menu2

sobota, 26 września 2015

Rachunek sumienia ("Księga krwi I")

Spośród wszystkich twórców horroru, z których dziełami miałem do czynienia, Clive Barker wzbudza we mnie najbardziej ambiwalentne uczucia. Powrót z piekła uwielbiam, tak jak jego filmową adaptację, przez co kolejne – lepsze i gorsze kontynuacje – kocham miłością bezwarunkową. No, może poza ostatnią - tą z „muminkiem” ;] Nocne plemię, choć jak dotąd widziałem tylko film, również darzę wielką sympatią. Nawet Król Trupiogłowy ma jakiś tam swój urok. Są jednak rzeczy, które wyszły spod ręki Barkera, a które dla mnie są kompletnie niestrawne. Chyba już się tu kiedyś skarżyłem, że mimo powtarzanych co jakiś czas prób, nie byłem w stanie przebrnąć przez Potępieńczą grę. Wiem też, że prawdopodobnie nigdy nie wezmę do ręki Kobierca, bo z nieznanych mi powodów, odstrasza mnie jeszcze zanim podjąłem próby poznania go.
A jednak stała się rzecz niesłychana. Pojawił się barkerowy tytuł, do którego mój stosunek zmienił się diametralnie. Pierwsza Księga krwi. Klassisch.

Pierwszy raz po Księgę krwi sięgnąłem ładnych parę lat temu, losowo wybierając dwa teksty i oba wydały mi się okropnie, masakrycznie, mega nudne. Yattering i Jack i Nocny pociąg z mięsem. Wstyd się przyznać, ale tak właśnie zdarzało mi się traktować książki czy filmy. Kilka minut seansu, kilka kartek – i ocena wyrobiona. Mierny. Nie doczytałem do końca Pociągu, nie obejrzałem do końca filmowej wersji. Yatteringowi i Jackowi również poświęciłem zaledwie kilka spojrzeń w tekst. Shame on me.

Jak cudownie zmienia się spojrzenie na książkę, kiedy nie czyta się tekstu zerżniętego z chomika, ale z kartek własnego, klasycznego wydania Phantom Pressu! Pociąg w końcu doczytany do osatniej literki okazuje się zarąbistym opowiadaniem ze świetnym zakończeniem, a Yattering i Jack przywołuje miłe wspomnienia z lektury Historii Pana B.
A na koniec zbioru najlepsze... Prawdopodobnie podejmując próbę poznania Księgi lata temu nie zwróciłem najmniejszej uwagi na opowiadanie W górach, miastach z powodu kompletnie nieintrygującego tytułu. Tymczasem okazuje się, że jest to coś cudownie wprost surrealistycznego. Ten tekst z miejsca stał się dla mnie definicją bujnej wyobraźni. Zewsząd słyszę zachwyty nad Tolkienem, że cały świat wymyślił dla swoich kurduplowatych maskotek. Ale nie wymyślił miast, których mieszkańcy regularnie zlepiają się w dwa olbrzymie potwory, stając się jego skórą, kośćmi, trzewiami, po to, by toczyć ze sobą walkę na śmierć i życie!

Mimo mojego zachwytu nad wymienionymi tekstami, nie powiem, że Księga krwi pozamiatała od A do Z. Blues świńskiej krwi – ujdzie, ale chyba głównie dlatego, że po Ciele i krwi Mastertona wielki prosiak doskonale pasuje mi do horroru ;> Opowiadanie dzielące tytuł z całym zbiorem jest średnie. Z tego, co pamiętam, film również mnie nie porwał jakoś szczególnie. Seks, śmierć i światło gwiazd – może i byłoby fajne, jednak czytane pomiędzy Bluesem a W górach, miastach, wydaje się strasznie banalne. Suma summarum nie ma tu złych tekstów – są tylko genialne i dobre. W moim odczuciu żadne nie zasługuje na to, by się na nie skarżyć.

Nie zagłębiam się tu w fabułę opowiadań. Kto zna, ten nie potrzebuje. Kto natomiast nie zna, ten niech szybko pozna i niech ma przyjemność z poznawania fabuły, tak jak ja.
Taki to mój rachunek sumienia względem Księgi krwi, którą niezasłużenie kiedyś zignorowałem. Kajam się i biegnę odebrać włosiennicę z pralni chemicznej. Mam nadzieję, że się w praniu nie zbiegła.