Wraz z kolejnymi dekadami mijają towarzyszące im lęki. Nie
boimy się już kosmitów, efektów zimnej wojny i konsekwencji tajnych eksperymentów
III Rzeszy. Zmieniają się lęki, więc zmianie ulega również współczesny horror.
Nic więc dziwnego, że w dobie wszechobecnego Internetu i pornografii powstają
kolejne produkcje upatrujące w obu tych zjawiskach pretekstu do wystraszenia
nas i pokazania, że horror może czaić się wszędzie. W ostatnim czasie coraz
częściej trafiam na filmy grozy, w których zagrożenie pochodzi z sieci. Dzisiaj
będzie o jednej z takich produkcji – Girlhouse
(2014).

Tematyka, choć niespecjalnie odkrywcza, przyciągnie każdego
fana horroru płci męskiej. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto odpalił ten
film z powodu innego niż myśl pod tytułem „tu muszą być cycki!”. Z czystym
sumieniem przyznaję, że liczyłem na nie równie mocno, co się rozczarowałem. Cycków
tu jak na lekarstwo. Co więcej, główna bohaterka kręcona jest w sposób
grzeczniejszy niż jej koleżanki z rezydencji. Generalnie pole do stworzenia
horroru erotycznego było wielkie, a wykorzystano tego potencjału jedynie małą, maleńką
odrobinę.
Jeśli chodzi o horrorowy aspekt Girlhouse, jest trochę lepiej. Ciekawe sceny gore, wystarczająco
brutalne. Czasem komiczne, jak rozpaczliwa próba uzyskania pomocy na czacie,
pisząc obciętymi palcami, a potem nosem.
Czarny charakter w postaci zboczonego tłuściocha prezentuje
się całkiem znośnie, nie bawi się w kotka i myszkę z dziewczynami, eliminując
je z należytą brutalnością. Trochę czasem sobie poprzemyka w cieniu, poczai się
bez sensu, ale cóż, takie są utarte zasady funkcjonowania slasherowego
antagonisty… No i obowiązkowo jest zamaskowany – jego zboczenie zabawnie
podkreślono maską zrobioną chyba z jego pompowanej kochanki.
Podsumowując: horroru wystarczająco dużo, cycków za mało,
udało mi się nie zasnąć. Nie jest źle. Może tylko odrobinę drażnią naiwne
miłosne zmagania kochasia Kylie na poziomie gimnazjum hajskulu.