiem sporą wiedzę.

Przyjście Karola nie zdołało oderwać artysty od płótna. Drzwi koledze otworzyła matka chłopaka.
– Cześć, Krałlej! - rzucił wesoło kumpel, wchodząc do pracowni. Choć może „wchodząc” to za dużo powiedziane. Raczej stając w futrynie drzwi, bo pomieszczenie było naprawdę malutkie.
Dawid przerwał malowanie i odwrócił głowę, ukazując gościowi swoje blade oblicze o zaczerwienionych ze zmęczenia oczach.
– Cześć – odpowiedział charakterystycznym dla siebie, przyciszonym głosem.
– Wpadłem zobaczyć, czy ci wczorajszy specyfik wujka nie zaszkodził, ale widzę, że nawet ululać cię nie dał rady. Masz mocny łeb, chłopie. Dzwoniłem do Przemka, koleś od rana haftuje. Dostał gorączki, drgawki ma... - przerwał monolog, widząc płótno.
Wpatrywał się w nie długo, a Dawid w niego, obserwując reakcję.
– Stary, jesteś szalony – stwierdził kumpel trochę z ironią, a trochę z podziwem.
– Uznam to za komplement – odparł Krałlej – Przepraszam cię, chyba muszę się przespać.
– Jasne, że musisz! Widziałeś, jak wyglądasz? Jak ghul. Nie możesz całymi dniami malować, odpocznij w końcu. Zresztą i tak wpadłem tylko na chwilę w drodze do apteki. Muszę kupić jakieś prochy, bo mnie kac zabije. Trzymaj się!
– Na razie.
Kolega poklepał przyjacielsko Dawida po ramieniu i skierował swoje kroki ku wyjściu. Wychodząc, rzucił jeszcze raz okiem na powstający obraz.
– Słowo daję, Krałlej, jesteś świr.

***

Koło godziny piętnastej Dawida obudził telefon. Karol dzwonił.
– Stary, wybacz, że przerywam ci sjestę, ale jest sprawa niecierpiąca zwłoki.
– No? – Krałlej zasygnalizował, że zamienia się w słuch.
– Pamiętasz ten bar na obrzeżach miasta, który upadł zeszłej zimy?
– Pamiętam.
– Kojarzysz gościa, który był właścicielem, prawda? No wiesz, taki nawiedzony, stary metal...
– Kojarzę. I co?
– Spotkałem go jakieś pół godziny temu. Rozmawialiśmy trochę, okazuje się, że nas pamięta!
– Nic dziwnego, mało komu sprzedał tyle piwa, co nam – odparł Krałlej, na co kumpel zaśmiał się do swoich wspomnień.
– No i ten koleś rozkręca nowy interes. Kupił lokal, tym razem bliżej centrum miasta. Chce otworzyć tam coś w stylu knajpy dla fanów horroru. Wiesz, kufle w kształcie czaszki, Freddy Krueger na szyldzie, tego typu bajery.
– Super – powiedział Dawid, choć bez przekonania w głosie.
– Super to będzie jak ci powiem, jaką propozycję mam ci od niego przekazać! - chłopak prawie kipiał z podniecenia tematem. – Facet pamiętał, że malujesz te swoje dziwactwa. I tu jest sedno sprawy: chciałby mieć w nowym lokalu dekoracje twojego autorstwa! Kazał dać ci jego numer, żebyście się umówili na spotkanie i ustalili warunki współpracy. Łap więc szybko coś do pisania. Człowieku, ale ci się trafiło!

Krałlej zapisał numer telefonu na okładce gazety, po czym podziękował, pożegnał się i rozłączył. Wahał się przez chwilę. Doszedł do wniosku, iż jako artysta właśnie został postawiony przed nie lada dylematem.

***

Andrzej, zwany Kolcem, miał okropnie wkurzający dzwonek przy drzwiach. W erze formatu mp3 technika pozwala ludziom na wprowadzanie w życie najgłupszych pomysłów – taka to właśnie refleksja naszła Dawida, kiedy po wciśnięciu przycisku przy futrynie drzwi wejściowych rozległ się opętańczy, kobiecy wrzask. Po chwili drzwi otworzył wysoki, zarośnięty, długowłosy osobnik w rozciągniętej koszulce z napisem „Burzum”.
– Witam. Ja w sprawie... – gospodarz nie dał mu dokończyć.
– Siemanko! Właź! – wesoło przywitał Dawida i objąwszy go jak dobrego przyjaciela, poprowadził w głąb mieszkania.

Weszli do ciemnego, osobliwie urządzonego pomieszczenia stanowiącego salon. Kolec dbał w swym domu o klimat – nie dało się temu zaprzeczyć. Krałlej starał się rozejrzeć jak najdyskretniej. Podłogę zdobił czarny dywan z wielką białą czaszką, ściany pokryte były plakatami kapel black metalowych, na środku pomieszczenia znajdował się niski stolik ze szklanym blatem, na którym leżał włączony laptop. Oprócz komputera znajdowało się na stoliku kilka świec, a na półkach jeszcze kilka gadżetów zdradzających, że Andrzej podziela mroczne hobby Krałleja.
Usiedli przy butelce taniego wina i ustalili, co było do ustalenia.

***

Człekokształtne, skrzydlate stworzenie zwisało bezwładnie. Jego nogi rozpływały się niczym rozpuszczona plastelina, kapiąc ciężkimi kroplami i tworząc mętną kałużę tuż pod ciałem. Jedno jego z cienkich, błoniastych skrzydeł koloru brunatnego przebijał hak zainstalowany na czymś, co przypominało szubienicę. Postać otaczał tłum bezrękich ludzi o szarej skórze pozbawionej włosów. Tańczyli wokół rozpuszczających się zwłok, jakby były godnym najwyższej czci totemem. Stopami uderzali w ziemię pokrytą poskręcanymi jelitami. A wszystko tak prawdziwe. Tak realistyczne.

Ściany nowego lokalu Kolca w znacznej już części pokryte były najbardziej wyszukanymi obrzydlistwami, jakie tylko przyszły Dawidowi do głowy. Właściciel oglądał malunki, paląc papierosa i kiwał głową z uznaniem.
– Zajebiste, człowieku. Jesteś wielki.
Dawid zszedł z pięciostopniowej drabinki, którą ułatwiał sobie dotarcie do wyższych partii ściany i stanął obok Kolca, aby przyjrzeć się powstającemu dziełu.
Patrzył krytycznie na ścianę, po czym wygłosił opinię:
– Może być.
Wlazł z powrotem na drabinę i kontynuował malowanie.
– Skąd ty to wszystko bierzesz? – zainteresował się Kolec. – Śnią ci się takie dziwactwa, czy jak?
Chłopak znów przerwał, obrócił się plecami do ściany i przysiadł na szczycie drabinki.
– Wyobrażam sobie. I już. Tylko czasem wyobraźnia wymyka mi się spod kontroli... Ale przez to jest mi tylko łatwiej z niej korzystać.
– Jak to wymyka spod kontroli?
– Nie uwierzysz mi, ale czasem bywa tak, że ona wychodzi na zewnątrz i mnie otacza. Widuję jej wytwory...
–Poważnie? – w Andrzeju odezwało się jego uwielbienie do spraw metafizycznych; temat na poważnie go zaintrygował.
– Mówię serio. Możesz mnie wziąć za wariata, przywykłem.
– Nie biorę. Wierzę w takie rzeczy. – Metal pogrążył się w głębokim zamyśleniu.
– Należysz do mniejszości. Nawet moja własna dziewczyna mi nie wierzy...
Zamilkli na kilka minut, po czym ciszę przerwał Kolec:
– Inni też to widzą?
– Nie, nie sądzę. – odparł Dawid.
– Szkoda. Mógłbyś wtedy postraszyć dzieciaki tu i tam – zaśmiał się Andrzej. – Nie przeszkadzam ci już, jadę załatwić lodówki na napoje.
Wbił ręce w kieszenie i wyszedł, pobrzękując grubym łańcuchem, przyczepionym do spodni. Po chwili jednak wrócił.
– Jeszcze jedno: na tej ścianie walnij coś specjalnego – tu wskazał palcem miejsce, o które mu chodziło. – Wchodząc, klienci będą patrzeć najpierw na nią. Niech robi wrażenie. No to na razie!

***

Czasami bywa tak, że wszystko wali się na łeb. Pojawia się poczucie, że oto cały pech świata, ignorując miliardy ludzi, których mógłby sobą obdzielić, skupia się na jednej osobie. Wtedy zasychają nagle wszystkie farby w pracowni. Wtedy dziesięć złotych wpada do studzienki kanalizacyjnej. Wtedy napotyka się własną dziewczynę w objęciach najlepszego kumpla.
O ile farby i pieniądze są problemami ledwie irytującymi, o tyle ostatnia z wymienionych sytuacji jest tym, po czym długo i w bólach dochodzi się do siebie.

Edyta nie była dla Dawida kimś, po kim by długo rozpaczał. Zresztą wróciła właśnie z pobytu u dalekich krewnych w Szwecji i cholera wie, co i z kim tam robiła. Nią akurat Dawid nie był zaskoczony, ale po Karolu czegoś takiego się nie spodziewał. Zdał sobie sprawę, że od tej pory nie ma nikogo. Ani kumpla, ani dziewczyny.
Nie wszedł tego dnia do pracowni ani na sekundę. Do późnego wieczora leżał na wznak, powtarzając naprzemiennie pod nosem słowa „zdzira” i „sukinsyn”. Dopiero nocą zwlókł się z łóżka i wyszedł na zewnątrz. Uznał, że dobrze zrobi mu mały spacer.

Nieopodal ulicy Przybyszewskiego znajdowało się niewielkie jezioro. Zbawienie mieszkańców miasta w letnie, upalne dni. Porośnięty dookoła bujną zielenią obszar, będący niezastąpionym kamuflażem dla wagarujących dzieciaków. Kawałek w niewielkim tylko stopniu zmodyfikowanej przed człowieka, uroczej przestrzeni, będącej polem do popisu dla początkujących fotografów. Miejsce, gdzie w sobotnie noce resory aut wystawiane były na próbę, czego świadectwem były porozrzucane tu i ówdzie zużyte prezerwatywy.
Dawid siedział na wilgotnym piasku i obserwował księżyc, majaczący na tafli lekko mąconej wiatrem wody. Rechot żab walczył z grą pasikoników. Chłopakowi dawało to wymarzoną wprost aurę do pogrążenia się w samotności.
W kieszeni spodni wibrował telefon.

Internetowa bramka sms: Na pewno nie chcesz mnie już znać. Nie chcę być złośliwy, ale przeboleję to jakoś. Ona jest ważniejsza. Mam nadzieję, że to rozumiesz/ K.”

Karol przynajmniej miał jaja na tyle, żeby podjąć jakikolwiek krok, podsumować jakoś zaistniałą sytuację. Edyta natomiast nie odezwała się wcale. Tak, jakby już o Dawidzie nie pamiętała.
To jest ten najgorszy wariant, jeśli chodzi o rozstania: porzucenie połączone z zupełnym brakiem zainteresowania. Najbardziej żałosny i upokarzający sposób postępowania. Wbijający najgrubszą igłę w poczucie wartości porzucanego. Dla tych bardziej przekonanych o własnej godności, tym bardziej bolesny, tym bardziej wołający o jak najdotkliwszą pomstę. Mściwy jest bowiem w głębi umysłu każdy, jednak mało kto godzi się ze swoją ludzką naturą na tyle, by być tego świadomym, lub mieć odwagę to przyznać.
Oko za oko. Taka jest prawdziwa natura człowieka.

W krzakach zaświeciły jaskrawozielone, kocie ślepia. Chłopak zastygł na chwilę w bezruchu, by nie spłoszyć zwierzęcia. Z zarośli powolnym krokiem wyszedł szary kot. Dawid patrzył, jak przechadza się po brzegu jeziora, jak przystaje co chwilę, aby czyścić językiem łapy. Chłopak zamyślił się.

„Inni też to widzą?”
„Nie, nie sądzę.”
„Szkoda. Mógłbyś wtedy postraszyć dzieciaki tu i tam”

Zamknął oczy. Trwał tak w najwyższym skupieniu, dopóki nie usłyszał histerycznego miauczenia. Podniósł powieki. Dookoła napuszonego, wściekle fukającego zwierzęcia wyrósł poruszający się, żyjący jakby własnym życiem drut kolczasty. Falował na wietrze, jak gdyby ważył tyle, co kłak sierści swojej ofiary. Kot szczerzył zęby, od czasu do czasu atakując jakiś niewidzialny cel łapami o wysuniętych pazurach. Drut poruszał się cały czas, otaczając zwierzę, tworząc szczelne więzienie. Ostre końce wystrzeliwały co kilka sekund, raniąc futrzane ciało. Kot darł się jak obdzierany ze skóry. Druciane więzienie zaczęło zmniejszać swój rozmiar. Stawało się coraz ciaśniejsze, kolce krążyły coraz szybciej. Kiedy zetknęły się z futrem, nie zatrzymały się ani na chwilę. Cięły skórę, mięśnie i kości, bryzgając krwią na piach. Nagle wycie ucichło. Dawid patrzył na leżącego na brzegu zwierzaka. Kot oddychał płytko i szybko, oczy omal nie wyskoczyły mu z oczodołów. Był śmiertelnie przerażony. Zmęczenie i strach nie pozwalały mu się ruszyć.
Dawid uśmiechnął się tryumfalnie. Poczuł, że staje się jeszcze bardziej szalony, niż był dotąd.
Oko za oko.

***
Karol

Deszcz atakował szybę z wielką siłą. Pokój oświetlony jedynie przez włączony monitor komputera, jaśniał od czasu do czasu na ułamek sekundy, po czym zawsze następował donośny grzmot. Nie wyszło dzisiaj z kinem. Karol był zawiedziony. Zamiast towarzystwa swojej nowej, podebranej byłemu już kumplowi dziewczyny, zadowolić się musiał grą komputerową. W kuchni rozległ się hałas, jakby cała zawartość szafek nagle wypadła na podłogę. Karola obleciał strach. Tym większy, że był akurat sam w domu. Chcąc nie chcąc, swoją uwagę z morderczej bieganiny po korytarzach pełnych hitlerowców przeniósł na kuchnię. Niepewnie otworzył drzwi i nacisnął włącznik światła. Jarzeniówka zamrugała, po czym oświetliła dokładnie leżącą na podłodze zawartość lodówki razem z jej wyjmowanymi, szklanymi półkami. Zaskoczył chłopaka fakt, iż lodówka była zamknięta. Kiedy otworzył odklejone kolorowymi karteczkami drzwiczki, jego oczy omal nie wydostały się z czaszki a ciało ogarnął paraliż. Stał nieruchomo, gapiąc się na wnętrze urządzenia i pojękując pod nosem. To, co zobaczył, nie mogło wzbudzić innej reakcji. W lodówce siedziała w kucki naga, ubrana jedynie w majtki Edyta. Odwróciła głowę w stronę chłopaka. Spojrzenie miała puste, twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Że w prawej dłoni trzymała kuchenny nóż, zauważył dopiero po chwili. Dziewczyna, nie patrząc na swoje ręce, dźgała nożem własną stopę. W końcu wbiła w nią ostrze po raz ostatni, lecz nie wyciągnęła. Pociągnęła nożem przez stopę, ucinając dwa palce. Nóż przeciął ciało jak masło, nie akceptując oporu kości. Edyta na wyciągniętej dłoni podała przerażonemu i zdezorientowanemu chłopakowi odcięty kawałek.
– Zjedz mnie – wyszeptała niemal niesłyszalnym głosem.
Karol odzyskał część zmysłów. Zrozumiał, co widzi, jednak nie był w stanie pojąć jak i dlaczego się to dzieje. Wybiegł z kuchni. Usiadł na podłodze w swoim pokoju. Oddychał głośno i tak intensywnie, że rozbolały go płuca. Zlany zimnym potem, trzymał głowę w dłoniach i starał się zebrać myśli.
– To sen – wytłumaczył sam sobie.
Zacisnął pięść i uderzył się w twarz. Poczuł ból, ale się nie obudził.
– To sen! Sen, kurwa, sen! - bił się w oko, nos, policzek, nie zważając na to, że już krwawi. Opadł z sił. Oddychał jeszcze głośniej, chodź sprawiało mu to okropne cierpienie. Zdecydował się zajrzeć do kuchni raz jeszcze. Podniósł się z podłogi i powolnymi krokami zaczął zbliżać się do drzwi. Dłuższą chwilę poświęcił na zbieranie odwagi, by spojrzeć w głąb pomieszczenia. W środku było niemal zupełnie cicho. Tylko tykanie wiszącego za ścianie zegara i ledwo słyszalne szuranie, świadczące o tym, że Edyta, czy czymkolwiek to jest, przebywa nadal w kuchni. Karol wziął głęboki oddech i spojrzał.
W rogu kuchni, odwrócona nagimi plecami do wejścia, siedziała Edyta. Obok niej leżał talerz i sztućce. Wszystko w należytym porządku: widelec po lewej stronie, nóż po prawej. Karol zmarszczył czoło, kiedy zauważył, że majtki dziewczyny zaczynają się wypełniać. Patrzył z niedowierzaniem, jak ręka Edyty sięga pod przesiąkający krwią materiał. Wyjęła żywe, bijące, lecz odcięte od ciała serce. Delikatnie położyła organ na talerzu.
– Zjedz mnie.
Tego już było dla Karola za wiele. Osunął się po ścianie na podłogę i nie zważając na dziewczynę, ukrył twarz w dłoniach i rozpłakał się.
– Dlaczego?... Co się dzieje? Co się ze mną dzieje? - łkał w poczuciu bezradności.
Położył się na podłodze, zwinął niczym embrion i szlochał. Drżącą dłonią rozcierał po terakocie krew, spływającą z rozbitego nosa.
Kiedy zobaczył, że zjawa zbliża się do niego, podniósł się ostatkiem sił i pobiegł na oślep przez mieszkanie. Poczuł, jak rozbija głową szybę w oknie.

Edyta

Nowoczesne, tłumiące dźwięki z zewnątrz okna dawały pełen komfort ciszy w mieszkaniu. Nawet w taką burzę, jak ta. Syreny karetki i policyjnych radiowozów były ledwo słyszalne mimo że w innych mieszkaniach słychać je było doskonale.
Pewnie kogoś poraził piorun, stwierdziła Edyta, nasłuchując. Kiedy ucichły, włączyła ponownie prostownicę do włosów. Oczywiście zdawała sobie sprawę, jak nierozważne jest korzystanie z tego typu urządzeń podczas burzy, jednak kobiece pożądanie „piękna zawsze i wszędzie” zwyciężyło.
Rozległ się głuszony przez szybę grzmot i napięcie w gniazdku elektrycznym zniknęło. Zgasły światła w całej okolicy. Piorun uderzył pewnie w któryś ze słupów elektrycznych, pomyślała dziewczyna. Na pokój Edyty spłynęła nieprzenikniona ciemność.
Usłyszała kapanie. Coś spadało z góry, rozbryzgując się na panelach podłogowych. Z przerażenia straciła na chwilę oddech, kiedy sufit wypluł żywy, świecący w ciemności ludzki płód. Ciało podniosło się i stanęło na nóżkach. Nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Stała przed nią ludzka postać w tak wczesnej fazie rozwoju, w jakiej nie miałaby prawa istnieć poza łonem matki.
Embrion świecił, jakby miał w żołądku żarówkę. Przez cienką skórę prześwitywały narządy wewnętrzne. Widać było każdą żyłkę. Postać zbliżała się chwiejnym krokiem do dziewczyny. Edyta spanikowała. Zaczęła wrzeszczeć. Uciekła pod ścianę i krzyczała, zalewając się łzami. Płód szedł cały czas w jej stronę. Wyciągał rączki, jakby chciał ją objąć. Dziewczyna zamknęła oczy, zacisnęła zęby i pięści. Siedziała tak pod ścianą trzęsąc się i czekała na to, co się stanie. Embrion dotknął jej nogi. Poczuła na sobie śliską, wilgotną rękę. Wspinał się po jej ciele. Była zbyt przerażona, by zastanawiać się nad tym, czego jest świadkiem. Zbyt ogarnięta strachem, by rozpatrywać zaistniałą sytuację w kategorii racjonalności lub jej braku. Stworzenie wdrapało się na wysokość piersi dziewczyny i weszło w nią. Edyta patrzyła przerażonymi, pełnymi niezrozumienia oczyma na płód wsiąkający w jej ciało. Nagle spłynął na nią amok. Zaczęła rozrywać odzież na klatce piersiowej, wbiła paznokcie w skórę. Znów usłyszała kapanie. Na podłogę spadły cztery kolejne płody. Identyczne jak ten, który w nią wszedł.
Psychika Edyty znalazła się na krawędzi, po czym runęła, rozsypawszy się niczym domek z kart. Widok ludzkiego płodu działa na kobiety wyjątkowo silnie. Kojarzy się skrajnie dobrze, lub skrajnie źle. Z pierwszym badaniem USG, kiedy przyszła matka po raz pierwszy widzi swoje nienarodzone jeszcze dziecko. Albo z aborcją – rozrywaniem żyjącej istoty na kawałki jeszcze w łonie. To natomiast, co widziała i czuła teraz Edyta, każdy zdrowy umysł doprowadziłoby do ruiny.
Cztery małe, niewykształcone jeszcze ciałka tańczyły u jej stóp, chwiejąc się na krótkich nóżkach, stawiając kroki powoli i niepewnie. Dziewczyna wydzierała się najgłośniej, jak tylko mogła. Strach dawał jej głosowi zaskakujące możliwości.
Makabryczny kwartet zakończył swoje przedstawienie. Embriony ruszyły na Edytę. Kiedy wchodził w nią ostatni z czwórki, nie była już przytomna.

***

Pogoda była prawdziwie letnia. Słońce grzało, nieprzykryte ani jedną chmurką. Ciepłymi promieniami osuszało kałuże po nocnych, trwających od kilku dni ulewach. Ubranym w żałobną czerń ludziom idącym w pogrzebowym kondukcie musiało być naprawdę gorąco.
Dawid zdecydował, że nie pójdzie ma mszę i nie weźmie udziału w uroczystym przeniesieniu trumny na cmentarz. Zjawił się dopiero, kiedy składano już ciało do grobowca. Ubrał się stosownie do okazji, nie chciał mieć na sobie oburzonych spojrzeń członków rodziny i przyjaciół zmarłego.
Kiedyś on też był jego przyjacielem...
Rozejrzał się dookoła aby zobaczyć, kto przyszedł na pogrzeb. Nad grobowcem stało wielu ludzi. W większości rodzina. Ciotki, wujowie, kuzyni i naturalnie rodzice. Kolegów i koleżanek zmarły miał niewielu, lecz na uroczystości stawili się licznie.
Nagle w jednym miejscu ludzie zaczęli się rozchodzić, tworząc szczelinę w tłoku. Chcieli, by kobieta prowadząca wózek inwalidzki mogła doprowadzić go w pobliże trumny. Na wózku siedziała młoda dziewczyna o pustych, pozbawionych myśli oczach. Na kolanach miała kawałek materiału, coś jakby fragment małego dywanika. Nie do końca skoordynowanymi ruchami dłoni pruła materiał, oplatając palce jego pozostałościami. Twarz nie mówiła nic. Jedynie ręka, która nagle zacisnęła się kurczowo na dywaniku zdradzała, że w dziewczynie istnieją emocje i uczucia. Edyta była przy zmysłach na tyle, by zdawać sobie sprawę, gdzie i dlaczego się znajduje ale nic ponadto.
Tylu ludzi, tylu bliższych i dalszych krewnych. Znajomych, kolegów. Tylu przyszło opłakiwać Karola, a nikt tak naprawdę nie ma pojęcia o tym, jak to się stało, że nie żyje. Policyjne śledztwo nie przyniosło skutków. Karola nie ma, Edytą opiekuje się zakład psychiatryczny. Dziewczyna w ogóle nie mówi, nie jest w stanie złożyć zeznań. Nikt nie zdążył dowiedzieć się o ich związku, więc nie było świadków, którzy zasugerowaliby policji, że w sprawę mógłby być zamieszany Dawid. Zresztą, jeśli nawet tacy by się znaleźli, chłopakowi nie dałoby się nic udowodnić. Bo niby jak? W obu domach nie było śladów włamania. Sekcja zwłok wykazała, że autorem ran na twarzy Karola był on sam. Do podobnych wniosków doszli specjaliści, badający Edytę.
Dawid mógłby zadrwić z całego świata, opowiadając wszystkim dookoła, jak było naprawdę. Nikt by mu nie uwierzył, a co najwyżej wzięto by go za świra. Uważano go już za takiego od dawna, więc nie odczułby różnicy. Chłopaka bawiło to niezmiernie. Wycofał się z tłumu, by nie kłuć ludzi w oczy swym drwiącym uśmiechem, którego nie potrafił opanować.

6 komentarzy:

  1. Jak w opowiadaniu jest malarz i trochę grozy to zawsze kojarzy mi się z Dorianem ;)

    Nie będę komentować opowiadanka, bo już znam, ale fajnie, że się tu znalazło.

    Pozdrawiam
    Ola

    OdpowiedzUsuń
  2. Strasznie! Do momentu embrionów, dalej przeczytam, kiedy nie będzie ciemno, bo nie chcę mieć nocnych koszmarów. Masz ciekawy styl pisania, mimo 'toporności' niektórych fragmentów. Moim zdaniem dobrze rokujesz na przyszłość. Czekam na kolejne opowiadania!
    Ps. Co myślisz o horrorach nieco mniej krwawych, np. 'Inni'? Bardzo mnie to ciekawi,
    Pozdrawiam,
    A.

    OdpowiedzUsuń
  3. Twój komentarz jest pierwszym, którego autora kompletnie nie potrafię zidentyfikować ;>
    Dziękuję za opinię! Obecnie całe opowiadanie wydaje mi się toporne. Kiedy było świeże, wydawało mi się, że jest tu garstka potknięć ale za to sporo fajnie ułożonych zdań. Dziś widzę, że jest zupełnie odwrotnie :P Wstawiając tekst na bloga coś tam poprawiłem, tu jakieś słówko ująłem, tam dodałem. Większych zmian jednak nie będę wprowadzał. Uważam, że nie ma się czego wstydzić, w końcu jak napisałem w przedmowie, na czymś trzeba sobie warsztat wyrobić.
    Co do horrorów "mniej krwawych", najbardziej nie ciągnie do filmów klasy B, a te rzadko są niekrwawe ;) Nie uważam natężenia gore w filmie za wyznacznik jego horrorowości, ale jednak estetyka horroru jest tak skonstruowana, że bez krwi ciężko jest ukazać zagrożenie a co za tym idzie - wywołać strach. Oczywiście wyjątki też można długo wymieniać. Widziałem kiedyś na przykład film pt. "Mroczna noc stracha na wróble". Uważam, że to bardzo dobry horror, choć krew występuje, o ile pamiętam, w jednej scenie i w ilościach śladowych. Myślę, że grunt to umieć stosować sceny gore w odpowiednich proporcjach. Czadami bowiem bywa tak, że film aż się prosi o trochę więcej brutalności, innym razem występuje ona w takich ilościach, że jest w stanie jedynie obrzydzić lub rozśmieszyć.

    Pozdrów się, A., kimkolwiek jesteś!

    OdpowiedzUsuń
  4. to trochę tak jak w 'Lśnieniu'... moim zdaniem klasyka gatunku, napięcie niezmierne przez cały czas, jednak niektóre sceny wg mnie wywołują lekkie poirytowanie czy niemal śmiech.
    co do opowiadania jeszcze, wizje głównego bohatera kojarzą mi się trochę z obrazami Beksińskiego, miło jest czytać coś, co się widzi, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało.
    Czuję się pozdrowiona!

    OdpowiedzUsuń
  5. Przyznam szczerze, że trochę nie rozumiem fenomenu "Lśnienia". W ogóle groza w wykonaniu Kinga do mnie nie trafia. Pewnie się narażę "znawcom", ale dla mnie Masterton jest zdecydowanie ponad Kingiem.

    OdpowiedzUsuń
  6. Tutaj nie ma tak wiele akcji, ale podoba mi się nastrój tekstu. Uliczka nocą, niepokojące cienie, a w kluczowych momentach burza. To jest klimatyczne. No i te pokręcone wizje - naprawdę niezłe. Smile

    Bohaterowie nakreśleni są okej. Główny nieco bardziej niż Karol i Edyta, ale chyba tak powinno być.

    Spodobał mi się moment, kiedy Dawid malował nowy bar. Spodziewałem się takiej historii a'la - Mroczny Michał Anioł. Pociągnąłbym trochę ten wątek. Czy Dawid namalował coś specjalnego na ostatniej, pustej ścianie? Jako czytelnik jestem tego bardzo ciekaw i nieco zawiodłem się, że nie wyjaśniłeś tego. Pomyślałbym, by umieścić zakończenie tej malarskiej historii w finale, bo dość mocno to podkreślałeś na początku, a potem jakbyś o tym zapomniał.

    Dobry tekst. Inspirujący. W tych schizofrenicznych opisach można znaleźć sporo ciekawych obrazków. Masz wyobraźnię!

    Pozdrawiam!
    Hanzo

    OdpowiedzUsuń