Był ciemny wieczór. Chłodne światło
księżyca zdążyło już zalać całą wioskę Loran Została ona
świetnie zamaskowana przed światem w głębi lasu. Mieszkańcy
osady chodzili dziwnie niespokojni - atmosfera była dość napięta,
w powietrzu czuło się wyraźny zapach kolejnej walki. Niedaleko
leśną ścieżką biegła niska dziewczyna. Wyglądała na około
siedemnaście lat. Jej długie, kruczoczarne włosy opadały kaskadą
na ramiona. Twarz miała opaloną i piegowatą. Na środku twrazy
widniał mały, zadarty nosek. Ubrana była w typowo indiańskie
ciuchy - spódniczkę ze skóry jelenia, na której podskakiwało
poncho. Na nogach nosiła sandały z rzemyku, którym także była
przepasana. Po chwili dobiegła do namiotu wodza. Była tak bardzo
podniecona, że wpadła z impetem na szefa wioski. Był bardzo
wysokim, barczystym i umięśnionym mężczyzną. Nie miał na sobie
żadnego okrycia. Przepasał się tylko kawałkiem jakiejś tkaniny.
- mieszkali w lesie zwrotnikowym, gdzie było bardzo gorąco.
- Ojcze! - zawołała Indianka. -
Kodanie już idą! Będą tu zanim słońce wstanie.
- Ashley, kochanie, świetnie się
spisałaś! - rzekł wódz. - Odpocznij sobie, dziecko, a ja
dopilnuję, żeby wojownicy stawili się u bram wioski.
Mówiąc to, wyszedł z namiotu,
natomiast dziewczyna niemalże natychmiast zasnęła.
Śniła jej się zmarła przed kilku
laty matka. Obudziła się. Dobiegło ją ciche wołanie dochodzące
z ulubionej i świetnie zamaskowanej polanki, (w pobliżu rzeki
połączonej z wielkim wodospadem) gdzie się bawiła jako dziecko z
matką. Na samo wspomnienie do jej oczu wcisnęły się łzy.
Pobiegła w kierunku głosu. Znała go. Wkroczyła na trawiasty teren
otoczony drzewami. Kątem oka dostrzegła cień tuż przy niewielkim
krzaczku jagód. Pamiętała doskonale smak owoców, kiedy spragniona
podczas zabawy sięgała po nie. Tyle wspomnień! Nagle usłyszała
swoje imię.
- Ashley! Tu jestem!
- Mama? - szepnęła zdziwiona
dziewczyna.
- Tu, dziecko! Chodź!
Indianka nareszcie dostrzegła jasną,
jak zawsze roześmianą twarz matki. Nie wierzyła własnym oczom.
Rozpłakała się z radości. Natomiast kobieta skierowała swoje
kroki na północ.
"Gdzie ona idzie...?" -
zastanawiała się córka.
- Pokażę ci coś - uśmiechnęła się
rodzicielka, po czym wbiegła na następną polanę, która kryła
się tuż za zbitym gąszczem krzewów i różnych badyli.
Ashley ich nie dostrzegła wcześniej.
To miejsce spowijała bardzo gęsta mgła. Szła powoli za matką.
Nagle ta zatrzymała się. Ich oczom ukazała się niewielka, głęboka
może na metr dziura.
- To ma być miejsce spoczynku figurki
Anthiriusa - powiedziała kobieta. - Strzeż jej, dziecko, nawet za
cenę życia! Nie martw się, nikt jej nie znajdzie, jeśli ją tu
ukryjesz.
Z oddali dobiegł je krzyk i odgłosy
walki.
- Na mnie już czas. Do zobaczenia
wkrótce - matka puściła Ashley oczko, po czym wbiegła w gąszcz
krzaków.
- Mamo?! Gdzie idziesz? - zawołała
dziewczyna i pobiegła za nią. Nikogo jednak nie znalazła.
Nagle się obudziła. Była w
namiocie. "To był sen" - pomyślała Indianka. Dochodził
ranek. Usłyszała krzyki. Odsunęła wejście do namiotu. Jej oczom
ukazał się straszny widok. Rozgrywała się wielka batalia pomiędzy
Loranami a Kodanami.
Dziesiątki trupów przyjaciela i wroga
słały okolicę, luki w "podłodze" z ciał wypełniała
krew. Przerażona próbowała dostrzec ojca. I zobaczyła go. Walczył
za pomocą włóczni ze swoim przeciwnikiem, który posiłkował się
dużym bumerangiem. Wódz po chwili walki padł na ziemię wyczerpany
kilkugodzinną batalią, która się zaczęła tuż po tym, jak
dziewczyna zasnęła.
Wróg już miał zadać cios kończący,
gdy Ashley rzuciła się na agresora z dzikim okrzykiem. Oberwał
kilkukrotnie pięścią od wyszkolonej nastolatki i osunął się na
ziemię. Ojciec spojrzał na córkę. Z jego oczu biła wdzięczność
i wielka duma z pociechy. Próbował wstać, jednak upadł wydając z
siebie cichy jęk. Loranka dopadła go. Mężczyzna miał na piersi
szeroką, krwawiącą ranę. Dziewczyna zaciągnęła go naprędce do
namiotu. Wzięła szybko długi liść pewnej rośliny leczniczej i
sporządziła prowizoryczny bandaż.
- Nie kłopocz się, córko. Mi już
nic nie pomoże. Rana jest zbyt głęboka. Weź lepiej figurkę
Anthiriusa i uciekaj - rzekł wódz, wskazując stary posążek tuż
przy tronie. Ludzie powiadali że ma tajemną, niezgłębioną moc i
jest najważniejszym artefaktem dla Indian. Aby go chronić,
pokolenia oddawały za niego życie.
- Nie! - krzyknęła ze łzami
dziewczyna, próbując bezskutecznie powstrzymać krwawienie.
Widziała niknący płomyk życia w oczach ojca. - Pomogę ci!
Uciekniemy razem z figurką! - szlochała Indianka.
- Dziecko, nie płacz. Wkrótce się
spotkamy. Zostaw mnie i uciekaj - powiedział łagodnie ojciec.
- Nie zostawię cię!
- Ashley! Mówię ci, weź figurkę i
natychmiast idź do lasu! - krzyknął resztkami sił wzburzony
mężczyzna. Jęknął.
Nastolatka chlipnęła. Od małego
grzdyla uczono ją, że ojcowska wola jest święta. Ujęła
delikatnie starożytny artefakt.
Złożyła ostatni pocałunek na twarzy
konającego mężczyzny i wybiegła z namiotu.
Straszna batalia nadal trwała. Na jej
oczach kolejni ludzie ginęli. Przyjaciele, dalsza rodzina... Nie
chciała tego oglądać. Płacząc cicho pobiegła znanym tylko sobie
skrótem. Przypomniała sobie sen... Wbiegła na polanę i kierując
się na północ, faktycznie dostrzegła gąszcz krzaków. Przedarła
się przez niego. Wykopała naprędce małą dziurę i wsadziła tam
Anthiriusa. "Skoro ja nie znalazłam tego przejścia, to pewnie
nikt nie znajdzie." - pomyślała. Faktycznie, ona znała
najlepiej każdy zakątek osady i okolic. Zakopała artefakt i
wybiegła z polany. Chciała wrócić po ciało ojca. Na myśl o tym
wybuchnęła płaczem. Nagle poczuła ciepłą rękę na swoim
ramieniu.
- No, no, no? Co to za dziewoja? -
usłyszała ochrypły głos. Odwróciła się. Za nią stała grupa
mężczyzn z włóczniami.
- Loranka! Patrz, to Loranka! - zawołał
jeden z nich.
- Moja droga, zanim zginiesz powiem ci,
co się stało. Wszyscy z twojej wioski zostali wybici. Kobiety i
dzieci też. Nikt nie miał szans. Co do twojego ojca...
- Co z nim zrobiliście, przeklęci?! -
krzyknęła Ashley.
- Spokojnie, młoda! Nie wyrywaj się!
Chłopaki! - powiedział ten pierwszy po czym gwizdnął. Tamci z
bandy odsunęli się, ukazując ciało wodza. Dziewczyna dopadła go
i przytuliła, szlochając.
- Och, jak uroczo - zaśmiał się ktoś
z grupy. Inni mu zawtórowali.
- Pewnie się zastanawiasz, jak
zdobyliśmy taką przewagę? Tak, zawsze dotkliwie przegrywaliśmy z
wami. Aż nasz wódz odnalazł osadę swojego dalekiego kuzyna, który
wysłuchał jego historii i postanowił nas wesprzeć! Tygodniami
przygotowywaliśmy się do tej walki. Och tak! To była cudowna
batalia. Nareszcie was wybiliśmy pozbywając się konkurencji! Las
jest nasz!!! - wrzasnął ochryple kapitan niewielkiej grupki. - A co
do ciebie... Zafundujemy tobie i twojemu ojcu godny pogrzeb! Piranie
was zeżrą, hahaha! - ryknął śmiechem, po czym dał znak
koleżkom. Związali oni Ashley i wsadzili do niewielkiej łódki
razem z jej ojcem. Patrzyła ostatni raz na jego martwe, zimne ciało.
Uroniła łzy. Łódź trafiła na rzekę. Kamraci popchnęli ją, a
ta popłynęła z prądem. Chwilę później roztrzaskała się o
skały tuż u stóp wodospadu.
Rozdział pierwszy
Otworzyłem oczy i natychmiast
podskoczyłem, zlany potem. To tylko kolejny koszmar o dziwnych
Indianach... Muszę przestać tyle oglądać Winnetou przed
snem. Tymczasem powitał mnie kolejny poniedziałkowy poranek.
Zacisnąłem powieki z myślą, że to kolejny nieprzyjemny sen, z
którego się zaraz obudzę. Niestety, rzeczywistość bywa bardzo
brutalna. Dalej była piąta rano pierwszego dnia tygodnia. Zaraz
muszę wstawać do pracy. Zapowiadało się ciężkie pięć dni
roboczych. Firma, w której pracuję ma do podpisania ważny kontrakt
w piątek. Przygotowania do niego trwają już od tamtego tygodnia, a
szef chodzi poddenerwowany. No, ale muszę przecież wstać.
Zszedłem na dół do kuchni, aby
przygotować sobie śniadanie i kawę. Gdy byłem na schodach,
usłyszałem dziwne skrobanie na strychu. Nie przejąłem się tym
jednak. Czasami wiewiórki wpadają do mojego domu przez niewielką
szparę na strychu, aby się ogrzać. W końcu mamy jesień. Kilka
chwil później pociągnąłem łyk aromatycznego czarnego napoju. O,
jak dobrze. Przynajmniej już nie jestem senny. Jakiś dziwny dźwięk
dobiegł moich uszu. Znowu skrobanie? Tym razem towarzyszyło mu
ciche tuptanie na piętrze. Co jest? - pomyślałem. Przecież
mieszkam sam, w wielkim Nowym Jorku. Moi rodzice zostali w ojczyźnie,
w Polsce. Czasami ich odwiedzam. Dwa razy na rok, powiedzmy. Z
jedynym bratem pokłóciłem się dziesięć lat temu, już nawet nie
pamiętam, o co. Od tego czasu się nie odzywamy. Swojej drugiej
połówki nie mam, a mój pies właśnie siedzi przy mnie. Więc co
miało tupać? Postanowiłem to sprawdzić. Miałem jeszcze 10 minut
czasu. Przeszukałem całą łazienkę. Tam było pusto. W mojej
sypialni też. W salonie ani śladu czegoś, co mogło tuptać.
Spojrzałem na zegarek. Już muszę wychodzić.
Chyba mi się coś uroiło.
...
Wróciłem do domu. Szef był
nerwowy dziś. Bardzo mu zależało na kontrakcie, który mógłby
przynieść firmie ogromne zyski. Ja też starałem się wykonywać
swoją robotę lepiej niż zwykle. Podpisanie oznaczało dla mnie
dużą podwyżkę. Jeszcze tylko 4 dni! Jestem bardzo zmęczony.
Poszedłem do kuchni, aby przygotować sobie kawę. Postawiłem
garnek z wodą na niewielkim gazie i podążyłem do pokoju, gdzie
włączając TV usadowiłem się na kanapie. Skacząc po kanałach
trafiłem na ten ulubiony, gdzie ciągle puszczają nowe hity.
Ostatnio pojawił się nowy utwór, jeszcze nie miałem okazji go
posłuchać. Akurat teraz go odtwarzali. Niezły był. Typowa
indiańska nuta plemienna połączona z cudownie śpiewanym tekstem w
wykonaniu znanego amerykańskiego (chociaż Polacy raczej nie powinni
go kojarzyć) piosenkarza. Opowiadała o życiu pewnej osady, która
została zaatakowana przez swoich wrogów, żądnych cennego
artefaktu. Ściągnę go później na telefon. Tymczasem z kuchni
rozległ się przeciągły gwizd świadczący o zagotowanej wodzie.
Poszedłem tam i przygotowałem napój. Chwilę później usłyszałem
głuche tąpnięcie gdzieś pode mną. I dwa kolejne. Rex położył
po sobie uszy i cicho zaskowyczał, po czym uciekł na piętro.
Usłyszałem głośne uderzanie (a
raczej walenie) do drzwi wejściowych. Nie zwiastowało to niczego
dobrego. Przeszły mnie zimne ciarki. Miałem złe przeczucia.
Podbiegłem do okna i wyjrzałem. Przed moim domem stali dziwnie
umalowani faceci. Wyglądali podobnie jak z tych filmów o Winnetou,
na głowach mieli wielkie pióropusze. Ubrani byli w skórzane
spódniczki z futrami zwierzęcymi. Na ich szyjach widniały
naszyjniki z kłów. W rękach trzymali włócznie oraz łuki
przewieszone przez ramię wraz z kołczanami. Za nimi widniał mój
zdemolowany najwyraźniej przez nich ogród. Przy stawie była
wykopana wielka dziura, do której przeciekała powoli woda. Kwiaty
leżały na ziemi. Oni zrobili masakrę! Czego oni ode mnie chcą?
Podszedłem do drzwi wejściowych otworzyć nieznajomym i
"grzecznie" z nimi pogadać. Gdy ledwo uchyliłem wrota, ci
rzucili się na mnie z głośnym krzykiem i swoimi zaostrzonymi
kijami, maczugami czy co tam jeszcze mieli. Nie spodobało mi się
to. Szybko zatrzasnąłem wejście. Poszedłem w ślady Rexa i
pobiegłem na piętro. Porwałem psa na ramiona i ukryłem się za
drzwiami minipralni, cicho je zamykając na klucz. Barykadując się
pralką tuliłem ulubieńca mocno wsłuchując się w odgłosy
demolowania mojego mieszkania. Z odgłosów dochodzących z dołu
można by wywnioskować, iż urządzają tutaj balangę demolując
cały mój dobytek. No ludzie, ja tu mieszkam! Po około godzinnej
"imprezie" tych dzikusów z narastającym wkurzeniem, że
plądrują mi dom, wygramoliłem się ze środka. Odgłosy nagle
ustały. Zszedłem po cichu na parter. Zastałem prawdziwe
pobojowisko. Ściany był odrapane z tapet, komody poprzewracane, a
wazony z kwiatami porozbijane. Kamienne płytki pod wykładzinami
były porozbijane, gdzieniegdzie ziały duże dziury. Zbulwersowany
przewróciłem oczyma drapiąc się po głowie, myśląc sobie:
"Czego oni ode mnie chcieli?!" I w ogóle skąd w samym
środku New York City wzięli się ci wariaci? Ja tego tak nie
zostawię. Postanowiłem pójść na policję.
Na moje szczęście komisariat był
tylko dwie przecznice dalej. Chwyciłem szybko kurtkę, sprawdziwszy
czy jest w niej portfel z dokumentami. Ubierając buty pogłaskałem
Rexa. Zdezorientowany kręcił się wokół mnie od jakiegoś czasu.
- Wrócę za niedługo, nie martw się
psinko. – powiedziałem do psa, który w odpowiedzi zaszczekał.
Pospiesznie wyszedłem z domu. Powoli
zapadał zmrok. Ludzie, jak to w mieście, szli zamyśleni. Każdy w
swoim kierunku. Chwila zamyślenia, gdy nagle w zasięgu mojego
wzroku pojawił się posterunek. Ulicę rozświetlały jedynie
nieliczne latarnie i jasne okna komisariatu. Pewnym krokiem wszedłem
do środka. Panował tam przenikliwy chłód. Wszedłem w drugie
drzwi po prawej. Za biurkiem na krześle siedział policjant
wsuwający pączka.
- Dobry wieczór – przywitałem się
z funkcjonariuszem.
- Dobry wieczór, w czym mogę Panu
Pomóc? – odpowiedział zachrypniętym głosem
- Mój dom napadła banda dzikusów w
spódniczkach! – kontynuowałem. - Zdemolowali mi cały dom, ogród,
w dodatku chcieli mnie chyba zabić! Opowiedziałem zdenerwowany,
lecz policjant przerwał:
- Pan może potrzebuje pomocy? Tom,
jesteś tam?! – zawołał.
- Jestem, jestem! – odparł
współpracownik, wyłaniając się zza drzwi sąsiedniego
pomieszczenia.
- Mógłbyś mi przynieść alkomat z
zaplecza?
- Nie jestem pijany! – zaprzeczyłem
oburzony.
- To niech Pan nie gada mi tu
niestworzonych rzeczy! Co się konkretnie stało? –spytał
zdenerwowany pierwszy policjant
- To, co mówię - odpowiedziałem
- To niech Pan lepiej sobie pójdzie do
lekarza, bo wydaje mi się, że pan oszalał.
- Niechże mi Pan uwierzy! Jestem
fizycznie jak i psychicznie zdrowym człowiekiem, mogę nawet zrobić
badania!
- No dobrze, niech Pan w takim razie
wróci do domu i czeka na naszą pomoc – rzekł sarkastycznie
komendant i dodał z uśmiechem:
- Do widzenia panu.
- Do widzenia – odparłem
zrezygnowany.
Westchnąwszy wyszedłem z budynku w
pełny mrok. Tak to jest w książkach i filmach – pojawiają się
szaleńcy, a potem „nikt nic nie widział, nie ma dowodów, jesteś
wariatem”. Coś w tym stylu. Wracając uliczką pomyślałem o
sąsiadach. Może któryś z nich udzieli mi schronienia? Pomyślałem
jeszcze o swoim psie, którego zostawiłem w moim domu. Przynajmniej
droga nie była długa. Wszedłem przez ledwo wiszące drzwi, a Rex
natychmiast w zerwał się z postrzępionego dywanu.
- Moja psinka! Chodź, idziemy stąd.
– uśmiechnąłem się przymuszając się do tego. Wychodząc z
domu usłyszałem jakiś trzask z położonego wyżej piętra, nawet
mój towarzysz obróciwszy głowę podniósł uszy, lecz nie
przejąłem się tym zbytnio. Ruszyłem w stronę najbliższych
sąsiadów którzy zresztą byli bardzo życzliwymi i miłymi ludźmi.
O tej porze roku zazwyczaj wyjeżdżali do wnuków, może jednak będę
miał szczęście i ich zastanę. Po dwóch minutach stałem pod
drzwiami państwa Smithów. Otworzyła mi urocza starsza pani.
- Matt? To ty? - zdziwiła się. - Co
za miła niespodzianka! Och, i jeszcze Rex! - uśmiechnęła się
głaszcząc mojego pupila.
- Kto tam przyszedł, Brid... o,
Matthias! Witaj, młodzieńcze! - zawołał pan Stanley, podchodząc
do drzwi. - Co cię tu sprowadza o tej porze? No co, no, no! Zaraz
będzie kosteczka - powiedział drocząc się z psem.
- Witam państwa - odpowiedziałem
ściskając rękę mężczyźnie. - Niech mi państwo wybaczą takie
nachodzenie, ale jestem zmuszony wystąpić z dość śmiałą prośbą
z mojej strony...
- Wal, chłopcze - roześmiał się
pan Smith. - Jesteśmy gotowi!
- No więc, czy mógłbym spędzić
tutaj jedną nockę? - wypaliłem, czerwony jak burak.
- A czy coś się stało? -
zaniepokoiła się pani Smith.
Opowiedziałem im pokrótce całą
historię, oczywiście pomijając dzikusów w spódniczkach.
Zamieniłem ich na bandytów. Starsze małżeństwo słuchało i
komentowało prawie każde moje zdanie. Na koniec staruszka
powiedziała:
- Oczywiście kochanie, przenocuj u
nas ile tylko chcesz, nawet pomożemy ci remontować dom!
- Ja się nie piszę - westchnął
Stanley Smith.
- Cicho siedź, nie ty będziesz,
zatrudnimy ekipę remontową! - rzekła Bridget.
- Dziękuję państwu bardzo -
odrzekłem. - Jak mogę się odwdzięczyć? - spytałem.
- Młody, nie trudź się - odparł
małżonek. - Wystarczy nam satysfakcja, że komuś pomożemy na
stare lata oraz, oczywiście będziemy mieć też Rexa.
Podziękowałem starszemu małżeństwu
jeszcze raz i zawróciłem, aby spakować swoje rzeczy.
Po przekroczeniu progu swojego domu
kątem oka dostrzegłem na znajdującej się na ścianie drewnianej
boazerii ślady. Przyjrzałem im się. Przypominały jakieś
hieroglify, jakieś starożytne pismo. Pewnie to te dzikusy je
zostawiły.
Zrobiłem im zdjęcie. Smithowie
posiadali w swojej biblioteczce księgę języków obcych, tych
martwych i funkcjonujących. Być może ona mi da odpowiedź.
Chciałem pójść na piętro, aby się spakować. Zrobiłem krok...
i z głośnym łoskotem wpadłem w dziurę w podłodze. Rex
szczeknął. Zakląłem i spojrzałem w dół. Coś mi mignęło
złotym blaskiem. Podniosłem tę rzecz. To chyba jakaś figurka...
może któryś z szaleńców ją upuścił? No nic, wezmę to, na
wypadek, gdyby jednak mieli wrócić - pomyślałem złośliwie.
Poszedłem do góry i po piętnastu minutach stałem ponownie przed
drzwiami staruszków. Wszedłem do środka, gdzie pani Bridget
wskazała mi pokój, gdzie będę spać. Zaprowadziła mnie do
salonu, po czym rozłożyła kanapę, z której powstało dość
przytulne łóżko. Wskazała mi też stół, gdzie leżały
czekoladowe ciasteczka jej roboty.
- Dziękuję, jestem na diecie -
uśmiechnąłem się, myśląc z rozpaczą o tym, co mnie dziś
spotkało oraz o straconym dniu na siłowni.
- Weź to, kochanie, od paru ciastek
nie utyjesz przecież. Widzisz, Rex zjada swoje ulubione smakołyki i
nie boi się, że coś mu się stanie - argumentowała kobieta.
Uległem. Przymusiłem się do wzięcia
ciastka. Zapytałem jeszcze o pozwolenie pójścia do biblioteczki,
na co uzyskałem pewną zgodę. Zabrałem stamtąd grubą książkę,
która mnie interesowała, po czym poszedłem z nią do łóżka.
Zacząłem studiować, próbując doszukać się znaczenia
tajemniczych znaków. Po chwili zmógł mnie sen.
Rozdział drugi
Obudziły mnie jasne promienie słońca.
Z powodu lata, pokazały się dość wcześnie. Spojrzałem na
zegarek. Piąta rano! Muszę wstawać do pracy! W tym tygodniu nie
mogłem opuścić ani jednego dnia. Tymczasem w kuchni już krzątała
się gospodyni.
Zadziwiające, jak oni krótko śpią!
- Dz-dzień dobry - wymruczałem
nieprzytomnie.
- O, już wstałeś? - uśmiechnęła
się. - Czy ty się gdzieś wybierasz?
- Tak, do pracy... Firma ma do
podpisania bardzo ważny kontrakt, muszę tam być.
- Mój drogi, nie przemęczaj się! -
odrzekła pani Smith. - Co oni tam z wami robią... Zostań w domu!
Za dużo emocji w tym tygodniu miałeś. Dbaj o swoje zdrowie, oni
sobie tam dadzą radę.
- Ale ja naprawdę muszę... -
próbowałem ją przekonywać, lecz ona mi przerwała:
- Matt, Matt, Matt. Odkąd tu
przyjechałeś, zawsze byłeś taki uparty - roześmiała się
staruszka. - Zostań tutaj, w ciszy i spokoju, tam się tylko stresu
nabawisz. Chyba wiesz, że nadmierny stres powoduje choroby serca? Ja
pójdę tam, do biura i przekonam twojego szefa, że nie możesz
przyjść z ważnych powodów. Chyba jeszcze nie wie, co się stało?
- No... nie wie. - odpowiedziałem.
- Widzisz? Daj mi czas, ja to załatwię
tuż przed południem.
Uległem jej. Ta kobieta ma naprawdę
wielki dar przekonywania! Niezbyt chciało mi się już spać, więc
wziąłem z łóżka słownik i zacząłem go przeglądać. Po
kilkunastu minutach wertowania go znalazłem jeden z dialektów
indiańskich. Litery wyglądały podobnie... Jeszcze tylko dopasować.
Głowiłem się nad znaczeniem słów. Nie mogąc znaleźć żadnego
poszedłem zrobić sobie kawę. W kuchni zastałem zrobione
śniadanie. Pani Smith już nie było. Zjadłem przygotowane kanapki,
i wyprowadziłem Rexa do pobliskiego parku. Kiedy wróciłem,
dochodziła już siódma.
Pan domu siedział w salonie i oglądał
mecz w telewizji. Chciałem z nim poważnie pogadać. Przysiadłem
się do niego. Zacząłem mu wszystko dokładnie opowiadać. Nie
zdziwił się.
- Widzisz... - zaczął mężczyzna - w
młodych latach mnie też to spotkało. Zaczęło się od tych snów.
Niedługo potem też mnie napadli. Nie
wiedziałem, o co im chodzi. Później już ich nigdy nie spotkałem.
Opowiedziałem Smithowi o tym, co
znalazłem na ścianie. Pokazałem mu zdjęcie. Zaproponował mi,
żebym zrobił mu herbatę, a tymczasem on rozszyfruje znaki, więc
podałem mu książkę. Dziesięć minut później usłyszałem
głośny huk z salonu. Przestraszyłem się i pobiegłem tam, aby
sprawdzić, co się dzieje. Na szczęście panu Stanleyowi tylko
pilot, nic więcej.
Przywołał mnie gestem dłoni.
Rozszyfrował prawie całą wiadomość. Postanowiłem mu pomóc.
Nagle mężczyzna straszliwie pobladł. Podał mi kartkę.
Przeczytałem, co tam było napisane. Wtedy serce zaczęło mi walić,
przeszły mnie dreszcze.
Kończyny całkowicie mi zdrętwiały.
Nie mogłem wydusić ani słowa.
Napisane było tam mniej więcej coś
takiego:
ODDAJ BOŻKA ŚMIERTELNIKU
W PRZECIWNYM RAZIE ZNÓW CIĘ
ODWIEDZIMY
NIE ZAZNASZ LITOŚCI
Po chwili milczenia odparłem
zdenerwowany, a zarazem przerażony:
- Jakiego bożka?! Pff... sekciarze,
innowiercy, dziwadła! Niech się ode mnie odczepią!
Stanley po chwili, gdy zdębiał z
powodu całej tej sytuacji, powiedział:
- Spokojnie Matt! Może to po prostu
jakieś małolaty po tym całym napadzie chciały sobie zrobić
psikusy.
- Nie sądzę, ale chyba wiem, o co im
chodzi!
- Hmm? Co takie... - zaczął pan
Smith.
Przerwałem mu, wybiegając z pokoju w
stronę ganku. Migiem przywdziałem kurtkę i ubrałem buty chcąc
wyjść. Potrzebowałem jeszcze latarki, więc spytałem Stanleya czy
posiada takową.
- Czy ma pan latarkę?
- Tak, już.. poczekaj chwilę.
Stanley otworzył szafkę obok której
stał, po czym wyciągnął z niej małą, aczkolwiek mocno świecącą
latarkę, a następnie przekazał mi ją. Spojrzał na mnie pytającym
wzrokiem.
- Po co ci to? Gdzie idziesz?! Jest już
ciemno!
- Spokojnie, wrócę za 10-20 minut -
zapewniłem go, po czym wyszedłem.
Postanowiłem, wrócić do swojego domu
po tą figurkę, którą napotkałem zapadając się pod podłogę.
Pomyślałem, iż o to im chodzi.
- Pff... bożek, jak ja nie znoszę gdy
w grę wchodzą wymyśleni bogowie - fuknąłem do siebie.
Wszedłem przez wiszące drzwi mojego
mieszkania zaświecając latarkę. Co dziwne, znów usłyszałem
stukotania na wyższych piętrach. Przeszły mnie dreszcze.
Pot zaczął spływać po moich
plecach, a serce zaczęło bić szybciej.
Byłem świadom, że ktoś... albo coś
czai się na górze. Przedmiot, którego szukałem znajdował się
pod zapadniętą podłogą w salonie.
Musiałem przejść przez
przewiewający zimnym wichrem korytarz, a następnie otworzyć drzwi
do salonu, które (o dziwo) nie zostały jakoś zbytnio rozwalone.
W dodatku owe drzwi skrzypiały jak z
horroru, przez co jeszcze bardziej zacząłem się niepokoić. Ech...
ciągle myślałem, że coś zaraz na mnie wyskoczy, tak to jest jak
się ogląda horrory.
Figurka, która zresztą była
pozłacana, nadal leżała w szczelinie pomiędzy panelami podłogi.
Przedstawiała człowieka z dużym pióropuszem i łukiem w dłoni.
Podszedłem i schyliłem się po nią.
Podniosłem się i schowałem ją do kieszeni w kurtce. Otrzepałem
się i szybkim krokiem ruszyłem w stronę drzwi, słysząc tupanie,
które było coraz to głośniejsze.
Zdesperowany cofnąłem się o krok do
tyłu. Nagle po schodach zbiegł jeden z tych dzikusów z groźnym,
wściekłym wyrazem twarzy. Za nim kolejny, i kolejny. Sporo ich
było. Z wrzaskiem rzucili się na mnie. Zacząłem ich odpychać i
szarpać się.
Nie reagowali, dalej robili swoje.
Powalili mnie na ziemię. Wtedy zacząłem krzyczeć.
- Pomocy! Ratu...!
Zatkali mi usta mówiąc.
- Cii... nic ci już nie pomoże.
Zdziwiłem się, że w ogóle znali mój
język.
Szamotałem się jak tylko mogłem,
kopałem i uderzałem ich czym się tylko da, a wtem jeden z nich
sięgną po kij zza pasa, po czym uderzył mnie mocno w głowę.
Wtedy straciłem przytomność...
Związali mnie, a następnie wybiegli ze mną na ramionach w stronę
pobliskiego lasu.
Najwyraźniej rozbili w nim obóz, gdy
byłem nieprzytomny.
Otworzyłem oczy i ujrzałem porywaczy,
nie wiedząc co się dzieje. Bardzo się przestraszyłem i zacząłem
się szarpać, ale węzły nie dawały za wygraną. Porównałem ich
wygląd do tych co mnie napadli. Wyglądali niemal identycznie.
Nadal miałem zakryte chustą usta, co
uniemożliwiało mi mowę. Próbowałem coś wykrzyczeć, lecz z tego
wychodził jedynie niezrozumiały bełkot. Zerwali się nagle.
Porozumieli się między sobą... Nie wiem o co im chodziło.
Przybliżyli się do mnie próbując mnie uspokoić.
Emocje dopiero opadły, gdy jeden z
nich powiedział do mnie:
- Spokojnie, będziesz żyć...
Przewróciłem oczyma odczuwając ulgę,
lecz potem mężczyzna dopowiedział:
- Przynajmniej przez najbliższe dni -
zaśmiał się ochryple.
Po cóż chcieliby mnie zabić?!
Przecież ja nawet nic im nie zrobiłem!
Strach i niepokój powrócił.
Przyglądałem się uważnie sznurowi, którym mnie obwiązali
rozmyślając, jak się uwolnić z jego uścisku. Jeden z porywaczy
posiadał dość konkretny nóż, którego rzucił obok siebie.
Postanowiłem poczekać aż ci pójdą spać i spróbować jakimś
sposobem się uwolnić... tylko jak?
Minął kwadrans, potem drugi i
kolejny, a oni nadal siedzieli przy ogniu i nie mieli zamiaru się
położyć spać.
Jeden rzekł do mnie:
- Idź spać, musisz mieć siłę na
kolejne dni.
O co im chodzi?! - pomyślałem
przerażony, ale postanowiłem zaryzykować i położyłem się spać.
Przebudziłem się zaraz o świcie
widząc towarzyszy (jeśli mogę tak ich nazwać) którzy spali
głośno chrapiąc. Pomyślałem, że to jest odpowiedni moment na
ucieczkę. Próbowałem wstać i doczłapać się do noża, który
nadal leżał na ziemi. Czołgałem się jak na ćwiczeniach w
wojsku, ledwie dając radę. Nagle napotkałem na swojej drodze jakąś
gałąź, która oczywiście złamała się pod moim ciężarem,
wydając dość głośny trzask i budząc tamtych.
Zdziwieni tym, co robię, wstali
poddenerwowani. Burknęli coś do mnie, po czym przywiązali mnie do
drzewa. Wyciągnęli ze swoich sakiewek orzechy. Cóż miałem innego
zrobić, przyjąłem jedzenie. Zjadłem je, po czym bez żadnego
powodu powtórzyła się scena z mojego domu, kiedy to uderzyli mnie
kijem w głowę i znów straciłem przytomność. Zrobili to pewnie
po to, bym nie wiedział dokąd mnie zabierają. Obudziłem się na
kolejnym postoju tuż po zmroku. Kolejny szałas już został
zbudowany, lecz nie było ogniska. Zmaltretowany i otumaniony nie
wiedziałem, co zrobić. Nagle między drzewami dostrzegliśmy błysk
jasnego światła i dźwięk silnika. Był to patrol graniczny służb
specjalnych, jak to bywa w tych rejonach. Mogło to oznaczać, iż
znajdziemy się na granicy z innym państwem, bądź stanem. Widząc
z oddali samochód rozpromieniłem się, lecz ci schowali się za
zarośla chwytając mnie ze sobą. Patrol przejechał, a ja
westchnąłem zrezygnowany, tracąc nadzieję na powrót do
normalnego życia. Minęła kolejna noc. Kolejny ranek - jak to
ranek. Tyle, że tym razem postanowili mnie już nie bić, lecz jeden
wyciągnął zza pasa starą zakurzoną szmatę, po czym zawiązał
mi oczy.
Przeraziło mnie to, gdyż poczułem
się, jakbym miał zaraz doświadczyć kary śmierci. Chwilę potem
nastąpił wymarsz. Wieczorem wreszcie dotarliśmy do pewnego
miejsca. Wtedy dopiero odkryli mi oczy i usta. Moim oczom ukazała
się olbrzymia, otoczona drewnianymi palisadami wioska Indian w
ogromnym lesie oddalonym od Nowego Jorku Bóg wie, ile. Z uwagą
przyglądałem się otoczeniu. W okolicy było sporo drewnianych
chat. Przyjrzałem się ich mieszkańcom. Jeden strugał łuk, drugi
rozpalał ogień, kolejny uczył młodych adeptów strzelać z łuku,
a jeszcze inni zajmowali się swoimi rozmaitymi zajęciami.
Wprowadzili mnie przez ogromną drewnianą bramę, oczywiście
obstawioną wartownikami którzy w rękach trzymali włócznie, a na
plecach mieli zawieszone łuki i kołczany ze strzałami. Popatrzyli
na mnie zaciekawionym wzrokiem. Jednak nie reagowali na mnie widząc,
że przyprowadzili mnie ludzie z ich plemienia. Gdy przekroczyłem
wrota, wszyscy przerwali pracę przyglądając się mnie. Ogarnął
mnie niepokój, ale szliśmy dalej, aż do największego domu. Nad
jego sporym wejściem wisiała głowa niedźwiedzia, a cały budynek
był wykonany z dębowych desek. Ten, który mnie prowadził,
powiedział:
- No to jesteśmy!
Wtedy rozwiązali mnie i nakazali mi
wejść do środka.
Nie miałem wyboru, chwyciłem za
klamkę a następnie otworzyłem drzwi. Moim oczom ukazał się spory
pokój, a po lewej i prawej stronie rozciągały się stoły
przygotowane jak do zabawy, a postawione na nich świeczniki dawały
blask całemu pomieszczeniu. Na podłodze zaś były wyłożone
skóry, kręciło się tam kilkunastu strażników. Na samym końcu,
na podeście siedział człowiek, który wyróżniał się wyglądem
od pozostałych. Miał na głowie duży czerwony pióropusz, cały
był odziany w skórę, a na plecach miał zawieszony topór wojenny.
Okazało się, że to był wódz tego całego plemienia. Wszyscy
patrzeli na mnie jak na jakiegoś idiotę, ale przełamałem się i
podszedłem do niego.
- Em... Witam - rzekłem nieśmiało.
- Witaj! - odparł męskim głosem
wódz. Strażnicy zebrali się, szykując się w razie czego do
zaatakowania mnie, gdybym stwarzał zagrożenie.
Na ich widok starałem się zachować
spokój i nie okazywać gniewu.
- Co się dzieje? Dlaczego mnie tutaj
przyprowadzono i kim w ogóle jesteście? - zapytałem.
- Wkrótce się przekonasz, nazywam się
Marcus i jestem tutaj wodzem. Jeśli mi podpadniesz, marnie
skończysz.
- Żądam wyjaśnień! Prawdopodobnie
to wy zdemolowaliście mój dom, po co?! Za co?!
- Uspokój się! Jak mówię, że się
wkrótce przekonasz, to tak będzie! - odparł niskim głosem wódz.
- No dobra, ale cóż mam teraz robić?
- spytałem.
- Jest już późne popołudnie,
poszukaj człowieka o imieniu John. Mieszka na prawo od wyjścia z
mojej rezydencji, poznasz go po wielkim łuku refleksyjnym, który
zawsze nosi na plecach. Nosi też miecz u pasa. On da ci schronienie
i powie co masz robić dalej.
Gdy wódz do mnie seplenił, pomyślałem
sobie, jak można być tak zacofanym... Mamy XXI wiek a tutaj to
jakieś średniowiecze!
- No dobrze... - odpowiedziałem.
- Zatem bywaj nieznajomy!
- Em... do zobaczenia. - odparłem.
Obróciłem się na pięcie i szybkim
krokiem opuściłem budynek udając się do wspomnianego Johna. Jego
dom faktycznie znajdował się zaraz obok rezydencji. Akurat ów
człowiek siedział na ławce przed domem. Nie miałem problemu go
rozpoznać. Dokładnie taki sam opis dostałem. Podszedłem do niego
i się z nim przywitałem.
- Witaj! Ty jesteś John?
- Witaj, tak to ja. - odparł spokojnym
głosem.
- A Ciebie jak zwą?
- Jestem Matthias, Matt w skrócie.
- Miło mi, w końcu jesteś.
- W końcu? Oczekiwałeś mnie? -
spytałem.
- Tak, poczekaj. Chodź do środka,
napijesz się czegoś.
John wstał z ławki, a następnie
wszedł do swojego domu. Postąpiłem za nim. Jego dom wyglądał jak
dom myśliwego, na ścianach były porozwieszane łuki, skóry,
poroża... Po lewej stronie było umiejscowione łóżko zbite z
desek i pokryte skórą, naprzeciw wejścia kominek, a po prawej stół
z krzesłami, nie wspominając o wiszących półkach.
- Usiądź. - powiedział John.
Zrobiłem jak kazał, a gdy ledwie
usiadłem, on sięgnął po gliniany kufel do którego nalał
jakiegoś płynu. Dosiadł się do mnie.
- A więc? O co chodzi? - spytałem.
- Widzisz sprawa wygląda tak, w twoim
domu był zakopany posążek który jest dla nas bardzo cenny...
- Posążek?
- Tak, zapewne masz go teraz przy
sobie, inaczej by cię nie porwali.
- Em... tak mam. - wyciągając go z
kieszeni i stawiając na stole kontynuowałem:
- Słuchaj, nie obchodzi mnie wasza
sprawa, macie posążek. Ale po co porywać mnie? Do czego jestem wam
potrzebny? I w ogóle co wy wierzycie dzikusy!
Zorientowałem się iż mają swoją
religię. Pff... Ciekawe kto to wymyślił.
- Jest pewne miejsce na którym musisz
postawić ten posążek.
- Ja?! Czemu ja?
- Bo został zakopany tam gdzie
mieszkasz, jesteś właścicielem tego skrawka ziemi i to ty musisz
to zrobić, skoro znalazł się na twoim terenie.
- Jakie miejsce? Gdzie to jest? -
spytałem.
- Właśnie nie wiemy. Zaraz pokażę
ci naszą mapę, na której są wskazane miejsca w których może się
znaleźć.
Nie chciałem się kłócić, bo
wiedziałem, że nie przekonam ich do chrześcijaństwa. Nie miałem
też zamiaru uczestniczyć w tym całym posążkowym obrzędzie. Nie
miałem wyboru, więc musiałem udawać, że to zrobię.
- W co wy właściwie wierzycie?
- Nie jesteś jeszcze naszym
przyjacielem, więc ci nie powiem. Dlatego rób, co ci każemy, bo
inaczej skończysz swój żywot.
- Dobra, dobra, spokojnie. Gdzie ta
mapa?
John podniósł się i z najwyższej
półki ściągnął mapę, która przedstawiała Amerykę Północną
oraz Karaiby. Było tam nawet widać moje miasto - Nowy Jork. Było
też oznaczone jako miejsce, gdzie może znajdować się posążek.
Mapa pokazywała też kilka miejsc, które wskazywały przypuszczenia
Indian o tym całym miejscu. Było to Nassau, Hawana - miasta na
Bahamach. Wodospad Niagara, oraz jakaś przełęcz w górach. Co
ciekawe, ujrzałem też miejsce, w którym się obecnie znajdujemy.
Na widok tego całkowicie zdębiałem. Byliśmy właśnie u podnóży
pasma górskiego Kordylierów, niedaleko Tornado Mountain, to już
Kanada.
- Co?! Gdzie ja jestem?! -
wykrzyknąłem.
- Jesteś w wiosce plemienia Kodan,
przybyszu.
- Mój dom... 2 lata spacerkiem!
- Spokojnie, możesz też do nas
dołączyć! - uśmiechnął się John.
- Nie! Muszę wrócić.
- Najpierw twoja misja.
- Bo co?!
- Zobaczysz!
- Ech... - westchnąłem.
- Idź się prześpij, z rana pójdziesz
i rozglądniesz się. Pomożesz w czymś.
- Wrr - burknąłem. Skinąłem głową,
po czym wywaliłem się na łóżko. Miałem dość spory kłopot z
zaśnięciem, ale po kilku kwadransach mordęgi w końcu udało mi
się zasnąć.
Rozdział trzeci
Obudziłem się późnym porankiem, a
raczej ktoś mnie obudził uderzeniami młotka. Jęknąłem i
przewróciłem się na drugi bok. Gdy wstałem, mojego towarzysza już
nie było. Na blacie zastałem już upieczone jelenie mięso.
Usiadłem do stołu, spożyłem
posiłek, po czym wyszedłem z domu. Moim oczom ukazała się
tętniąca życiem osada. Postanowiłem się przejść po niej. Może
gdzieś się przydam. Przechodziłem akurat obok Indian trenujących
strzelanie z łuku, więc podszedłem do nich, chcąc postrzelać.
- Witajcie, mogę potrenować? -
zagadałem do nich.
- Jasne! - odpowiedział najwyższy z
grupki. - Łap za łuk, napinaj cięciwę i strzelaj! Odsuńcie się
chłopaki, niech nowy postrzela.
Wziąłem oparty o ścianę łuk wraz
ze strzałami. Ustawiłem się strzału jakieś dwadzieścia metrów
na dobry początek. Nałożyłem nasadę strzały na cięciwę i
celując w tarcze napiąłem łuk. Pocisk przeleciał obok tarczy.
Nie takiego wyniku się spodziewałem.
Widząc to, trener wytłumaczył mi jak
strzelać:
- Musisz postawić lewą nogę przed
siebie, a prawą z tyłu równolegle utrzymując ciężar ciała na
środku. Następnie nakładasz strzałę na cięciwę w samym jej
środku i celujesz, ale niezbyt długo. No i oczywiście w tym czasie
naciągasz i strzelasz.
- No dobrze, spróbuję raz jeszcze.
Powtórzyłem czynności. Tym razem
strzała trafiła w prawą część tarczy.
- No widzisz? Od razu lepiej!
Strzelałem z chłopakami tak przez
jakiś czas. Bardzo mi się to spodobało, nie wiedziałem że to
taka fajna sprawa.
- Dobra, idę dalej. Bywajcie!
- Bywaj! - krzyknęli
Idąc dalej miałem różne okazje
poznać nowych ludzi, miejscowi są bardzo podobni do tych z Nowego
Jorku. Miałem okazję pomóc w polu, pociąć deski na budowie,
gotować... Jest tu cała masa zajęć.
Przechadzając się po obozie
dostrzegłem w oddali dziewczynę. Nie wyglądała na tutejszą.
Wyróżniała się cerą, miała podobną do mnie. Miała długie
czarne włosy, niebieskie oczy i uśmiech, w którym od razu się
zakochałem. Odziana była w zwyczajne dżinsy i bluzkę jak ze
zwykłego sklepu. Podbiegłem do niej zaintrygowany.
- Cześć - przywitałem się z nią.
- Em... hej - odpowiedziała
zdezorientowana.
- Jestem Matthias, a ty?
- Caroline.
- Miło mi. - Nie jesteś stąd,
prawda? - spytałem.
- Nie... zostałam porwana niedawno
przez jakichś bandytów, którzy zabrali mnie do tutejszej puszczy,
ale zdołałam im uciec. Błąkałam się przez dwie noce praktycznie
bez snu, kiedy to nagle napotkałam tę osadę. Z życzliwością
mnie tu wpuścili i przynajmniej odnoszą się do mnie z szacunkiem,
nie to co w moim mieście. Pomagam im i jakoś się tu żyje...
Czekaj czekaj to ty jesteś tym z Nowego Jorku?
- Zgadza się, to ja.
- Ha ha, wreszcie Kodańczycy Cię
znaleźli. Nie musisz opowiadać, już dość się o tym nasłuchałam.
Tutaj bardzo szybko roznoszą się plotki.
Zauroczony jej wyglądem, słuchałem
jej mowy i nie mogłem się powstrzymać od komplementów.
- Jesteś bardzo rozmowna! -
uśmiechnąłem się do niej.
Zaśmiała się, zawstydzona
opuszczając wzrok
- Pewnie! Lubię poznawać nowych
ludzi.
- Kiedy tak rozmawiam z tobą patrząc
ci w oczy, muszę przyznać, że są naprawdę piękne.
Dziewczyna zaczerwieniła i
uśmiechnięta odpowiedziała:
- Nie podrywaj mnie! Ale dziękuje.
- Zabronisz?
- No... nie!
- To dobrze, zapamiętam. - roześmiałem
się – słuchaj, a może spotkamy się jeszcze?
- Oczywiście!
- To może jutro?
- Nie ma problemu, z chęcią się
spotkam, bądź wieczorem w karczmie "Pod strzałą".
- Na pewno będę.
- To dobrze, już nie mogę się
doczekać. - odpowiedziała.
- Rozejrzę się tu jeszcze trochę,
ale trudno będzie mi oderwać od ciebie wzroku - stwierdziłem
zalotnym tonem.
- Nie przesadzaj proszę... -
westchnęła Caroline, rumieniąc się ponownie.
- Nie przesadzam, ja tylko stwierdzam
fakty.
- Dzięki, jesteś taki uroczy... To
idź i rozejrzyj się, do zobaczenia jutro!
- Do zobaczenia!
Gdy tylko ledwie od niej odszedłem,
nie mogłem przestać o niej myśleć, moje serce biło dwa razy
szybciej. Nie wiedziałem tylko, gdzie znajduje się owa tawerna,
więc podszedłem do pierwszego lepszego plemiennika.
- Witaj.
- No witam.
- Słuchaj możesz mi powiedzieć,
gdzie znajdę karczmę ,,Pod strzałą''?
- Przy bramie do obozu skręć w lewo,
budynek znajduje się dwie chaty dalej. Wisi nad drzwiami tabliczka z
nazwą, na pewno trafisz!
- Dzięki, do zobaczenia!
- Bywaj!
Spacerowałem po wiosce aż do
wieczora, rozmyślając o Caroline, niemal kilkakrotnie przez to
wpadłem w napotkane drzewa bądź ludzi. Widząc, że już się
ściemnia, wróciłem do domu Johna. Przed jego mieszkaniem rozpalono
ognisko, zeszli się pobliscy domownicy i z daleka słychać było
brzdęk lutni, dudnienie bębnów i śpiewy. John też tam był,
siedział przy ognisku wpatrując się w obracającego się na rożnie
upolowanego dzika. Dosiadłem się do niego.
- Gdzie byłeś? Gdy się obudziłem,
ciebie już nie było.
John wskazał na rożen z dzikiem.
- Ach rozumiem, poranne polowania? -
spytałem.
- Dokładnie, trzeba z czegoś żyć. A
ty co robiłeś?
- A to i tamto, co tylko się dało.
- To bardzo dobrze, już myślałem że
jesteś obibokiem, co tylko całe dnie leży bebechem do góry i
czeka aż mu się usłuży.
- Nie, nie... ja taki nie jestem -
uśmiechnąłem się.
Po chwili ciszy w rozmowie towarzysz
zapytał:
- Coś taki czerwony jak burak, Matt?
- A nic...
- Gadaj.
- Bo wiesz, poznałem Caroline.
- Aaa... to wszystko wyjaśnia. I jak
było?
- Powiem tak: zauroczyłem się w niej
od pierwszego wejrzenia.
- To teraz tego nie zepsuj, z tymi
babami to gorzej niż z Loranami.
- Loranami? - spytałem zdziwiony.
- Tak.
- Cóż to?
- Plemię. A dokładniej - wrogie. Już
nie raz musieliśmy się z nimi użerać.
- To przez to tyle wartowników się
kręci? - domyśliłem się.
- Między innymi przez to. Postradali
zmysły w skrócie, kiedyś byliśmy jednym plemieniem, ale były
osobniki, którym nie podobał się sposób rządzenia i odeszli,
buntując przy tym kogo tylko się dało. Było to kilkaset lat temu.
Obecnie dorównali nam liczebnością, technologią... wszystkim.
- Rozumiem.
- Zjedz coś chłopie, bo nam tu
zdechniesz!
- Jasne, już - odpowiedziałem.
Przyjaciel, bo chyba tak mogłem już
go nazwać odkroił kawałek upieczonego dzika i podał mi.
- Masz.
- Dzięki.
Posiliłem się i muszę przyznać, że
pierwszy raz jadłem dziczyznę, była wyborna.
- Dobry ten dzik! - stwierdziłem.
- No pewnie, jakże dzik mógłby być
niedobry - odpowiedział John.
- Jutro też wyruszasz na polowanie?
- Jak będzie trzeba to tak, a co
chcesz iść?
- No, mógłbym.
- A wstaniesz tak wcześnie?
- Jak będzie trzeba...
John zaśmiał się.
- Zobaczymy, a teraz właź na wyro i
idź spać.
- I tak zrobię, do zobaczenia, druhu.
- Dobranoc.
Wlazłem na łóżko i momentalnie
zasnąłem.
...
W nocy obudziło mnie głośne
chrapanie Johna. Nie chciałem go budzić i próbowałem zasnąć.
Zajęło mi to trochę czasu, ale w końcu się udało. Rano zaś
obudził mnie szarpiąc za ramie, powiedział:
- Wstawaj Matthias, idziemy na łowy!
- Co? Teraz? Daj mi spać... -
odpowiedziałem zaspanym głosem.
- Idziesz czy nie? -spytał.
- Nie.
- Dobra, to może następnym razem.
Śpij dalej.
- Mhm...
Momentalnie zasnąłem. Spałem jak
zabity aż do południa, kiedy John wrócił z polowania. Wszedł z
hukiem uderzając w garnki.
- Wstawaj chłopie! Co to ma być, już
południe!
Otworzyłem oczy, zerwałem się z
łóżka i wyjrzałem za okno. Moim oczom ukazała się już tętniąca
życiem wioska i blask słońca.
- Co? Faktycznie! Wstaję, już!
- No ja myślę, do roboty!
Zjadłem coś i wyszedłem, błąkałem
się po osadzie myśląc, że dziś mam spotkanie z Caroline.
Poszedłem poszukać tej karczmy żeby już później nie błądzić.
Nie było większego problemu, znalazłem ją prawie od razu,
podążałem zgodnie ze wskazaną drogą. Obok tawerny stała bardzo
ładna chata i ogród z kwiatami. Pomyślałem, że dam dziewczynie
jakiś. Zapukałem do drzwi, a zaraz otworzyła jakaś staruszka.
- Witaj młodzieńcze - odezwała się.
- Witam panią - przywitałem się.
- Co Cię do mnie sprowadza?
- Zauważyłem jakie ma pani piękne
kwiaty, czy mógłbym wziąć kilka dla dziewczyny?
- Ooo, a której? - zaciekawiła się.
- Caroline.
- Bierz ile chcesz, ale czy mógłbyś
mi jeszcze w czymś pomóc?
- Jasne, mam czas.
- A więc, przejdziesz się do naszego
kowala. Miał wykuć dla mojego syna miecz. Czy mógłbyś go
odebrać?
- Nie ma problemu, gdzie mieszka kowal?
- Musisz iść tą drogą dalej aż
ujrzysz dom z małym dachem obok, a pod nim kowadła i inne rupiecie.
Powinien też ów człowiek obecnie tam pracować.
- Dobrze. Dziękuję, już idę.
Poszedłem zgodnie ze wskazówkami
kobiety, szedłem dość długo. Pomyślałem sobie, że nie bez
powodu wysłano mnie taki kawał drogi. W końcu napotkałem opisany
budynek. Pracował też obecnie wspomniany kowal, więc podszedłem
do niego.
- Witaj kowalu - powiedziałem do
niego.
- Witaj - odpowiedział.
- Przyszedłem odebrać miecz syna tej
staruszki, która mieszka obok karczmy.
- Chętnie bym ci go dał, ale jest
problem - westchnął.
- Jaki?
- Rękojeść pękła i muszę ją
naprawić. Najpewniej zrobiłem ją ze starego drewna.
- To co trzeba zrobić?
- Muszę się udać w głąb lasu i
poszukać drzewa mahoniowca, ten gatunek posiada naprawdę trwałą
żywicę którą wypełni pęknięcie. Jeśli chcesz możesz pójść
ze mną - zaproponował.
- Pewnie, chodźmy.
Ruszyliśmy spokojnym krokiem w stronę
bramy, a dalej w głąb lasu w poszukiwania odpowiedniego drzewa co
jakiś czas rozmawiając.
- Długo jesteś kowalem?
- Od około sześciu lat, przejąłem
fach po moim ojcu, który był najlepszym rzemieślnikiem w osadzie.
- Rozumiem, długo się uczyłeś?
- Trochę długo... kowalstwo to sztuka
wymagająca wprawy. Jest wiele technik kucia z różnych materiałów.
Ten surowiec nagrzewa się tak, ten odkształca się tak. Masa
szczegółów.
- Rozumiem.
Idąc mogłem podziwiać piękne lasy i
piękny śpiew ptaków jakich nie mogłem słuchać u siebie.
- Słyszałem, że spotykasz się dziś
z Caroline - powiedział.
- Tak... skąd wiesz?
- Opowiadała o tobie, musiałeś
zrobić na niej nie lada wrażenie. Tylko nie zepsuj tego.
- Heh, postaram się - zaśmiałem się.
- Ogólnie to jestem Vak, a Ciebie jak
zwą?
- Matthias, ale mów mi Matt.
- Miło mi, Matt.
- Mnie również.
W końcu znaleźliśmy to, czego
szukaliśmy, drzewa mahoniowca. Było spore, miało ogromną ilość
gałęzi na których kwitły jasnożółte kwiaty, a pień był
porośnięty mchem.
- Wreszcie! Tego szukaliśmy.
Mężczyzna podszedł do drzewa,
wyciągnął nóż zza pasa, po czym z wielkim trudem naciął korę,
spod której zaczęła wyciekać jasna, bursztynowa żywica. Vak miał
przy sobie gliniane naczynie w kształcie podobnym do kubka do
którego nabrał zdobyczy.
- Mamy to. Wracajmy!
Wróciliśmy szybszym krokiem do jego
domu, po czym kowal ściągnął z półki piękny srebrzysty miecz z
wypolerowaną, lecz pękniętą rękojeścią, położył go na
stole. Następnie rozgrzał żywicę na palenisku obok domu i zakleił
pęknięcie.
- Uff... zrobione.
- Długo będzie schnąć? - spytałem.
- Nie... myślę, że zdąży wyschnąć
w drodze do staruszki.
- Dzięki, Vak.
- Nie ma sprawy, do zobaczenia!
- Do zobaczenia!
Wróciłem szybkim krokiem do kobiety.
Obawiałem się, że nie zdążę być na czas w karczmie. Zapukałem
do domku.
- Witam Panią, wróciłem -
powiedziałem zdyszany.
- Witaj - odpowiedziała.
- Proszę, oto miecz.
- Dziękuje, a teraz idź po to, po co
przyszedłeś bo się jeszcze spóźnisz.
- Dobrze. Dziękuję, do zobaczenia!
- Bywaj, chłopcze.
Wszedłem przez furtkę do ogrodu
kobiety, by wybrać jakiś kwiat. Wybór miałem niemały, ale moim
oczom ukazały się piękne, czerwone i urodzajne róże. Podszedłem
i urwałem jedną, pozbyłem się też nadmiernej ilości kolców.
Wróciłem jeszcze do domu, umyłem się, uczesałem, żebym wyglądał
jak człowiek i wyszedłem do karczmy. Wszedłem do środka. Było
tam gwarno, grała też tam muzyka biesiadna na tamtejszych
instrumentach. Rozejrzałem się i ujrzałem siedzącą na samym
końcu Caroline oczekującą mnie. Ubrana była w piękną, szarą,
bawełnianą sukienkę. Miała długie, rozpuszczone włosy i
uśmiechała się do mnie z daleka. Podszedłem do niej i dosiadłem
się.
- Cześć, Caroline - uśmiechnąłem
się do niej.
- Cześć, Matt! W końcu jesteś!
- Proszę, to dla ciebie - wyciągnąłem
zza pleców zdobytą różę i wręczyłem jej do rąk.
- Skąd wiedziałeś, że uwielbiam
róże? - zdziwiła się. - Dzięki wielkie!
- A która kobieta nie lubi róż? -
zaśmiałem się.
- Ha ha, no nie wiem - roześmiała
się.
- Może pójdę coś kupić? -
spytałem.
- Nie! Zostań.
- Czy aby na pewno?
- Na pewno!
- No dobrze, ale jak coś, to mów.
- Spokojnie, powiem. - uśmiechnęła
się.
- Pięknie wyglądasz... -
stwierdziłem.
- Dziękuję Matt, ty też. A co ci się
we mnie podoba?
Spoważniałem. Zacząłem spokojnym
głosem wyliczać:
- Cóż... Masz piękne, długie,
czarne włosy, jakich jeszcze w życiu nie widziałem. Podobają mi
się także twoje oczy, błękitne jak blask nieba. Twój głos
powala każde brzmienie, mogę cię słuchać do końca życia.
Wszystko mi się w tobie podoba.
Dziewczyna zarumieniła się, spuściła
zawstydzona wzrok, po czym odezwała się.
- Matt, jesteś taki uroczy! Nigdy nie
spotkałam podobnego chłopaka.
- Niemożliwe, nie jestem aż takim
ideałem. Są lepsi ode mnie.
- Nie sądzę.
- Ale ja tak - roześmiałem się.
- Mogę Cię o coś spytać?
- Oczywiście, ty zawsze - uśmiechnąłem
się.
Nasz dialog przerwał wbiegający John
z dwoma uzbrojonymi gwardzistami, podeszli do nas szybkim krokiem.
- Mat, słuchaj. Wiem, że teraz masz
ważniejsze sprawy, ale pilnie musisz iść do wodza.
- Co znowu?! Nigdzie nie idę -
burknąłem.
- Musisz, to rozkaz. Inaczej możesz
źle skończyć - odpowiedział.
- Idź Matt, jeszcze się nie raz
spotkamy. Może to naprawdę coś bardzo ważnego - powiedziała
Caroline.
- No dobra - westchnąłem.
Wstałem, po czym pożegnałem się z
piękną dziewczyną.
- Do zobaczenia, Caroline - pożegnałem
się.
- Do zobaczenia.
Wyszedłem wraz z towarzyszami i
szybkim krokiem ruszyliśmy w stronę rezydencji wodza. Nie
wiedziałem wtedy, co się szykuje.
Rozdział czwarty
Weszliśmy do środka. Na końcu sali
czekał już na mnie wódz, więc podszedłem do niego.
- Witaj - odezwałem się.
- Witaj Matt. Dobrze, że jesteś -
powiedział wódz.
- Coś się stało? - zaniepokoiłem
się.
- Tak. Nasi zwiadowcy donieśli, iż
plemię Loran znalazło drugi posążek podobny do twojego i teraz
jest problem. Nie wiemy, który jest prawdziwy - ten który mamy, czy
ich.
- Co w związku z tym? - spytałem.
- Musimy jak najszybciej wyruszyć,
dobrze wiesz gdzie. John wszystko ci opowiedział.
- Gdzie dokładnie?
- Nasza pierwsza wyprawa odbędzie się
na Karaiby, do Nassau i Hawany, tam zaczniemy poszukiwania. Przygotuj
się, jutro o poranku wyruszamy.
- Ilu nas pójdzie?
- John, Vak i pięćdziesięciu
najlepszych wojowników.
- Kiedy powrócimy?
- Kiedy będzie trzeba. A teraz idź
się przygotować. Bywaj.
- Bywaj, wodzu - pożegnałem go.
Wyszedłem szybkim krokiem i ruszyłem
do chaty Johna. Czekał na mnie siedząc przy stole i popijając coś.
- No, jesteś Matt - powiedział.
- Jak widać.
- Czy masz jakieś pytania? - spytał
John.
- Nurtuje mnie jedna sprawa.
- Jaka?
- Wasza wiara. Opieracie się w ogóle
o coś? - zaintrygowałem się.
- Wiesz, co ci powiem? Jak dla mnie to
jedna wielka bujda, paranoja. Siedzę tutaj, bo nie mam się gdzie
udać. Chętnie bym zmienił posiadłość.
- Wiesz, co?
- Tak?
Wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni
kurtki małą Biblię i wręczyłem mu.
- Jestem chrześcijaninem. Może
chciałbyś się do nas przyłączyć? To jest Biblia, zbiór
wszystkich naszych ksiąg. Poczytaj uważnie.
- Hmm... słyszałem o chrześcijanach,
ale nigdy nie byłem pewny, czy to nie kolejny wymysł.
Naszą rozmowę przerwało pukanie do
drzwi.
- John, jesteś tam? Wódz ci każe do
niego przyjść! - rozległ się głos Vaka.
- Zaraz będę - rzucił John,
wychodząc.
Po chwili wrócił. Wyglądał, jakby
mu coś ciążyło na sercu.
- Niestety, musimy iść na tą
wyprawę, inaczej nas zabiją za nieposłuszeństwo - westchnął.
- Spokojnie, mam plan.
- Jaki?
- Jakbyśmy przypadkiem znaleźli owe
miejsce... Oczywiście, jeśli w ogóle istnieje - to na pewno nie
będę uczestniczył w tym całym rytuale, o nie. Coś wykombinuję.
- No dobrze. Teraz idź do zbrojowni,
jest naprzeciwko mojego domu, tam kwatermistrz cię wyposaży.
Wyszedłem więc z domu zmierzając w
stronę wspomnianego budynku. Wszedłem do środka. Za ladą siedział
kwatermistrz. Za nim wisiały łuki. Po lewej ścianie na stojakach
były oparte wszelakie miecze, topory i włócznie, po prawej stronie
wisiały skórzane zbroje.
- Witaj - powiedziałem.
- Witaj, przyszedłeś po arsenał? -
domyślił się mężczyzna.
- Dokładnie. Jutro wyruszam na
Karaiby.
- Ach, to ty jesteś Matt? - zgadywał.
- Zgadza się.
- Wybierz coś, masz niemały wybór -
uśmiechnął się.
- Cóż, chyba wezmę łuk i trochę
strzał.
- Proszę bardzo! A może coś do walki
wręcz? Jakiś miecz, czy topór?
- Hmm... może miecz, tylko niezbyt
duży.
- Popatrz jeszcze na pancerze, bez nich
padniesz jak mucha.
- Dobrze, to poproszę.
Kwatermistrz przygotował broń i
zbroję. Wyłożył towar na ladzie.
- Proszę bardzo.
- Dzięki! Do zobaczenia - pożegnałem
go.
- Bywaj, Matt! Szerokiej drogi!
Chwyciłem łuk ze strzałami i miecz
pod lewą rękę, a zbroję pod prawą, następnie wyszedłem i
wróciłem do Johna.
- Ooo... jaki arsenał! Chłopie! -
rzekł z podziwem.
Rzuciłem wszystko na łóżko.
- Tak, w ogóle to po co mi to? Coś
nam grozi?
- Loranie, dzikie zwierzęta... ogólnie
wszystko. Idź spać, jutro nowa przygoda! - uśmiechnął się John.
- Tak... - westchnąłem ponuro.
Zrzuciłem mój dobytek na ziemię, a
sam położyłem się spać. Minął kwadrans i wraz z przyjacielem
już zasnęliśmy. Przed świtem, gdy jeszcze było ciemno obudził
nas potworny krzyk i lament ludzi. Zerwaliśmy się przestraszeni z
łóżek, po czym wybiegliśmy przed chatę. Naszym oczom ukazały
się płonące domy i ludzie biegający po wiosce.
- Co się dzieje John?! - próbowałem
przekrzyczeć tłum.
- Nie wiem! Zakładaj pancerz i broń!
- odkrzyknął.
Natychmiast uzbroiliśmy się po zęby
i pobiegliśmy na pobliską wieżę z wartownikami.
- Chłopaki co się dzieje?! - spytał
zdenerwowany przyjaciel.
- Loranie nadchodzą! - krzyknął
strażnik.
Wyjrzeliśmy za palisadę, a naszym
oczom ukazała się armia wrogiego plemienia, jakieś kilkuset
wojowników. Ogniste strzały jak grad spadały na naszą wioskę
podpalając domy.
- Caroline! - zawołałem.
- Biegnij do niej! My sobie tu
poradzimy!
Pobiegłem ile sił w nogach do domu
dziewczyny. W tym czasie wrogowie wdarli się do środka. Spokojna
wioska zamieniła się w siejące rozpacz piekło. Dookoła mnie
rozbrzmiewały odgłosy walk. W końcu dotarłem do domu Caroline.
Uderzałem w drzwi, krzycząc.
- Caroline! Caroline! Jesteś tam?!
- Tak! Jestem, Matt!
Otworzyła mi drzwi.
- Co się dzieje...?! - zdziwiła się.
- Loranie zaatakowali!
- I co teraz? - jęknęła.
- Chodź za mną! - powiedziałem.
Chciałem wrócić w okolice mojego
domu, który dzieliłem z przyjacielem, gdyż tamten obszar był
najlepiej broniony. Dziewczyna była bardzo przestraszona. Na naszej
drodze pojawiali się walczący z naszymi Loranie. Jeden nawet rzucił
się na Caroline. Dziewczyna wrzasnęła.
- Matt! Pomóż!
Wyciągnąłem zza pasa swój miecz,
stając w jej obronie. Wymieniałem z wrogiem ciosy, nie mogłem go
nawet zadrasnąć. Byli dobrze wyszkoleni. Zranił mnie pierwszy,
potem drugi raz. W końcu wziąłem zamach, lecz ten go zablokował.
Trzymałem z nim gardę, krzyżując miecze. Nagle kopnął mnie
powalając mnie na ziemię. Byłoby po mnie, gdyby nie pomoc Vak'a,
który zaatakował go z tyłu i zatopił swój miecz w sercu wroga.
Podał mi rękę, pomagając wstać.
- Dzięki, Vak!
- Nie ma problemu! Biegnij do Johna,
tam będziecie bezpieczni!
Biegliśmy dalej. Kiedy tylko mogłem,
pomagałem naszym w walce, głównie atakując przeciwnika od tyłu.
W oddali widzieliśmy już nasz główny garnizon, lecz jeszcze w
drodze nadzialiśmy się na kolejnych. Nas było sześciu, a ich
pięciu. Caroline stanęła przestraszona z boku, a nasza piątka
rzuciła się na nich wymieniając pchnięcia, cięcia i bloki.
Poturbowaliśmy jednego, lecz oni niestety zabili jednego z naszych.
Wtedy jeden rozciął mi lewą dłoń. Z trudem obezwładniliśmy
kolejnego, a potem nasza przewaga liczebna pozwoliła nam na
pokonanie tych pozostałych.
- Mat! Jesteś ranny! - powiedziała
Caroline.
- To nic takiego, bywało gorzej.
Wyciągnęła z torby starą szmatę.
- Daj mi rękę.
Wystawiłem jej zranioną dłoń. Ta
zaś owinęła ją, by zatamować krwotok.
- Dzięki! - spojrzałem na nią z
wdzięcznością.
Podbiegliśmy do Johna który był
niedaleko.
- Jak sytuacja? - spytałem.
- Kiepsko, cały czas ich przybywa.
- No nie! - warknąłem wkurzony.
- Chodź, Caroline - powiedział
mężczyzna.
Nie pozwoliłem dziewczynie się
oddalić, bałem się, że nie będę mógł jej pomóc. Dlatego
ciągle była przy mnie. Musiałem jej bronić. Wdrapaliśmy się na
wieżę strażniczą, z której wreszcie mogłem trochę postrzelać.
Rzuciłem kołczan ze strzałami na ziemię, po czym zdjąłem łuk z
pleców. Wziąłem strzałę, a następnie przy jej pomocy
naciągnąłem cięciwę łuku i oddawałem kolejne strzały we
wrogów. Wtedy z dołu krzyknął do mnie Vak.
- Biegnij natychmiast do wodza!
Zbiegliśmy więc z Caroline na dół,
przedzierając się przez tłum walczących. Podbiegliśmy do wrót
chaty, lecz zatrzymali nas strażnicy którzy zatrzymali moją
ukochaną.
- Muszę iść do wodza! -
powiedziałem.
- Ty możesz, ona nie!
- Idzie ze mną!
- Nie ma mowy, zostanie tutaj!
- Idź Matt, będę na siebie uważać
- westchnęła Caroline.
Zrezygnowany kiwnąłem głową i
wszedłem do środka. Wódz siedział zdenerwowany na swoim tronie.
Podbiegłem do niego.
- Coś się stało?
- Witaj Matt! Dobrze, że jesteś.
Zostań tu, nie możesz zginąć!
- Muszę bronić Caroline! Nie zostawię
innych, przydam im się!
- Nie! Idź do pokoju po mojej prawej,
tam przeczekaj atak!
- Co z Caroline?!
- Jest w dobrych rękach.
- Nie może tutaj wejść?
- Moja rezydencja nie będzie dla niej
żadnym schronieniem, wszyscy muszą walczyć oprócz ciebie!
- Wychodzę.
- Zostajesz, Matt! - krzyknął
mężczyzna. Chcesz żebym cię ściął za nieposłuszeństwo?
- Nie zrobisz tego, jestem wam
potrzebny.
- Faktycznie - powiedział wódz.
Pobiegłem w stronę wyjścia, ten
krzyczał za mną.
- Zostań, Matthias!
Nie wyszedł za mną, lecz został u
siebie.
Gdy wyszedłem moim oczom ukazała się
leżąca na ziemi ukochana ze strzałą w prawym ramieniu.
- Caroline! - podbiegłem i
przyklęknąłem przy niej.
- Matt!
Dziewczyna zwijała się z bólu.
- Wszystko będzie dobrze! Zabiorę cię
stąd - powiedziałem.
Wziąłem dziewczynę na ręce, a
następnie pobiegłem z nią do mojej chaty i położyłem ją na
łóżku. Wybiegłem jeszcze na chwilę po pomoc.
- Niech mi ktoś pomoże! - krzyczałem.
Wołałem, ale nikt nie reagował. W
końcu przybiegła starsza pani, od której wziąłem kwiat dla
Caroline.
- Niech mi pani pomoże, Caroline
dostała strzałą.
Wbiegliśmy do środka. Staruszka
wyciągnęła bandaże, które miała w torbie.
- Źle z nią - powiedziała.
- Musi żyć! - krzyknąłem.
Wyciągnęła z torby również liście
jakiejś rośliny, zdjęła opatrunek, po czym wycisnęła sok z
liścia na ranę.
- To odkazi zranienie, ale jest tak
głębokie... Nie wiem, czy przeżyje - westchnęła kobieta.
Owinęła ranę, oczywiście nie
wyciągając strzały z jej barku. Wykonywała niezbędne czynności,
by uratować dziewczynę. Trwało to około godziny. Nagle walki
zaczynały ustawać. Wstałem zrozpaczony i wybiegłem z domu. Był
już poranek. Moim oczom ukazało się ogromne pobojowisko, większość
chat była spalona. Niemal cała wioska została zniszczona, wszędzie
leżały zwłoki ludzi.
Gdzieniegdzie trwały jeszcze pojedynki
wojowników plemion. Szturm został odparty, ale straty były
ogromne. Zraniony John podszedł do mnie zrezygnowany.
- Matt! Żyjesz!
- Tak, ale Caroline jest w ciężkim
stanie.
- Co takiego?! Co się stało?! -
spytał zszokowany.
- Dostała strzałą w prawy bark.
- Wyjdzie z tego, musi!
- Tak, musi! - powiedziałem.
Rozejrzałem się dookoła. Obok
naszego domu leżało pełno trupów. Tyle krwi nie widziałem w
żadnym filmie. Moim oczom ukazały się też znajome zwłoki.
Podbiegłem i przyklęknąłem.
- Vak! - krzyknąłem.
John podszedł.
- On... on... - jęknąłem.
- Tak, nie żyje - stwierdził
spokojnie mój druh.
Poczułem bolesne ukłucie w sercu oraz
słone krople spływające po policzkach na jego ciało.
- Krótko go znałem, ale to był dobry
człowiek - powiedziałem przez łzy.
- Już mu nie pomożesz. Chodźmy do
twojej dziewczyny!
- Racja! - westchnąłem ciężko.
Dziewczyna spała, jej stan nadal był
beznadziejny. Usiadłem przy stole zapłakany.
- Matt. Przeżyje, spokojnie -
pocieszał mnie John.
- A jeśli nie?! - krzyknąłem
sfrustrowany. - Boże, dlaczego?!
- Cicho, nie drzyj się. Jak mówię,
że wyjdzie z tego, to wyjdzie.
Stan Caroline nie wskazywał, iż
będzie jakaś poprawa. Wyszedłem przed dom, za mną John.
Skierowaliśmy wzrok w błękitne niebo, pogrążając się w
myślach.
Czy Caroline przeżyje? Co z wyprawami
i jakie zwroty akcji nastąpią? Karaiby, góry... to dopiero
początek przygody. Co się stanie z Matthiasem? I czy osiągnie swój
cel i powróci do domu? Dowiecie się już niedługo!
Po przeczytaniu prosiłbym o ustalenie tytułu... Jakoś wtedy nie miałem weny do nazw
OdpowiedzUsuń