menu2

Krzych950 - Opowiadanie

Był ciemny wieczór. Chłodne światło księżyca zdążyło już zalać całą wioskę Loran Została ona świetnie zamaskowana przed światem w głębi lasu. Mieszkańcy osady chodzili dziwnie niespokojni - atmosfera była dość napięta, w powietrzu czuło się wyraźny zapach kolejnej walki. Niedaleko leśną ścieżką biegła niska dziewczyna. Wyglądała na około siedemnaście lat. Jej długie, kruczoczarne włosy opadały kaskadą na ramiona. Twarz miała opaloną i piegowatą. Na środku twrazy widniał mały, zadarty nosek. Ubrana była w typowo indiańskie ciuchy - spódniczkę ze skóry jelenia, na której podskakiwało poncho. Na nogach nosiła sandały z rzemyku, którym także była przepasana. Po chwili dobiegła do namiotu wodza. Była tak bardzo podniecona, że wpadła z impetem na szefa wioski. Był bardzo wysokim, barczystym i umięśnionym mężczyzną. Nie miał na sobie żadnego okrycia. Przepasał się tylko kawałkiem jakiejś tkaniny. - mieszkali w lesie zwrotnikowym, gdzie było bardzo gorąco.
- Ojcze! - zawołała Indianka. - Kodanie już idą! Będą tu zanim słońce wstanie.
- Ashley, kochanie, świetnie się spisałaś! - rzekł wódz. - Odpocznij sobie, dziecko, a ja dopilnuję, żeby wojownicy stawili się u bram wioski.
Mówiąc to, wyszedł z namiotu, natomiast dziewczyna niemalże natychmiast zasnęła.

Śniła jej się zmarła przed kilku laty matka. Obudziła się. Dobiegło ją ciche wołanie dochodzące z ulubionej i świetnie zamaskowanej polanki, (w pobliżu rzeki połączonej z wielkim wodospadem) gdzie się bawiła jako dziecko z matką. Na samo wspomnienie do jej oczu wcisnęły się łzy. Pobiegła w kierunku głosu. Znała go. Wkroczyła na trawiasty teren otoczony drzewami. Kątem oka dostrzegła cień tuż przy niewielkim krzaczku jagód. Pamiętała doskonale smak owoców, kiedy spragniona podczas zabawy sięgała po nie. Tyle wspomnień! Nagle usłyszała swoje imię.
- Ashley! Tu jestem!
- Mama? - szepnęła zdziwiona dziewczyna.
- Tu, dziecko! Chodź!
Indianka nareszcie dostrzegła jasną, jak zawsze roześmianą twarz matki. Nie wierzyła własnym oczom. Rozpłakała się z radości. Natomiast kobieta skierowała swoje kroki na północ.
"Gdzie ona idzie...?" - zastanawiała się córka.
- Pokażę ci coś - uśmiechnęła się rodzicielka, po czym wbiegła na następną polanę, która kryła się tuż za zbitym gąszczem krzewów i różnych badyli.
Ashley ich nie dostrzegła wcześniej. To miejsce spowijała bardzo gęsta mgła. Szła powoli za matką. Nagle ta zatrzymała się. Ich oczom ukazała się niewielka, głęboka może na metr dziura.
- To ma być miejsce spoczynku figurki Anthiriusa - powiedziała kobieta. - Strzeż jej, dziecko, nawet za cenę życia! Nie martw się, nikt jej nie znajdzie, jeśli ją tu ukryjesz.
Z oddali dobiegł je krzyk i odgłosy walki.
- Na mnie już czas. Do zobaczenia wkrótce - matka puściła Ashley oczko, po czym wbiegła w gąszcz krzaków.
- Mamo?! Gdzie idziesz? - zawołała dziewczyna i pobiegła za nią. Nikogo jednak nie znalazła.

Nagle się obudziła. Była w namiocie. "To był sen" - pomyślała Indianka. Dochodził ranek. Usłyszała krzyki. Odsunęła wejście do namiotu. Jej oczom ukazał się straszny widok. Rozgrywała się wielka batalia pomiędzy Loranami a Kodanami.
Dziesiątki trupów przyjaciela i wroga słały okolicę, luki w "podłodze" z ciał wypełniała krew. Przerażona próbowała dostrzec ojca. I zobaczyła go. Walczył za pomocą włóczni ze swoim przeciwnikiem, który posiłkował się dużym bumerangiem. Wódz po chwili walki padł na ziemię wyczerpany kilkugodzinną batalią, która się zaczęła tuż po tym, jak dziewczyna zasnęła.
Wróg już miał zadać cios kończący, gdy Ashley rzuciła się na agresora z dzikim okrzykiem. Oberwał kilkukrotnie pięścią od wyszkolonej nastolatki i osunął się na ziemię. Ojciec spojrzał na córkę. Z jego oczu biła wdzięczność i wielka duma z pociechy. Próbował wstać, jednak upadł wydając z siebie cichy jęk. Loranka dopadła go. Mężczyzna miał na piersi szeroką, krwawiącą ranę. Dziewczyna zaciągnęła go naprędce do namiotu. Wzięła szybko długi liść pewnej rośliny leczniczej i sporządziła prowizoryczny bandaż.
- Nie kłopocz się, córko. Mi już nic nie pomoże. Rana jest zbyt głęboka. Weź lepiej figurkę Anthiriusa i uciekaj - rzekł wódz, wskazując stary posążek tuż przy tronie. Ludzie powiadali że ma tajemną, niezgłębioną moc i jest najważniejszym artefaktem dla Indian. Aby go chronić, pokolenia oddawały za niego życie.
- Nie! - krzyknęła ze łzami dziewczyna, próbując bezskutecznie powstrzymać krwawienie. Widziała niknący płomyk życia w oczach ojca. - Pomogę ci! Uciekniemy razem z figurką! - szlochała Indianka.
- Dziecko, nie płacz. Wkrótce się spotkamy. Zostaw mnie i uciekaj - powiedział łagodnie ojciec.
- Nie zostawię cię!
- Ashley! Mówię ci, weź figurkę i natychmiast idź do lasu! - krzyknął resztkami sił wzburzony mężczyzna. Jęknął.
Nastolatka chlipnęła. Od małego grzdyla uczono ją, że ojcowska wola jest święta. Ujęła delikatnie starożytny artefakt.
Złożyła ostatni pocałunek na twarzy konającego mężczyzny i wybiegła z namiotu.
Straszna batalia nadal trwała. Na jej oczach kolejni ludzie ginęli. Przyjaciele, dalsza rodzina... Nie chciała tego oglądać. Płacząc cicho pobiegła znanym tylko sobie skrótem. Przypomniała sobie sen... Wbiegła na polanę i kierując się na północ, faktycznie dostrzegła gąszcz krzaków. Przedarła się przez niego. Wykopała naprędce małą dziurę i wsadziła tam Anthiriusa. "Skoro ja nie znalazłam tego przejścia, to pewnie nikt nie znajdzie." - pomyślała. Faktycznie, ona znała najlepiej każdy zakątek osady i okolic. Zakopała artefakt i wybiegła z polany. Chciała wrócić po ciało ojca. Na myśl o tym wybuchnęła płaczem. Nagle poczuła ciepłą rękę na swoim ramieniu.
- No, no, no? Co to za dziewoja? - usłyszała ochrypły głos. Odwróciła się. Za nią stała grupa mężczyzn z włóczniami.
- Loranka! Patrz, to Loranka! - zawołał jeden z nich.
- Moja droga, zanim zginiesz powiem ci, co się stało. Wszyscy z twojej wioski zostali wybici. Kobiety i dzieci też. Nikt nie miał szans. Co do twojego ojca...
- Co z nim zrobiliście, przeklęci?! - krzyknęła Ashley.
- Spokojnie, młoda! Nie wyrywaj się! Chłopaki! - powiedział ten pierwszy po czym gwizdnął. Tamci z bandy odsunęli się, ukazując ciało wodza. Dziewczyna dopadła go i przytuliła, szlochając.
- Och, jak uroczo - zaśmiał się ktoś z grupy. Inni mu zawtórowali.
- Pewnie się zastanawiasz, jak zdobyliśmy taką przewagę? Tak, zawsze dotkliwie przegrywaliśmy z wami. Aż nasz wódz odnalazł osadę swojego dalekiego kuzyna, który wysłuchał jego historii i postanowił nas wesprzeć! Tygodniami przygotowywaliśmy się do tej walki. Och tak! To była cudowna batalia. Nareszcie was wybiliśmy pozbywając się konkurencji! Las jest nasz!!! - wrzasnął ochryple kapitan niewielkiej grupki. - A co do ciebie... Zafundujemy tobie i twojemu ojcu godny pogrzeb! Piranie was zeżrą, hahaha! - ryknął śmiechem, po czym dał znak koleżkom. Związali oni Ashley i wsadzili do niewielkiej łódki razem z jej ojcem. Patrzyła ostatni raz na jego martwe, zimne ciało. Uroniła łzy. Łódź trafiła na rzekę. Kamraci popchnęli ją, a ta popłynęła z prądem. Chwilę później roztrzaskała się o skały tuż u stóp wodospadu.


Rozdział pierwszy

Otworzyłem oczy i natychmiast podskoczyłem, zlany potem. To tylko kolejny koszmar o dziwnych Indianach... Muszę przestać tyle oglądać Winnetou przed snem. Tymczasem powitał mnie kolejny poniedziałkowy poranek. Zacisnąłem powieki z myślą, że to kolejny nieprzyjemny sen, z którego się zaraz obudzę. Niestety, rzeczywistość bywa bardzo brutalna. Dalej była piąta rano pierwszego dnia tygodnia. Zaraz muszę wstawać do pracy. Zapowiadało się ciężkie pięć dni roboczych. Firma, w której pracuję ma do podpisania ważny kontrakt w piątek. Przygotowania do niego trwają już od tamtego tygodnia, a szef chodzi poddenerwowany. No, ale muszę przecież wstać.
Zszedłem na dół do kuchni, aby przygotować sobie śniadanie i kawę. Gdy byłem na schodach, usłyszałem dziwne skrobanie na strychu. Nie przejąłem się tym jednak. Czasami wiewiórki wpadają do mojego domu przez niewielką szparę na strychu, aby się ogrzać. W końcu mamy jesień. Kilka chwil później pociągnąłem łyk aromatycznego czarnego napoju. O, jak dobrze. Przynajmniej już nie jestem senny. Jakiś dziwny dźwięk dobiegł moich uszu. Znowu skrobanie? Tym razem towarzyszyło mu ciche tuptanie na piętrze. Co jest? - pomyślałem. Przecież mieszkam sam, w wielkim Nowym Jorku. Moi rodzice zostali w ojczyźnie, w Polsce. Czasami ich odwiedzam. Dwa razy na rok, powiedzmy. Z jedynym bratem pokłóciłem się dziesięć lat temu, już nawet nie pamiętam, o co. Od tego czasu się nie odzywamy. Swojej drugiej połówki nie mam, a mój pies właśnie siedzi przy mnie. Więc co miało tupać? Postanowiłem to sprawdzić. Miałem jeszcze 10 minut czasu. Przeszukałem całą łazienkę. Tam było pusto. W mojej sypialni też. W salonie ani śladu czegoś, co mogło tuptać. Spojrzałem na zegarek. Już muszę wychodzić.
Chyba mi się coś uroiło.

...

Wróciłem do domu. Szef był nerwowy dziś. Bardzo mu zależało na kontrakcie, który mógłby przynieść firmie ogromne zyski. Ja też starałem się wykonywać swoją robotę lepiej niż zwykle. Podpisanie oznaczało dla mnie dużą podwyżkę. Jeszcze tylko 4 dni! Jestem bardzo zmęczony. Poszedłem do kuchni, aby przygotować sobie kawę. Postawiłem garnek z wodą na niewielkim gazie i podążyłem do pokoju, gdzie włączając TV usadowiłem się na kanapie. Skacząc po kanałach trafiłem na ten ulubiony, gdzie ciągle puszczają nowe hity. Ostatnio pojawił się nowy utwór, jeszcze nie miałem okazji go posłuchać. Akurat teraz go odtwarzali. Niezły był. Typowa indiańska nuta plemienna połączona z cudownie śpiewanym tekstem w wykonaniu znanego amerykańskiego (chociaż Polacy raczej nie powinni go kojarzyć) piosenkarza. Opowiadała o życiu pewnej osady, która została zaatakowana przez swoich wrogów, żądnych cennego artefaktu. Ściągnę go później na telefon. Tymczasem z kuchni rozległ się przeciągły gwizd świadczący o zagotowanej wodzie. Poszedłem tam i przygotowałem napój. Chwilę później usłyszałem głuche tąpnięcie gdzieś pode mną. I dwa kolejne. Rex położył po sobie uszy i cicho zaskowyczał, po czym uciekł na piętro.
Usłyszałem głośne uderzanie (a raczej walenie) do drzwi wejściowych. Nie zwiastowało to niczego dobrego. Przeszły mnie zimne ciarki. Miałem złe przeczucia. Podbiegłem do okna i wyjrzałem. Przed moim domem stali dziwnie umalowani faceci. Wyglądali podobnie jak z tych filmów o Winnetou, na głowach mieli wielkie pióropusze. Ubrani byli w skórzane spódniczki z futrami zwierzęcymi. Na ich szyjach widniały naszyjniki z kłów. W rękach trzymali włócznie oraz łuki przewieszone przez ramię wraz z kołczanami. Za nimi widniał mój zdemolowany najwyraźniej przez nich ogród. Przy stawie była wykopana wielka dziura, do której przeciekała powoli woda. Kwiaty leżały na ziemi. Oni zrobili masakrę! Czego oni ode mnie chcą? Podszedłem do drzwi wejściowych otworzyć nieznajomym i "grzecznie" z nimi pogadać. Gdy ledwo uchyliłem wrota, ci rzucili się na mnie z głośnym krzykiem i swoimi zaostrzonymi kijami, maczugami czy co tam jeszcze mieli. Nie spodobało mi się to. Szybko zatrzasnąłem wejście. Poszedłem w ślady Rexa i pobiegłem na piętro. Porwałem psa na ramiona i ukryłem się za drzwiami minipralni, cicho je zamykając na klucz. Barykadując się pralką tuliłem ulubieńca mocno wsłuchując się w odgłosy demolowania mojego mieszkania. Z odgłosów dochodzących z dołu można by wywnioskować, iż urządzają tutaj balangę demolując cały mój dobytek. No ludzie, ja tu mieszkam! Po około godzinnej "imprezie" tych dzikusów z narastającym wkurzeniem, że plądrują mi dom, wygramoliłem się ze środka. Odgłosy nagle ustały. Zszedłem po cichu na parter. Zastałem prawdziwe pobojowisko. Ściany był odrapane z tapet, komody poprzewracane, a wazony z kwiatami porozbijane. Kamienne płytki pod wykładzinami były porozbijane, gdzieniegdzie ziały duże dziury. Zbulwersowany przewróciłem oczyma drapiąc się po głowie, myśląc sobie: "Czego oni ode mnie chcieli?!" I w ogóle skąd w samym środku New York City wzięli się ci wariaci? Ja tego tak nie zostawię. Postanowiłem pójść na policję.
Na moje szczęście komisariat był tylko dwie przecznice dalej. Chwyciłem szybko kurtkę, sprawdziwszy czy jest w niej portfel z dokumentami. Ubierając buty pogłaskałem Rexa. Zdezorientowany kręcił się wokół mnie od jakiegoś czasu.
- Wrócę za niedługo, nie martw się psinko. – powiedziałem do psa, który w odpowiedzi zaszczekał.
Pospiesznie wyszedłem z domu. Powoli zapadał zmrok. Ludzie, jak to w mieście, szli zamyśleni. Każdy w swoim kierunku. Chwila zamyślenia, gdy nagle w zasięgu mojego wzroku pojawił się posterunek. Ulicę rozświetlały jedynie nieliczne latarnie i jasne okna komisariatu. Pewnym krokiem wszedłem do środka. Panował tam przenikliwy chłód. Wszedłem w drugie drzwi po prawej. Za biurkiem na krześle siedział policjant wsuwający pączka.
- Dobry wieczór – przywitałem się z funkcjonariuszem.
- Dobry wieczór, w czym mogę Panu Pomóc? – odpowiedział zachrypniętym głosem
- Mój dom napadła banda dzikusów w spódniczkach! – kontynuowałem. - Zdemolowali mi cały dom, ogród, w dodatku chcieli mnie chyba zabić! Opowiedziałem zdenerwowany, lecz policjant przerwał:
- Pan może potrzebuje pomocy? Tom, jesteś tam?! – zawołał.
- Jestem, jestem! – odparł współpracownik, wyłaniając się zza drzwi sąsiedniego pomieszczenia.
- Mógłbyś mi przynieść alkomat z zaplecza?
- Nie jestem pijany! – zaprzeczyłem oburzony.
- To niech Pan nie gada mi tu niestworzonych rzeczy! Co się konkretnie stało? –spytał zdenerwowany pierwszy policjant
- To, co mówię - odpowiedziałem
- To niech Pan lepiej sobie pójdzie do lekarza, bo wydaje mi się, że pan oszalał.
- Niechże mi Pan uwierzy! Jestem fizycznie jak i psychicznie zdrowym człowiekiem, mogę nawet zrobić badania!
- No dobrze, niech Pan w takim razie wróci do domu i czeka na naszą pomoc – rzekł sarkastycznie komendant i dodał z uśmiechem:
- Do widzenia panu.
- Do widzenia – odparłem zrezygnowany.
Westchnąwszy wyszedłem z budynku w pełny mrok. Tak to jest w książkach i filmach – pojawiają się szaleńcy, a potem „nikt nic nie widział, nie ma dowodów, jesteś wariatem”. Coś w tym stylu. Wracając uliczką pomyślałem o sąsiadach. Może któryś z nich udzieli mi schronienia? Pomyślałem jeszcze o swoim psie, którego zostawiłem w moim domu. Przynajmniej droga nie była długa. Wszedłem przez ledwo wiszące drzwi, a Rex natychmiast w zerwał się z postrzępionego dywanu.
- Moja psinka! Chodź, idziemy stąd. – uśmiechnąłem się przymuszając się do tego. Wychodząc z domu usłyszałem jakiś trzask z położonego wyżej piętra, nawet mój towarzysz obróciwszy głowę podniósł uszy, lecz nie przejąłem się tym zbytnio. Ruszyłem w stronę najbliższych sąsiadów którzy zresztą byli bardzo życzliwymi i miłymi ludźmi. O tej porze roku zazwyczaj wyjeżdżali do wnuków, może jednak będę miał szczęście i ich zastanę. Po dwóch minutach stałem pod drzwiami państwa Smithów. Otworzyła mi urocza starsza pani.
- Matt? To ty? - zdziwiła się. - Co za miła niespodzianka! Och, i jeszcze Rex! - uśmiechnęła się głaszcząc mojego pupila.
- Kto tam przyszedł, Brid... o, Matthias! Witaj, młodzieńcze! - zawołał pan Stanley, podchodząc do drzwi. - Co cię tu sprowadza o tej porze? No co, no, no! Zaraz będzie kosteczka - powiedział drocząc się z psem.
- Witam państwa - odpowiedziałem ściskając rękę mężczyźnie. - Niech mi państwo wybaczą takie nachodzenie, ale jestem zmuszony wystąpić z dość śmiałą prośbą z mojej strony...
- Wal, chłopcze - roześmiał się pan Smith. - Jesteśmy gotowi!
- No więc, czy mógłbym spędzić tutaj jedną nockę? - wypaliłem, czerwony jak burak.
- A czy coś się stało? - zaniepokoiła się pani Smith.
Opowiedziałem im pokrótce całą historię, oczywiście pomijając dzikusów w spódniczkach. Zamieniłem ich na bandytów. Starsze małżeństwo słuchało i komentowało prawie każde moje zdanie. Na koniec staruszka powiedziała:
- Oczywiście kochanie, przenocuj u nas ile tylko chcesz, nawet pomożemy ci remontować dom!
- Ja się nie piszę - westchnął Stanley Smith.
- Cicho siedź, nie ty będziesz, zatrudnimy ekipę remontową! - rzekła Bridget.
- Dziękuję państwu bardzo - odrzekłem. - Jak mogę się odwdzięczyć? - spytałem.
- Młody, nie trudź się - odparł małżonek. - Wystarczy nam satysfakcja, że komuś pomożemy na stare lata oraz, oczywiście będziemy mieć też Rexa.
Podziękowałem starszemu małżeństwu jeszcze raz i zawróciłem, aby spakować swoje rzeczy.
Po przekroczeniu progu swojego domu kątem oka dostrzegłem na znajdującej się na ścianie drewnianej boazerii ślady. Przyjrzałem im się. Przypominały jakieś hieroglify, jakieś starożytne pismo. Pewnie to te dzikusy je zostawiły.
Zrobiłem im zdjęcie. Smithowie posiadali w swojej biblioteczce księgę języków obcych, tych martwych i funkcjonujących. Być może ona mi da odpowiedź. Chciałem pójść na piętro, aby się spakować. Zrobiłem krok... i z głośnym łoskotem wpadłem w dziurę w podłodze. Rex szczeknął. Zakląłem i spojrzałem w dół. Coś mi mignęło złotym blaskiem. Podniosłem tę rzecz. To chyba jakaś figurka... może któryś z szaleńców ją upuścił? No nic, wezmę to, na wypadek, gdyby jednak mieli wrócić - pomyślałem złośliwie. Poszedłem do góry i po piętnastu minutach stałem ponownie przed drzwiami staruszków. Wszedłem do środka, gdzie pani Bridget wskazała mi pokój, gdzie będę spać. Zaprowadziła mnie do salonu, po czym rozłożyła kanapę, z której powstało dość przytulne łóżko. Wskazała mi też stół, gdzie leżały czekoladowe ciasteczka jej roboty.
- Dziękuję, jestem na diecie - uśmiechnąłem się, myśląc z rozpaczą o tym, co mnie dziś spotkało oraz o straconym dniu na siłowni.
- Weź to, kochanie, od paru ciastek nie utyjesz przecież. Widzisz, Rex zjada swoje ulubione smakołyki i nie boi się, że coś mu się stanie - argumentowała kobieta.
Uległem. Przymusiłem się do wzięcia ciastka. Zapytałem jeszcze o pozwolenie pójścia do biblioteczki, na co uzyskałem pewną zgodę. Zabrałem stamtąd grubą książkę, która mnie interesowała, po czym poszedłem z nią do łóżka. Zacząłem studiować, próbując doszukać się znaczenia tajemniczych znaków. Po chwili zmógł mnie sen.

Rozdział drugi

Obudziły mnie jasne promienie słońca. Z powodu lata, pokazały się dość wcześnie. Spojrzałem na zegarek. Piąta rano! Muszę wstawać do pracy! W tym tygodniu nie mogłem opuścić ani jednego dnia. Tymczasem w kuchni już krzątała się gospodyni.
Zadziwiające, jak oni krótko śpią!
- Dz-dzień dobry - wymruczałem nieprzytomnie.
- O, już wstałeś? - uśmiechnęła się. - Czy ty się gdzieś wybierasz?
- Tak, do pracy... Firma ma do podpisania bardzo ważny kontrakt, muszę tam być.
- Mój drogi, nie przemęczaj się! - odrzekła pani Smith. - Co oni tam z wami robią... Zostań w domu! Za dużo emocji w tym tygodniu miałeś. Dbaj o swoje zdrowie, oni sobie tam dadzą radę.
- Ale ja naprawdę muszę... - próbowałem ją przekonywać, lecz ona mi przerwała:
- Matt, Matt, Matt. Odkąd tu przyjechałeś, zawsze byłeś taki uparty - roześmiała się staruszka. - Zostań tutaj, w ciszy i spokoju, tam się tylko stresu nabawisz. Chyba wiesz, że nadmierny stres powoduje choroby serca? Ja pójdę tam, do biura i przekonam twojego szefa, że nie możesz przyjść z ważnych powodów. Chyba jeszcze nie wie, co się stało?
- No... nie wie. - odpowiedziałem.
- Widzisz? Daj mi czas, ja to załatwię tuż przed południem.
Uległem jej. Ta kobieta ma naprawdę wielki dar przekonywania! Niezbyt chciało mi się już spać, więc wziąłem z łóżka słownik i zacząłem go przeglądać. Po kilkunastu minutach wertowania go znalazłem jeden z dialektów indiańskich. Litery wyglądały podobnie... Jeszcze tylko dopasować. Głowiłem się nad znaczeniem słów. Nie mogąc znaleźć żadnego poszedłem zrobić sobie kawę. W kuchni zastałem zrobione śniadanie. Pani Smith już nie było. Zjadłem przygotowane kanapki, i wyprowadziłem Rexa do pobliskiego parku. Kiedy wróciłem, dochodziła już siódma.
Pan domu siedział w salonie i oglądał mecz w telewizji. Chciałem z nim poważnie pogadać. Przysiadłem się do niego. Zacząłem mu wszystko dokładnie opowiadać. Nie zdziwił się.
- Widzisz... - zaczął mężczyzna - w młodych latach mnie też to spotkało. Zaczęło się od tych snów.
Niedługo potem też mnie napadli. Nie wiedziałem, o co im chodzi. Później już ich nigdy nie spotkałem.
Opowiedziałem Smithowi o tym, co znalazłem na ścianie. Pokazałem mu zdjęcie. Zaproponował mi, żebym zrobił mu herbatę, a tymczasem on rozszyfruje znaki, więc podałem mu książkę. Dziesięć minut później usłyszałem głośny huk z salonu. Przestraszyłem się i pobiegłem tam, aby sprawdzić, co się dzieje. Na szczęście panu Stanleyowi tylko pilot, nic więcej.
Przywołał mnie gestem dłoni. Rozszyfrował prawie całą wiadomość. Postanowiłem mu pomóc. Nagle mężczyzna straszliwie pobladł. Podał mi kartkę. Przeczytałem, co tam było napisane. Wtedy serce zaczęło mi walić, przeszły mnie dreszcze.
Kończyny całkowicie mi zdrętwiały. Nie mogłem wydusić ani słowa.
Napisane było tam mniej więcej coś takiego:
ODDAJ BOŻKA ŚMIERTELNIKU
W PRZECIWNYM RAZIE ZNÓW CIĘ ODWIEDZIMY
NIE ZAZNASZ LITOŚCI

Po chwili milczenia odparłem zdenerwowany, a zarazem przerażony:
- Jakiego bożka?! Pff... sekciarze, innowiercy, dziwadła! Niech się ode mnie odczepią!
Stanley po chwili, gdy zdębiał z powodu całej tej sytuacji, powiedział:
- Spokojnie Matt! Może to po prostu jakieś małolaty po tym całym napadzie chciały sobie zrobić psikusy.
- Nie sądzę, ale chyba wiem, o co im chodzi!
- Hmm? Co takie... - zaczął pan Smith.
Przerwałem mu, wybiegając z pokoju w stronę ganku. Migiem przywdziałem kurtkę i ubrałem buty chcąc wyjść. Potrzebowałem jeszcze latarki, więc spytałem Stanleya czy posiada takową.
- Czy ma pan latarkę?
- Tak, już.. poczekaj chwilę.
Stanley otworzył szafkę obok której stał, po czym wyciągnął z niej małą, aczkolwiek mocno świecącą latarkę, a następnie przekazał mi ją. Spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.
- Po co ci to? Gdzie idziesz?! Jest już ciemno!
- Spokojnie, wrócę za 10-20 minut - zapewniłem go, po czym wyszedłem.
Postanowiłem, wrócić do swojego domu po tą figurkę, którą napotkałem zapadając się pod podłogę. Pomyślałem, iż o to im chodzi.
- Pff... bożek, jak ja nie znoszę gdy w grę wchodzą wymyśleni bogowie - fuknąłem do siebie.
Wszedłem przez wiszące drzwi mojego mieszkania zaświecając latarkę. Co dziwne, znów usłyszałem stukotania na wyższych piętrach. Przeszły mnie dreszcze.
Pot zaczął spływać po moich plecach, a serce zaczęło bić szybciej.
Byłem świadom, że ktoś... albo coś czai się na górze. Przedmiot, którego szukałem znajdował się pod zapadniętą podłogą w salonie.
Musiałem przejść przez przewiewający zimnym wichrem korytarz, a następnie otworzyć drzwi do salonu, które (o dziwo) nie zostały jakoś zbytnio rozwalone.
W dodatku owe drzwi skrzypiały jak z horroru, przez co jeszcze bardziej zacząłem się niepokoić. Ech... ciągle myślałem, że coś zaraz na mnie wyskoczy, tak to jest jak się ogląda horrory.
Figurka, która zresztą była pozłacana, nadal leżała w szczelinie pomiędzy panelami podłogi. Przedstawiała człowieka z dużym pióropuszem i łukiem w dłoni.
Podszedłem i schyliłem się po nią. Podniosłem się i schowałem ją do kieszeni w kurtce. Otrzepałem się i szybkim krokiem ruszyłem w stronę drzwi, słysząc tupanie, które było coraz to głośniejsze.
Zdesperowany cofnąłem się o krok do tyłu. Nagle po schodach zbiegł jeden z tych dzikusów z groźnym, wściekłym wyrazem twarzy. Za nim kolejny, i kolejny. Sporo ich było. Z wrzaskiem rzucili się na mnie. Zacząłem ich odpychać i szarpać się.
Nie reagowali, dalej robili swoje. Powalili mnie na ziemię. Wtedy zacząłem krzyczeć.
- Pomocy! Ratu...!
Zatkali mi usta mówiąc.
- Cii... nic ci już nie pomoże.
Zdziwiłem się, że w ogóle znali mój język.
Szamotałem się jak tylko mogłem, kopałem i uderzałem ich czym się tylko da, a wtem jeden z nich sięgną po kij zza pasa, po czym uderzył mnie mocno w głowę.
Wtedy straciłem przytomność... Związali mnie, a następnie wybiegli ze mną na ramionach w stronę pobliskiego lasu.
Najwyraźniej rozbili w nim obóz, gdy byłem nieprzytomny.
Otworzyłem oczy i ujrzałem porywaczy, nie wiedząc co się dzieje. Bardzo się przestraszyłem i zacząłem się szarpać, ale węzły nie dawały za wygraną. Porównałem ich wygląd do tych co mnie napadli. Wyglądali niemal identycznie.
Nadal miałem zakryte chustą usta, co uniemożliwiało mi mowę. Próbowałem coś wykrzyczeć, lecz z tego wychodził jedynie niezrozumiały bełkot. Zerwali się nagle. Porozumieli się między sobą... Nie wiem o co im chodziło. Przybliżyli się do mnie próbując mnie uspokoić.
Emocje dopiero opadły, gdy jeden z nich powiedział do mnie:
- Spokojnie, będziesz żyć...
Przewróciłem oczyma odczuwając ulgę, lecz potem mężczyzna dopowiedział:
- Przynajmniej przez najbliższe dni - zaśmiał się ochryple.
Po cóż chcieliby mnie zabić?! Przecież ja nawet nic im nie zrobiłem!
Strach i niepokój powrócił. Przyglądałem się uważnie sznurowi, którym mnie obwiązali rozmyślając, jak się uwolnić z jego uścisku. Jeden z porywaczy posiadał dość konkretny nóż, którego rzucił obok siebie. Postanowiłem poczekać aż ci pójdą spać i spróbować jakimś sposobem się uwolnić... tylko jak?
Minął kwadrans, potem drugi i kolejny, a oni nadal siedzieli przy ogniu i nie mieli zamiaru się położyć spać.
Jeden rzekł do mnie:
- Idź spać, musisz mieć siłę na kolejne dni.
O co im chodzi?! - pomyślałem przerażony, ale postanowiłem zaryzykować i położyłem się spać.
Przebudziłem się zaraz o świcie widząc towarzyszy (jeśli mogę tak ich nazwać) którzy spali głośno chrapiąc. Pomyślałem, że to jest odpowiedni moment na ucieczkę. Próbowałem wstać i doczłapać się do noża, który nadal leżał na ziemi. Czołgałem się jak na ćwiczeniach w wojsku, ledwie dając radę. Nagle napotkałem na swojej drodze jakąś gałąź, która oczywiście złamała się pod moim ciężarem, wydając dość głośny trzask i budząc tamtych.
Zdziwieni tym, co robię, wstali poddenerwowani. Burknęli coś do mnie, po czym przywiązali mnie do drzewa. Wyciągnęli ze swoich sakiewek orzechy. Cóż miałem innego zrobić, przyjąłem jedzenie. Zjadłem je, po czym bez żadnego powodu powtórzyła się scena z mojego domu, kiedy to uderzyli mnie kijem w głowę i znów straciłem przytomność. Zrobili to pewnie po to, bym nie wiedział dokąd mnie zabierają. Obudziłem się na kolejnym postoju tuż po zmroku. Kolejny szałas już został zbudowany, lecz nie było ogniska. Zmaltretowany i otumaniony nie wiedziałem, co zrobić. Nagle między drzewami dostrzegliśmy błysk jasnego światła i dźwięk silnika. Był to patrol graniczny służb specjalnych, jak to bywa w tych rejonach. Mogło to oznaczać, iż znajdziemy się na granicy z innym państwem, bądź stanem. Widząc z oddali samochód rozpromieniłem się, lecz ci schowali się za zarośla chwytając mnie ze sobą. Patrol przejechał, a ja westchnąłem zrezygnowany, tracąc nadzieję na powrót do normalnego życia. Minęła kolejna noc. Kolejny ranek - jak to ranek. Tyle, że tym razem postanowili mnie już nie bić, lecz jeden wyciągnął zza pasa starą zakurzoną szmatę, po czym zawiązał mi oczy.
Przeraziło mnie to, gdyż poczułem się, jakbym miał zaraz doświadczyć kary śmierci. Chwilę potem nastąpił wymarsz. Wieczorem wreszcie dotarliśmy do pewnego miejsca. Wtedy dopiero odkryli mi oczy i usta. Moim oczom ukazała się olbrzymia, otoczona drewnianymi palisadami wioska Indian w ogromnym lesie oddalonym od Nowego Jorku Bóg wie, ile. Z uwagą przyglądałem się otoczeniu. W okolicy było sporo drewnianych chat. Przyjrzałem się ich mieszkańcom. Jeden strugał łuk, drugi rozpalał ogień, kolejny uczył młodych adeptów strzelać z łuku, a jeszcze inni zajmowali się swoimi rozmaitymi zajęciami. Wprowadzili mnie przez ogromną drewnianą bramę, oczywiście obstawioną wartownikami którzy w rękach trzymali włócznie, a na plecach mieli zawieszone łuki i kołczany ze strzałami. Popatrzyli na mnie zaciekawionym wzrokiem. Jednak nie reagowali na mnie widząc, że przyprowadzili mnie ludzie z ich plemienia. Gdy przekroczyłem wrota, wszyscy przerwali pracę przyglądając się mnie. Ogarnął mnie niepokój, ale szliśmy dalej, aż do największego domu. Nad jego sporym wejściem wisiała głowa niedźwiedzia, a cały budynek był wykonany z dębowych desek. Ten, który mnie prowadził, powiedział:
- No to jesteśmy!
Wtedy rozwiązali mnie i nakazali mi wejść do środka.
Nie miałem wyboru, chwyciłem za klamkę a następnie otworzyłem drzwi. Moim oczom ukazał się spory pokój, a po lewej i prawej stronie rozciągały się stoły przygotowane jak do zabawy, a postawione na nich świeczniki dawały blask całemu pomieszczeniu. Na podłodze zaś były wyłożone skóry, kręciło się tam kilkunastu strażników. Na samym końcu, na podeście siedział człowiek, który wyróżniał się wyglądem od pozostałych. Miał na głowie duży czerwony pióropusz, cały był odziany w skórę, a na plecach miał zawieszony topór wojenny. Okazało się, że to był wódz tego całego plemienia. Wszyscy patrzeli na mnie jak na jakiegoś idiotę, ale przełamałem się i podszedłem do niego.
- Em... Witam - rzekłem nieśmiało.
- Witaj! - odparł męskim głosem wódz. Strażnicy zebrali się, szykując się w razie czego do zaatakowania mnie, gdybym stwarzał zagrożenie.
Na ich widok starałem się zachować spokój i nie okazywać gniewu.
- Co się dzieje? Dlaczego mnie tutaj przyprowadzono i kim w ogóle jesteście? - zapytałem.
- Wkrótce się przekonasz, nazywam się Marcus i jestem tutaj wodzem. Jeśli mi podpadniesz, marnie skończysz.
- Żądam wyjaśnień! Prawdopodobnie to wy zdemolowaliście mój dom, po co?! Za co?!
- Uspokój się! Jak mówię, że się wkrótce przekonasz, to tak będzie! - odparł niskim głosem wódz.
- No dobra, ale cóż mam teraz robić? - spytałem.
- Jest już późne popołudnie, poszukaj człowieka o imieniu John. Mieszka na prawo od wyjścia z mojej rezydencji, poznasz go po wielkim łuku refleksyjnym, który zawsze nosi na plecach. Nosi też miecz u pasa. On da ci schronienie i powie co masz robić dalej.
Gdy wódz do mnie seplenił, pomyślałem sobie, jak można być tak zacofanym... Mamy XXI wiek a tutaj to jakieś średniowiecze!
- No dobrze... - odpowiedziałem.
- Zatem bywaj nieznajomy!
- Em... do zobaczenia. - odparłem.
Obróciłem się na pięcie i szybkim krokiem opuściłem budynek udając się do wspomnianego Johna. Jego dom faktycznie znajdował się zaraz obok rezydencji. Akurat ów człowiek siedział na ławce przed domem. Nie miałem problemu go rozpoznać. Dokładnie taki sam opis dostałem. Podszedłem do niego i się z nim przywitałem.
- Witaj! Ty jesteś John?
- Witaj, tak to ja. - odparł spokojnym głosem.
- A Ciebie jak zwą?
- Jestem Matthias, Matt w skrócie.
- Miło mi, w końcu jesteś.
- W końcu? Oczekiwałeś mnie? - spytałem.
- Tak, poczekaj. Chodź do środka, napijesz się czegoś.
John wstał z ławki, a następnie wszedł do swojego domu. Postąpiłem za nim. Jego dom wyglądał jak dom myśliwego, na ścianach były porozwieszane łuki, skóry, poroża... Po lewej stronie było umiejscowione łóżko zbite z desek i pokryte skórą, naprzeciw wejścia kominek, a po prawej stół z krzesłami, nie wspominając o wiszących półkach.
- Usiądź. - powiedział John.
Zrobiłem jak kazał, a gdy ledwie usiadłem, on sięgnął po gliniany kufel do którego nalał jakiegoś płynu. Dosiadł się do mnie.
- A więc? O co chodzi? - spytałem.
- Widzisz sprawa wygląda tak, w twoim domu był zakopany posążek który jest dla nas bardzo cenny...
- Posążek?
- Tak, zapewne masz go teraz przy sobie, inaczej by cię nie porwali.
- Em... tak mam. - wyciągając go z kieszeni i stawiając na stole kontynuowałem:
- Słuchaj, nie obchodzi mnie wasza sprawa, macie posążek. Ale po co porywać mnie? Do czego jestem wam potrzebny? I w ogóle co wy wierzycie dzikusy!
Zorientowałem się iż mają swoją religię. Pff... Ciekawe kto to wymyślił.
- Jest pewne miejsce na którym musisz postawić ten posążek.
- Ja?! Czemu ja?
- Bo został zakopany tam gdzie mieszkasz, jesteś właścicielem tego skrawka ziemi i to ty musisz to zrobić, skoro znalazł się na twoim terenie.
- Jakie miejsce? Gdzie to jest? - spytałem.
- Właśnie nie wiemy. Zaraz pokażę ci naszą mapę, na której są wskazane miejsca w których może się znaleźć.
Nie chciałem się kłócić, bo wiedziałem, że nie przekonam ich do chrześcijaństwa. Nie miałem też zamiaru uczestniczyć w tym całym posążkowym obrzędzie. Nie miałem wyboru, więc musiałem udawać, że to zrobię.
- W co wy właściwie wierzycie?
- Nie jesteś jeszcze naszym przyjacielem, więc ci nie powiem. Dlatego rób, co ci każemy, bo inaczej skończysz swój żywot.
- Dobra, dobra, spokojnie. Gdzie ta mapa?
John podniósł się i z najwyższej półki ściągnął mapę, która przedstawiała Amerykę Północną oraz Karaiby. Było tam nawet widać moje miasto - Nowy Jork. Było też oznaczone jako miejsce, gdzie może znajdować się posążek. Mapa pokazywała też kilka miejsc, które wskazywały przypuszczenia Indian o tym całym miejscu. Było to Nassau, Hawana - miasta na Bahamach. Wodospad Niagara, oraz jakaś przełęcz w górach. Co ciekawe, ujrzałem też miejsce, w którym się obecnie znajdujemy. Na widok tego całkowicie zdębiałem. Byliśmy właśnie u podnóży pasma górskiego Kordylierów, niedaleko Tornado Mountain, to już Kanada.
- Co?! Gdzie ja jestem?! - wykrzyknąłem.
- Jesteś w wiosce plemienia Kodan, przybyszu.
- Mój dom... 2 lata spacerkiem!
- Spokojnie, możesz też do nas dołączyć! - uśmiechnął się John.
- Nie! Muszę wrócić.
- Najpierw twoja misja.
- Bo co?!
- Zobaczysz!
- Ech... - westchnąłem.
- Idź się prześpij, z rana pójdziesz i rozglądniesz się. Pomożesz w czymś.
- Wrr - burknąłem. Skinąłem głową, po czym wywaliłem się na łóżko. Miałem dość spory kłopot z zaśnięciem, ale po kilku kwadransach mordęgi w końcu udało mi się zasnąć.


Rozdział trzeci

Obudziłem się późnym porankiem, a raczej ktoś mnie obudził uderzeniami młotka. Jęknąłem i przewróciłem się na drugi bok. Gdy wstałem, mojego towarzysza już nie było. Na blacie zastałem już upieczone jelenie mięso.
Usiadłem do stołu, spożyłem posiłek, po czym wyszedłem z domu. Moim oczom ukazała się tętniąca życiem osada. Postanowiłem się przejść po niej. Może gdzieś się przydam. Przechodziłem akurat obok Indian trenujących strzelanie z łuku, więc podszedłem do nich, chcąc postrzelać.
- Witajcie, mogę potrenować? - zagadałem do nich.
- Jasne! - odpowiedział najwyższy z grupki. - Łap za łuk, napinaj cięciwę i strzelaj! Odsuńcie się chłopaki, niech nowy postrzela.
Wziąłem oparty o ścianę łuk wraz ze strzałami. Ustawiłem się strzału jakieś dwadzieścia metrów na dobry początek. Nałożyłem nasadę strzały na cięciwę i celując w tarcze napiąłem łuk. Pocisk przeleciał obok tarczy. Nie takiego wyniku się spodziewałem.
Widząc to, trener wytłumaczył mi jak strzelać:
- Musisz postawić lewą nogę przed siebie, a prawą z tyłu równolegle utrzymując ciężar ciała na środku. Następnie nakładasz strzałę na cięciwę w samym jej środku i celujesz, ale niezbyt długo. No i oczywiście w tym czasie naciągasz i strzelasz.
- No dobrze, spróbuję raz jeszcze.
Powtórzyłem czynności. Tym razem strzała trafiła w prawą część tarczy.
- No widzisz? Od razu lepiej!
Strzelałem z chłopakami tak przez jakiś czas. Bardzo mi się to spodobało, nie wiedziałem że to taka fajna sprawa.
- Dobra, idę dalej. Bywajcie!
- Bywaj! - krzyknęli
Idąc dalej miałem różne okazje poznać nowych ludzi, miejscowi są bardzo podobni do tych z Nowego Jorku. Miałem okazję pomóc w polu, pociąć deski na budowie, gotować... Jest tu cała masa zajęć.
Przechadzając się po obozie dostrzegłem w oddali dziewczynę. Nie wyglądała na tutejszą. Wyróżniała się cerą, miała podobną do mnie. Miała długie czarne włosy, niebieskie oczy i uśmiech, w którym od razu się zakochałem. Odziana była w zwyczajne dżinsy i bluzkę jak ze zwykłego sklepu. Podbiegłem do niej zaintrygowany.
- Cześć - przywitałem się z nią.
- Em... hej - odpowiedziała zdezorientowana.
- Jestem Matthias, a ty?
- Caroline.
- Miło mi. - Nie jesteś stąd, prawda? - spytałem.
- Nie... zostałam porwana niedawno przez jakichś bandytów, którzy zabrali mnie do tutejszej puszczy, ale zdołałam im uciec. Błąkałam się przez dwie noce praktycznie bez snu, kiedy to nagle napotkałam tę osadę. Z życzliwością mnie tu wpuścili i przynajmniej odnoszą się do mnie z szacunkiem, nie to co w moim mieście. Pomagam im i jakoś się tu żyje... Czekaj czekaj to ty jesteś tym z Nowego Jorku?
- Zgadza się, to ja.
- Ha ha, wreszcie Kodańczycy Cię znaleźli. Nie musisz opowiadać, już dość się o tym nasłuchałam. Tutaj bardzo szybko roznoszą się plotki.
Zauroczony jej wyglądem, słuchałem jej mowy i nie mogłem się powstrzymać od komplementów.
- Jesteś bardzo rozmowna! - uśmiechnąłem się do niej.
Zaśmiała się, zawstydzona opuszczając wzrok
- Pewnie! Lubię poznawać nowych ludzi.
- Kiedy tak rozmawiam z tobą patrząc ci w oczy, muszę przyznać, że są naprawdę piękne.
Dziewczyna zaczerwieniła i uśmiechnięta odpowiedziała:
- Nie podrywaj mnie! Ale dziękuje.
- Zabronisz?
- No... nie!
- To dobrze, zapamiętam. - roześmiałem się – słuchaj, a może spotkamy się jeszcze?
- Oczywiście!
- To może jutro?
- Nie ma problemu, z chęcią się spotkam, bądź wieczorem w karczmie "Pod strzałą".
- Na pewno będę.
- To dobrze, już nie mogę się doczekać. - odpowiedziała.
- Rozejrzę się tu jeszcze trochę, ale trudno będzie mi oderwać od ciebie wzroku - stwierdziłem zalotnym tonem.
- Nie przesadzaj proszę... - westchnęła Caroline, rumieniąc się ponownie.
- Nie przesadzam, ja tylko stwierdzam fakty.
- Dzięki, jesteś taki uroczy... To idź i rozejrzyj się, do zobaczenia jutro!
- Do zobaczenia!
Gdy tylko ledwie od niej odszedłem, nie mogłem przestać o niej myśleć, moje serce biło dwa razy szybciej. Nie wiedziałem tylko, gdzie znajduje się owa tawerna, więc podszedłem do pierwszego lepszego plemiennika.
- Witaj.
- No witam.
- Słuchaj możesz mi powiedzieć, gdzie znajdę karczmę ,,Pod strzałą''?
- Przy bramie do obozu skręć w lewo, budynek znajduje się dwie chaty dalej. Wisi nad drzwiami tabliczka z nazwą, na pewno trafisz!
- Dzięki, do zobaczenia!
- Bywaj!
Spacerowałem po wiosce aż do wieczora, rozmyślając o Caroline, niemal kilkakrotnie przez to wpadłem w napotkane drzewa bądź ludzi. Widząc, że już się ściemnia, wróciłem do domu Johna. Przed jego mieszkaniem rozpalono ognisko, zeszli się pobliscy domownicy i z daleka słychać było brzdęk lutni, dudnienie bębnów i śpiewy. John też tam był, siedział przy ognisku wpatrując się w obracającego się na rożnie upolowanego dzika. Dosiadłem się do niego.
- Gdzie byłeś? Gdy się obudziłem, ciebie już nie było.
John wskazał na rożen z dzikiem.
- Ach rozumiem, poranne polowania? - spytałem.
- Dokładnie, trzeba z czegoś żyć. A ty co robiłeś?
- A to i tamto, co tylko się dało.
- To bardzo dobrze, już myślałem że jesteś obibokiem, co tylko całe dnie leży bebechem do góry i czeka aż mu się usłuży.
- Nie, nie... ja taki nie jestem - uśmiechnąłem się.
Po chwili ciszy w rozmowie towarzysz zapytał:
- Coś taki czerwony jak burak, Matt?
- A nic...
- Gadaj.
- Bo wiesz, poznałem Caroline.
- Aaa... to wszystko wyjaśnia. I jak było?
- Powiem tak: zauroczyłem się w niej od pierwszego wejrzenia.
- To teraz tego nie zepsuj, z tymi babami to gorzej niż z Loranami.
- Loranami? - spytałem zdziwiony.
- Tak.
- Cóż to?
- Plemię. A dokładniej - wrogie. Już nie raz musieliśmy się z nimi użerać.
- To przez to tyle wartowników się kręci? - domyśliłem się.
- Między innymi przez to. Postradali zmysły w skrócie, kiedyś byliśmy jednym plemieniem, ale były osobniki, którym nie podobał się sposób rządzenia i odeszli, buntując przy tym kogo tylko się dało. Było to kilkaset lat temu. Obecnie dorównali nam liczebnością, technologią... wszystkim.
- Rozumiem.
- Zjedz coś chłopie, bo nam tu zdechniesz!
- Jasne, już - odpowiedziałem.
Przyjaciel, bo chyba tak mogłem już go nazwać odkroił kawałek upieczonego dzika i podał mi.
- Masz.
- Dzięki.
Posiliłem się i muszę przyznać, że pierwszy raz jadłem dziczyznę, była wyborna.
- Dobry ten dzik! - stwierdziłem.
- No pewnie, jakże dzik mógłby być niedobry - odpowiedział John.
- Jutro też wyruszasz na polowanie?
- Jak będzie trzeba to tak, a co chcesz iść?
- No, mógłbym.
- A wstaniesz tak wcześnie?
- Jak będzie trzeba...
John zaśmiał się.
- Zobaczymy, a teraz właź na wyro i idź spać.
- I tak zrobię, do zobaczenia, druhu.
- Dobranoc.
Wlazłem na łóżko i momentalnie zasnąłem.

...

W nocy obudziło mnie głośne chrapanie Johna. Nie chciałem go budzić i próbowałem zasnąć. Zajęło mi to trochę czasu, ale w końcu się udało. Rano zaś obudził mnie szarpiąc za ramie, powiedział:
- Wstawaj Matthias, idziemy na łowy!
- Co? Teraz? Daj mi spać... - odpowiedziałem zaspanym głosem.
- Idziesz czy nie? -spytał.
- Nie.
- Dobra, to może następnym razem. Śpij dalej.
- Mhm...
Momentalnie zasnąłem. Spałem jak zabity aż do południa, kiedy John wrócił z polowania. Wszedł z hukiem uderzając w garnki.
- Wstawaj chłopie! Co to ma być, już południe!
Otworzyłem oczy, zerwałem się z łóżka i wyjrzałem za okno. Moim oczom ukazała się już tętniąca życiem wioska i blask słońca.
- Co? Faktycznie! Wstaję, już!
- No ja myślę, do roboty!
Zjadłem coś i wyszedłem, błąkałem się po osadzie myśląc, że dziś mam spotkanie z Caroline. Poszedłem poszukać tej karczmy żeby już później nie błądzić. Nie było większego problemu, znalazłem ją prawie od razu, podążałem zgodnie ze wskazaną drogą. Obok tawerny stała bardzo ładna chata i ogród z kwiatami. Pomyślałem, że dam dziewczynie jakiś. Zapukałem do drzwi, a zaraz otworzyła jakaś staruszka.
- Witaj młodzieńcze - odezwała się.
- Witam panią - przywitałem się.
- Co Cię do mnie sprowadza?
- Zauważyłem jakie ma pani piękne kwiaty, czy mógłbym wziąć kilka dla dziewczyny?
- Ooo, a której? - zaciekawiła się.
- Caroline.
- Bierz ile chcesz, ale czy mógłbyś mi jeszcze w czymś pomóc?
- Jasne, mam czas.
- A więc, przejdziesz się do naszego kowala. Miał wykuć dla mojego syna miecz. Czy mógłbyś go odebrać?
- Nie ma problemu, gdzie mieszka kowal?
- Musisz iść tą drogą dalej aż ujrzysz dom z małym dachem obok, a pod nim kowadła i inne rupiecie. Powinien też ów człowiek obecnie tam pracować.
- Dobrze. Dziękuję, już idę.
Poszedłem zgodnie ze wskazówkami kobiety, szedłem dość długo. Pomyślałem sobie, że nie bez powodu wysłano mnie taki kawał drogi. W końcu napotkałem opisany budynek. Pracował też obecnie wspomniany kowal, więc podszedłem do niego.
- Witaj kowalu - powiedziałem do niego.
- Witaj - odpowiedział.
- Przyszedłem odebrać miecz syna tej staruszki, która mieszka obok karczmy.
- Chętnie bym ci go dał, ale jest problem - westchnął.
- Jaki?
- Rękojeść pękła i muszę ją naprawić. Najpewniej zrobiłem ją ze starego drewna.
- To co trzeba zrobić?
- Muszę się udać w głąb lasu i poszukać drzewa mahoniowca, ten gatunek posiada naprawdę trwałą żywicę którą wypełni pęknięcie. Jeśli chcesz możesz pójść ze mną - zaproponował.
- Pewnie, chodźmy.
Ruszyliśmy spokojnym krokiem w stronę bramy, a dalej w głąb lasu w poszukiwania odpowiedniego drzewa co jakiś czas rozmawiając.
- Długo jesteś kowalem?
- Od około sześciu lat, przejąłem fach po moim ojcu, który był najlepszym rzemieślnikiem w osadzie.
- Rozumiem, długo się uczyłeś?
- Trochę długo... kowalstwo to sztuka wymagająca wprawy. Jest wiele technik kucia z różnych materiałów. Ten surowiec nagrzewa się tak, ten odkształca się tak. Masa szczegółów.
- Rozumiem.
Idąc mogłem podziwiać piękne lasy i piękny śpiew ptaków jakich nie mogłem słuchać u siebie.
- Słyszałem, że spotykasz się dziś z Caroline - powiedział.
- Tak... skąd wiesz?
- Opowiadała o tobie, musiałeś zrobić na niej nie lada wrażenie. Tylko nie zepsuj tego.
- Heh, postaram się - zaśmiałem się.
- Ogólnie to jestem Vak, a Ciebie jak zwą?
- Matthias, ale mów mi Matt.
- Miło mi, Matt.
- Mnie również.
W końcu znaleźliśmy to, czego szukaliśmy, drzewa mahoniowca. Było spore, miało ogromną ilość gałęzi na których kwitły jasnożółte kwiaty, a pień był porośnięty mchem.
- Wreszcie! Tego szukaliśmy.
Mężczyzna podszedł do drzewa, wyciągnął nóż zza pasa, po czym z wielkim trudem naciął korę, spod której zaczęła wyciekać jasna, bursztynowa żywica. Vak miał przy sobie gliniane naczynie w kształcie podobnym do kubka do którego nabrał zdobyczy.
- Mamy to. Wracajmy!
Wróciliśmy szybszym krokiem do jego domu, po czym kowal ściągnął z półki piękny srebrzysty miecz z wypolerowaną, lecz pękniętą rękojeścią, położył go na stole. Następnie rozgrzał żywicę na palenisku obok domu i zakleił pęknięcie.
- Uff... zrobione.
- Długo będzie schnąć? - spytałem.
- Nie... myślę, że zdąży wyschnąć w drodze do staruszki.
- Dzięki, Vak.
- Nie ma sprawy, do zobaczenia!
- Do zobaczenia!
Wróciłem szybkim krokiem do kobiety. Obawiałem się, że nie zdążę być na czas w karczmie. Zapukałem do domku.
- Witam Panią, wróciłem - powiedziałem zdyszany.
- Witaj - odpowiedziała.
- Proszę, oto miecz.
- Dziękuje, a teraz idź po to, po co przyszedłeś bo się jeszcze spóźnisz.
- Dobrze. Dziękuję, do zobaczenia!
- Bywaj, chłopcze.
Wszedłem przez furtkę do ogrodu kobiety, by wybrać jakiś kwiat. Wybór miałem niemały, ale moim oczom ukazały się piękne, czerwone i urodzajne róże. Podszedłem i urwałem jedną, pozbyłem się też nadmiernej ilości kolców. Wróciłem jeszcze do domu, umyłem się, uczesałem, żebym wyglądał jak człowiek i wyszedłem do karczmy. Wszedłem do środka. Było tam gwarno, grała też tam muzyka biesiadna na tamtejszych instrumentach. Rozejrzałem się i ujrzałem siedzącą na samym końcu Caroline oczekującą mnie. Ubrana była w piękną, szarą, bawełnianą sukienkę. Miała długie, rozpuszczone włosy i uśmiechała się do mnie z daleka. Podszedłem do niej i dosiadłem się.
- Cześć, Caroline - uśmiechnąłem się do niej.
- Cześć, Matt! W końcu jesteś!
- Proszę, to dla ciebie - wyciągnąłem zza pleców zdobytą różę i wręczyłem jej do rąk.
- Skąd wiedziałeś, że uwielbiam róże? - zdziwiła się. - Dzięki wielkie!
- A która kobieta nie lubi róż? - zaśmiałem się.
- Ha ha, no nie wiem - roześmiała się.
- Może pójdę coś kupić? - spytałem.
- Nie! Zostań.
- Czy aby na pewno?
- Na pewno!
- No dobrze, ale jak coś, to mów.
- Spokojnie, powiem. - uśmiechnęła się.
- Pięknie wyglądasz... - stwierdziłem.
- Dziękuję Matt, ty też. A co ci się we mnie podoba?
Spoważniałem. Zacząłem spokojnym głosem wyliczać:
- Cóż... Masz piękne, długie, czarne włosy, jakich jeszcze w życiu nie widziałem. Podobają mi się także twoje oczy, błękitne jak blask nieba. Twój głos powala każde brzmienie, mogę cię słuchać do końca życia. Wszystko mi się w tobie podoba.
Dziewczyna zarumieniła się, spuściła zawstydzona wzrok, po czym odezwała się.
- Matt, jesteś taki uroczy! Nigdy nie spotkałam podobnego chłopaka.
- Niemożliwe, nie jestem aż takim ideałem. Są lepsi ode mnie.
- Nie sądzę.
- Ale ja tak - roześmiałem się.
- Mogę Cię o coś spytać?
- Oczywiście, ty zawsze - uśmiechnąłem się.
Nasz dialog przerwał wbiegający John z dwoma uzbrojonymi gwardzistami, podeszli do nas szybkim krokiem.
- Mat, słuchaj. Wiem, że teraz masz ważniejsze sprawy, ale pilnie musisz iść do wodza.
- Co znowu?! Nigdzie nie idę - burknąłem.
- Musisz, to rozkaz. Inaczej możesz źle skończyć - odpowiedział.
- Idź Matt, jeszcze się nie raz spotkamy. Może to naprawdę coś bardzo ważnego - powiedziała Caroline.
- No dobra - westchnąłem.
Wstałem, po czym pożegnałem się z piękną dziewczyną.
- Do zobaczenia, Caroline - pożegnałem się.
- Do zobaczenia.
Wyszedłem wraz z towarzyszami i szybkim krokiem ruszyliśmy w stronę rezydencji wodza. Nie wiedziałem wtedy, co się szykuje.


Rozdział czwarty

Weszliśmy do środka. Na końcu sali czekał już na mnie wódz, więc podszedłem do niego.
- Witaj - odezwałem się.
- Witaj Matt. Dobrze, że jesteś - powiedział wódz.
- Coś się stało? - zaniepokoiłem się.
- Tak. Nasi zwiadowcy donieśli, iż plemię Loran znalazło drugi posążek podobny do twojego i teraz jest problem. Nie wiemy, który jest prawdziwy - ten który mamy, czy ich.
- Co w związku z tym? - spytałem.
- Musimy jak najszybciej wyruszyć, dobrze wiesz gdzie. John wszystko ci opowiedział.
- Gdzie dokładnie?
- Nasza pierwsza wyprawa odbędzie się na Karaiby, do Nassau i Hawany, tam zaczniemy poszukiwania. Przygotuj się, jutro o poranku wyruszamy.
- Ilu nas pójdzie?
- John, Vak i pięćdziesięciu najlepszych wojowników.
- Kiedy powrócimy?
- Kiedy będzie trzeba. A teraz idź się przygotować. Bywaj.
- Bywaj, wodzu - pożegnałem go.
Wyszedłem szybkim krokiem i ruszyłem do chaty Johna. Czekał na mnie siedząc przy stole i popijając coś.
- No, jesteś Matt - powiedział.
- Jak widać.
- Czy masz jakieś pytania? - spytał John.
- Nurtuje mnie jedna sprawa.
- Jaka?
- Wasza wiara. Opieracie się w ogóle o coś? - zaintrygowałem się.
- Wiesz, co ci powiem? Jak dla mnie to jedna wielka bujda, paranoja. Siedzę tutaj, bo nie mam się gdzie udać. Chętnie bym zmienił posiadłość.
- Wiesz, co?
- Tak?
Wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni kurtki małą Biblię i wręczyłem mu.
- Jestem chrześcijaninem. Może chciałbyś się do nas przyłączyć? To jest Biblia, zbiór wszystkich naszych ksiąg. Poczytaj uważnie.
- Hmm... słyszałem o chrześcijanach, ale nigdy nie byłem pewny, czy to nie kolejny wymysł.
Naszą rozmowę przerwało pukanie do drzwi.
- John, jesteś tam? Wódz ci każe do niego przyjść! - rozległ się głos Vaka.
- Zaraz będę - rzucił John, wychodząc.
Po chwili wrócił. Wyglądał, jakby mu coś ciążyło na sercu.
- Niestety, musimy iść na tą wyprawę, inaczej nas zabiją za nieposłuszeństwo - westchnął.
- Spokojnie, mam plan.
- Jaki?
- Jakbyśmy przypadkiem znaleźli owe miejsce... Oczywiście, jeśli w ogóle istnieje - to na pewno nie będę uczestniczył w tym całym rytuale, o nie. Coś wykombinuję.
- No dobrze. Teraz idź do zbrojowni, jest naprzeciwko mojego domu, tam kwatermistrz cię wyposaży.
Wyszedłem więc z domu zmierzając w stronę wspomnianego budynku. Wszedłem do środka. Za ladą siedział kwatermistrz. Za nim wisiały łuki. Po lewej ścianie na stojakach były oparte wszelakie miecze, topory i włócznie, po prawej stronie wisiały skórzane zbroje.
- Witaj - powiedziałem.
- Witaj, przyszedłeś po arsenał? - domyślił się mężczyzna.
- Dokładnie. Jutro wyruszam na Karaiby.
- Ach, to ty jesteś Matt? - zgadywał.
- Zgadza się.
- Wybierz coś, masz niemały wybór - uśmiechnął się.
- Cóż, chyba wezmę łuk i trochę strzał.
- Proszę bardzo! A może coś do walki wręcz? Jakiś miecz, czy topór?
- Hmm... może miecz, tylko niezbyt duży.
- Popatrz jeszcze na pancerze, bez nich padniesz jak mucha.
- Dobrze, to poproszę.
Kwatermistrz przygotował broń i zbroję. Wyłożył towar na ladzie.
- Proszę bardzo.
- Dzięki! Do zobaczenia - pożegnałem go.
- Bywaj, Matt! Szerokiej drogi!
Chwyciłem łuk ze strzałami i miecz pod lewą rękę, a zbroję pod prawą, następnie wyszedłem i wróciłem do Johna.
- Ooo... jaki arsenał! Chłopie! - rzekł z podziwem.
Rzuciłem wszystko na łóżko.
- Tak, w ogóle to po co mi to? Coś nam grozi?
- Loranie, dzikie zwierzęta... ogólnie wszystko. Idź spać, jutro nowa przygoda! - uśmiechnął się John.
- Tak... - westchnąłem ponuro.
Zrzuciłem mój dobytek na ziemię, a sam położyłem się spać. Minął kwadrans i wraz z przyjacielem już zasnęliśmy. Przed świtem, gdy jeszcze było ciemno obudził nas potworny krzyk i lament ludzi. Zerwaliśmy się przestraszeni z łóżek, po czym wybiegliśmy przed chatę. Naszym oczom ukazały się płonące domy i ludzie biegający po wiosce.
- Co się dzieje John?! - próbowałem przekrzyczeć tłum.
- Nie wiem! Zakładaj pancerz i broń! - odkrzyknął.
Natychmiast uzbroiliśmy się po zęby i pobiegliśmy na pobliską wieżę z wartownikami.
- Chłopaki co się dzieje?! - spytał zdenerwowany przyjaciel.
- Loranie nadchodzą! - krzyknął strażnik.
Wyjrzeliśmy za palisadę, a naszym oczom ukazała się armia wrogiego plemienia, jakieś kilkuset wojowników. Ogniste strzały jak grad spadały na naszą wioskę podpalając domy.
- Caroline! - zawołałem.
- Biegnij do niej! My sobie tu poradzimy!
Pobiegłem ile sił w nogach do domu dziewczyny. W tym czasie wrogowie wdarli się do środka. Spokojna wioska zamieniła się w siejące rozpacz piekło. Dookoła mnie rozbrzmiewały odgłosy walk. W końcu dotarłem do domu Caroline. Uderzałem w drzwi, krzycząc.
- Caroline! Caroline! Jesteś tam?!
- Tak! Jestem, Matt!
Otworzyła mi drzwi.
- Co się dzieje...?! - zdziwiła się.
- Loranie zaatakowali!
- I co teraz? - jęknęła.
- Chodź za mną! - powiedziałem.
Chciałem wrócić w okolice mojego domu, który dzieliłem z przyjacielem, gdyż tamten obszar był najlepiej broniony. Dziewczyna była bardzo przestraszona. Na naszej drodze pojawiali się walczący z naszymi Loranie. Jeden nawet rzucił się na Caroline. Dziewczyna wrzasnęła.
- Matt! Pomóż!
Wyciągnąłem zza pasa swój miecz, stając w jej obronie. Wymieniałem z wrogiem ciosy, nie mogłem go nawet zadrasnąć. Byli dobrze wyszkoleni. Zranił mnie pierwszy, potem drugi raz. W końcu wziąłem zamach, lecz ten go zablokował. Trzymałem z nim gardę, krzyżując miecze. Nagle kopnął mnie powalając mnie na ziemię. Byłoby po mnie, gdyby nie pomoc Vak'a, który zaatakował go z tyłu i zatopił swój miecz w sercu wroga. Podał mi rękę, pomagając wstać.
- Dzięki, Vak!
- Nie ma problemu! Biegnij do Johna, tam będziecie bezpieczni!
Biegliśmy dalej. Kiedy tylko mogłem, pomagałem naszym w walce, głównie atakując przeciwnika od tyłu. W oddali widzieliśmy już nasz główny garnizon, lecz jeszcze w drodze nadzialiśmy się na kolejnych. Nas było sześciu, a ich pięciu. Caroline stanęła przestraszona z boku, a nasza piątka rzuciła się na nich wymieniając pchnięcia, cięcia i bloki. Poturbowaliśmy jednego, lecz oni niestety zabili jednego z naszych. Wtedy jeden rozciął mi lewą dłoń. Z trudem obezwładniliśmy kolejnego, a potem nasza przewaga liczebna pozwoliła nam na pokonanie tych pozostałych.
- Mat! Jesteś ranny! - powiedziała Caroline.
- To nic takiego, bywało gorzej.
Wyciągnęła z torby starą szmatę.
- Daj mi rękę.
Wystawiłem jej zranioną dłoń. Ta zaś owinęła ją, by zatamować krwotok.
- Dzięki! - spojrzałem na nią z wdzięcznością.
Podbiegliśmy do Johna który był niedaleko.
- Jak sytuacja? - spytałem.
- Kiepsko, cały czas ich przybywa.
- No nie! - warknąłem wkurzony.
- Chodź, Caroline - powiedział mężczyzna.
Nie pozwoliłem dziewczynie się oddalić, bałem się, że nie będę mógł jej pomóc. Dlatego ciągle była przy mnie. Musiałem jej bronić. Wdrapaliśmy się na wieżę strażniczą, z której wreszcie mogłem trochę postrzelać. Rzuciłem kołczan ze strzałami na ziemię, po czym zdjąłem łuk z pleców. Wziąłem strzałę, a następnie przy jej pomocy naciągnąłem cięciwę łuku i oddawałem kolejne strzały we wrogów. Wtedy z dołu krzyknął do mnie Vak.
- Biegnij natychmiast do wodza!
Zbiegliśmy więc z Caroline na dół, przedzierając się przez tłum walczących. Podbiegliśmy do wrót chaty, lecz zatrzymali nas strażnicy którzy zatrzymali moją ukochaną.
- Muszę iść do wodza! - powiedziałem.
- Ty możesz, ona nie!
- Idzie ze mną!
- Nie ma mowy, zostanie tutaj!
- Idź Matt, będę na siebie uważać - westchnęła Caroline.
Zrezygnowany kiwnąłem głową i wszedłem do środka. Wódz siedział zdenerwowany na swoim tronie. Podbiegłem do niego.
- Coś się stało?
- Witaj Matt! Dobrze, że jesteś. Zostań tu, nie możesz zginąć!
- Muszę bronić Caroline! Nie zostawię innych, przydam im się!
- Nie! Idź do pokoju po mojej prawej, tam przeczekaj atak!
- Co z Caroline?!
- Jest w dobrych rękach.
- Nie może tutaj wejść?
- Moja rezydencja nie będzie dla niej żadnym schronieniem, wszyscy muszą walczyć oprócz ciebie!
- Wychodzę.
- Zostajesz, Matt! - krzyknął mężczyzna. Chcesz żebym cię ściął za nieposłuszeństwo?
- Nie zrobisz tego, jestem wam potrzebny.
- Faktycznie - powiedział wódz.
Pobiegłem w stronę wyjścia, ten krzyczał za mną.
- Zostań, Matthias!
Nie wyszedł za mną, lecz został u siebie.
Gdy wyszedłem moim oczom ukazała się leżąca na ziemi ukochana ze strzałą w prawym ramieniu.
- Caroline! - podbiegłem i przyklęknąłem przy niej.
- Matt!
Dziewczyna zwijała się z bólu.
- Wszystko będzie dobrze! Zabiorę cię stąd - powiedziałem.
Wziąłem dziewczynę na ręce, a następnie pobiegłem z nią do mojej chaty i położyłem ją na łóżku. Wybiegłem jeszcze na chwilę po pomoc.
- Niech mi ktoś pomoże! - krzyczałem.
Wołałem, ale nikt nie reagował. W końcu przybiegła starsza pani, od której wziąłem kwiat dla Caroline.
- Niech mi pani pomoże, Caroline dostała strzałą.
Wbiegliśmy do środka. Staruszka wyciągnęła bandaże, które miała w torbie.
- Źle z nią - powiedziała.
- Musi żyć! - krzyknąłem.
Wyciągnęła z torby również liście jakiejś rośliny, zdjęła opatrunek, po czym wycisnęła sok z liścia na ranę.
- To odkazi zranienie, ale jest tak głębokie... Nie wiem, czy przeżyje - westchnęła kobieta.
Owinęła ranę, oczywiście nie wyciągając strzały z jej barku. Wykonywała niezbędne czynności, by uratować dziewczynę. Trwało to około godziny. Nagle walki zaczynały ustawać. Wstałem zrozpaczony i wybiegłem z domu. Był już poranek. Moim oczom ukazało się ogromne pobojowisko, większość chat była spalona. Niemal cała wioska została zniszczona, wszędzie leżały zwłoki ludzi.
Gdzieniegdzie trwały jeszcze pojedynki wojowników plemion. Szturm został odparty, ale straty były ogromne. Zraniony John podszedł do mnie zrezygnowany.
- Matt! Żyjesz!
- Tak, ale Caroline jest w ciężkim stanie.
- Co takiego?! Co się stało?! - spytał zszokowany.
- Dostała strzałą w prawy bark.
- Wyjdzie z tego, musi!
- Tak, musi! - powiedziałem.
Rozejrzałem się dookoła. Obok naszego domu leżało pełno trupów. Tyle krwi nie widziałem w żadnym filmie. Moim oczom ukazały się też znajome zwłoki. Podbiegłem i przyklęknąłem.
- Vak! - krzyknąłem.
John podszedł.
- On... on... - jęknąłem.
- Tak, nie żyje - stwierdził spokojnie mój druh.
Poczułem bolesne ukłucie w sercu oraz słone krople spływające po policzkach na jego ciało.
- Krótko go znałem, ale to był dobry człowiek - powiedziałem przez łzy.
- Już mu nie pomożesz. Chodźmy do twojej dziewczyny!
- Racja! - westchnąłem ciężko.
Dziewczyna spała, jej stan nadal był beznadziejny. Usiadłem przy stole zapłakany.
- Matt. Przeżyje, spokojnie - pocieszał mnie John.
- A jeśli nie?! - krzyknąłem sfrustrowany. - Boże, dlaczego?!
- Cicho, nie drzyj się. Jak mówię, że wyjdzie z tego, to wyjdzie.
Stan Caroline nie wskazywał, iż będzie jakaś poprawa. Wyszedłem przed dom, za mną John. Skierowaliśmy wzrok w błękitne niebo, pogrążając się w myślach.


Czy Caroline przeżyje? Co z wyprawami i jakie zwroty akcji nastąpią? Karaiby, góry... to dopiero początek przygody. Co się stanie z Matthiasem? I czy osiągnie swój cel i powróci do domu? Dowiecie się już niedługo!





1 komentarz:

  1. Po przeczytaniu prosiłbym o ustalenie tytułu... Jakoś wtedy nie miałem weny do nazw

    OdpowiedzUsuń