menu2

sobota, 30 marca 2013

...za brak ograniczeń, za prawdę, szczerość i odwagę!


Temat na dziś dotyka samego gruntu horroru i ma znaczenie fundamentalne: dlaczego oglądamy/czytamy horrory? Co nas, fanów tego gatunku przyciąga? Dlaczego fascynuje nas coś tak z obiektywnego punku widzenia ekscentrycznego jak strach, makabra, a co za tym idzie – cierpienie?
Każdy entuzjasta grozy ma pewnie własne powody, dlatego nie będę się wypowiadał za wszystkich – powiem o sobie. Dlaczego lubię horror? Bo jest przekaźnikiem takich treści i obrazów, które „oficjalna” kultura odrzuca, udaje, że nie istnieją. Nie znoszę tabu. To, co rzeczywiście istnieje, nie powinno być ukrywane. Choć może właśnie dzięki temu, że jest, stanowi pewnego rodzaju atrakcję. Przynajmniej w moim odczuciu. Zwłaszcza, że ta „oficjalna” kultura adaptuje występujące w świecie zjawiska bardzo wybiórczo.
Zaryzykuję i poruszę temat religii, bo choć pewnie niektórym się narażę, to jest on najlepszy przykładem, jaki przychodzi mi do głowy. Dzieciom od małego nakłada się do głowy biblię wraz z całymi jej okropieństwami. Społeczeństwu nie przeszkadza, że dzieciaki w ramach edukacji etycznej uczą się o tym, jak ojciec oddaje własnego syna motłochowi, by ten sobie używał znęcając się nad nim na różne wymyślne sposoby. O tym, jak inny ojciec omal nie zamordował swojego dziecka na rozkaz kogoś, kto nawet nie wiadomo, czy w ogóle istnieje. O ważniaku, który tak przestraszył się dziecka, że zażyczył sobie masowego mordu na noworodkach. Przykłady można wymieniać jeszcze długo.
Argumentem, jakim notorycznie zasłaniają się katolicy jest to, że biblijną makabrę usprawiedliwia kontekst. Nie wyobrażam sobie, co trzeba mieć w głowie, by dać się przekonać taką wymówką. Makabra to makabra, bez względu na kontekst. Katechetom wydaje się, że zabranie dzieci do kina na Pasję nie jest niczym, co by krzywdziło ich psychikę. Wmówią im jeszcze, że że Jezus cierpiał i umarł, by żyło im się lepiej. Tymczasem ja, oglądając Pasję jako gimnazjalista, widziałem na własne oczy reakcje rówieśników. Koleżanka z klasy przez sporą część filmu ściskała mnie za rękę i chowała wzrok za moje ramię, bo dla niej to był zwyczajny horror. Jakoś nie zauważyłem, by dzieciaki były na krwawe sceny Pasji mniej wrażliwe niż gdyby oglądały film grozy. Równie dobrze można organizować gimnazjalistom wycieczki do kina na Piłę.
Religia jest wprawdzie najbardziej obrazowym przykładem tego, o czym mówię, ale nie jedynym. Kolejny, również zaczerpnięty z moich szkolnych doświadczeń. Katechetka, która uczyła mnie religii, uważała za doskonały pomysł puszczanie nam w ramach zajęć filmów edukacyjnych o aborcji. Tu stawiam pytanie: jak to się dzieje, że z jednej strony dba się o to, by dziecięca psychika nie cierpiała przez makabryczne filmy grozy, a z drugiej pod przykrywką materiałów edukacyjnych każe mu się oglądać lekarzy wyjmujących dziecko z matki kawałek po kawałku? Żadna scena z horroru nie podziałała na mnie bardziej niż widok wiadra wypełnionego fragmentami noworodka.
Czy mnie to bulwersuje bądź obrzydza? Zarówno biblia, wspomniane filmy edukacyjne, jak i horror? Nie, ponieważ życie jest okrutne, natura jest okrutna, a już rekordy okrucieństwa bije sam człowiek. Świat żyje przemocą a historia ludzkości się na niej opiera, po co więc te pozory i mydlenie dzieciakom oczu, że ona nie istnieje? Albo, jak w przypadku wymienionych przykładów, że patrzenie na przemoc ma służyć edukacji czy utwierdzeniu się w wierze?
Tak więc gapię się na wszelkie pokazywane mi w horrorze bezeceństwa, bo stanowią dla mnie dowód odwagi i szczerości. W czasach, gdy media nieustannym przekazem podprogowym mówią nam jak powinniśmy widzieć świat, ta szczerość jest bardzo cenna.
Znaczna część z nas, zapytana o stereotypowy wizerunek konsumenta horrorów, wskaże amerykańskiego, rozpieszczonego nastolatka żywiącego się tylko colą i popcornem, rechoczącego z zachwytu na widok krwi i flaków. I będzie to poniekąd słuszne wyobrażenie! Odruchem właściwym nastolatkowi jest zgłębić wszystko, co zakazane. Wejść w sam środek tego, o czym dorośli obłudnie przekonują, że nie istnieje. Przecież nie znikąd wzięła się w latach '80 popularność slasherów wśród amerykańskiej młodzieży. Slashery były be, ale już dziadek takiego jankeskiego dzieciaka, opowiadając ilu Wietnamczykom odstrzelił głowy, zyskiwał splendor.
Potępiam ten cały obłudny relatywizm w ocenianiu treści makabrycznych a moją manifestacją tego jest właśnie zamiłowanie do horrorów. Często po obejrzeniu filmu zdarza mi się stwierdzić, że był beznadziejnie głupi. Jednak z przyjemnością oglądam nawet te, które pokazują najbardziej idiotyczną przemoc lub uparcie i z premedytacją próbują szokować odrażającymi scenami. Prowokacja jest istotą walki z ograniczeniem wolności – tak to odbieram. Dlatego kolekcjonuję takie doświadczenia, z umiłowaniem oglądam coraz to brutalniejsze produkcje, wciąż poszerzając zaobserwowane spektrum okrucieństwa, bezeceństwa i obrzydliwości. Kocham horror za brak ograniczeń, za prawdę, szczerość i odwagę!

P.S. Do tych, którzy uważają, że brutalne sceny w horrorze sieją spustoszenia we wrażliwości odbiorców – będę temu przeczył do upadłego. Zwłaszcza, że jestem chodzącym przykładem, że to bujda. Nie wytrzymałem oprawiania świni a wenflon zakładano mi na leżąco, bo słabnę na widok krwi ;]

niedziela, 24 marca 2013

Ile razy można się przestraszyć rekina?


Nie trudno dostrzec, że filmowy horror na przestrzeni dziesięcioleci odzwierciedlał aktualne lęki społeczeństwa. Kino lat '50 i '60 pokazało, jak bardzo przeraża nas zimna wojna i jej skutki. Ze strachu przed wybuchami atomowymi, promieniowaniem itd. jak grzyby (atomowe) po deszczu zaczęły rodzić się przeróżne monstra będące dziećmi skażonej natury – to były początki monster movies.
Wtedy inspiracja była konkretna i poważna, przeważnie stanowiła jakieś odzwierciedlenie stanu umysłów ludzi. Idąc tym tropem, pytam – i to jest pytanie stanowiące temat tego wpisu – co się dzieje z naszymi umysłami, że powstają takie monster movies, jak obecnie?
Przyjrzyjmy się niektórym tytułom:

Przebudzenie bestii (2009);
Behemoth (2011).

Te jeszcze brzmią niepozornie, ale...

Dwugłowy rekin atakuje (2012);
Sharktopus (2010) (tak, tak, pół rekin, pół ośmiornica...);

To już brzmi głupio. Ale jest jeszcze, bardziej lub mniej oficjalna, oddzielna kategoria w obrębie gatunku. To filmy, których naprzeciw siebie stają dwa dziwadła:

Boa kontra pyton (2004);
Dinokrokodyl kontra supergator (2010);
Megapyton kontra gatoroid (2011).

Fakt, tytułowe potwory postawione naprzeciw Godzilli w poszczególnych filmach również brzmiały kuriozalnie. Ale nie aż tak!
Czego się boimy? Odzwierciedleniem jakich lęków jest dwugłowy rekin albo dinokrokodyl? Wydaje mi się, że twórcami takich filmów kierują już inne pobudki niż strach. To chyba już tylko fascynacja nieograniczonymi możliwościami, jakie dają komputery. Nie trzeba jak dawniej budować makiety miasta, by monstrum mogło na planie filmu obrócić ją w pył. Wystarczy zapłacić programiście i ma się na taśmie dosłownie wszystko.
Zastanawiam się, komu się te filmy podobają. Kogo straszą? Obejrzałem ich kilka, żaden nie zasługiwał w moim odczuciu na pochlebną opinię. Myślę, że twórcy też nie są takimi idiotami, czy oczekiwać, że ktokolwiek weźmie ich gnioty na poważnie. Skoro jednak one powstają, to ktoś musi je oglądać, kogoś one muszą bawić. Bo nie sądzę, by sto procent potencjalnych odbiorców sięgnęło po których z tych obrazów jedynie po to, bo chcą poznać całe spektrum gatunku jakim jest horror. Właśnie dlatego ja raz na jakiś czas zaciskam zęby i próbuję przebrnąć przez któryś z takich filmów. Choćby po to, by z czystym sumieniem potem skrytykować.

Abstrahując od dziwadeł typu dinokrokodyl, poruszę kwestię filmów, gdzie w roli głównej występuje nie mega-dino-super-coś tam, a zwyczajne, standardowe zwierze, tyle że wściekłe. Pytam: ile razy można się przestraszyć rekina, piranii albo krokodyla? Czy reżyser robiący film o krwiożerczym krokodylu nie zdaje sobie sprawy, że takich filmów powstało przedtem dziesiątki? Przecież w końcu kiedyś zabraknie półnagich dziewczyn do rozszarpania. Kto wtedy zagra w dwieście czterdziestym piątym horrorze o rekinie?

Na koniec teza następująca: kiczowatych monster movies powstaje tak wiele, bo stworzenie scenariusza do czegoś takiego to jedna z najprostszych rzeczy na świecie. Wystarczy oprzeć się na jednym z dwóch szablonów.

Szablon pierwszy, prosty do bólu:
  1. plaża, dziewczęta w bikini, nieziemsko przystojni i równie tępi surferzy;
  2. Mimo zakazu włażenia do wody, wszyscy włażą do wody;
  3. Bo mieszka tam głodne i niebezpieczne zwierzątko;
  4. Ewentualnie jakaś załoga wypływająca jakimś jachtem bądź kutrem, czymkolwiek, byle by bestia nie musiała fatygować się do brzegu po obiad.

Szablon drugi, nieco bardziej urozmaicony:
  1. Senne miasteczko pokazane przy slide' owych dźwiękach gitary;
  2. Coraz częstsze trzęsienia ziemi, bo stworek się budzi bardzo powoli;
  3. Co najmniej jeden przystojniak w stylu południowoamerykańskim;
  4. Jeden świr, który wie co jest grane, ale nikt mu nie wierzy, bo świr;
  5. Z potworem rozprawia się ekipa na oko dwudziestopięcioletnich, bardzo zaangażowanych naukowców z dwudziestoletnim stażem;
  6. Wśród naukowców dwoje jest partnerami życiowymi lub na tle głównych wydarzeń zawiązuje się między nimi romans.

Którego z takich filmów byście nie obejrzeli, spora część wymienionych przeze mnie punktów znajdzie ta swoje odbicie. Dlaczego więc nie kręcić na masową skalę takich filmów, skoro to takie proste?

P.S. Dinokrokodyl i dwugłowy rekin to cieniasy. Jak już wyśpię się na pieniądzach, które zarobię jako autor najpoczytniejszych powieści grozy, to zajmę się reżyserką. Zasłynę w Hollywood jako autor piętnastu filmów o atakach Gigantycznego Chmiko-dinozauro-koguta na Teksas. Zacznijcie odkładać, bilety będą drogie!

sobota, 16 marca 2013

Za dużo Ketchuma w Ketchumie?


Niedawno pisałem o Dziewczynie z sąsiedztwa Jacka Ketchuma. Dziś będzie o filmowej adaptacji powieści, z którą właśnie się zapoznałem.
Czy film jest udany? Raczej tak, choć mam mały niedosyt. Jest niemal w zupełności wierny powieści i choć powinno się to chyba uznać za zaletę, mnie osobiście to lekko rozczarowało. Chyba wolałbym zobaczyć indywidualną wizję reżysera urozmaiconą jego wyobrażeniem akcji choć trochę innym od oryginału. Tymczasem poszczególne sceny odgrywane są tak, jakby książka stanowiła ostateczną formę scenariusza. Nawet dialogi bywają żywcem wyjęte z powieści. Jedynie scena finałowa została rozegrana nieco inaczej, różni się jednak szczegółami nie rzutującymi zbytnio na ogólny wygląd akcji. Zabrakło paru obecnych w książce momentów, choćby scen z ludzkimi i zwierzęcymi odchodami. Akurat w tym przypadku może i lepiej, że oszczędzono ich widzom.
Oprócz tego reżyser pozwolił sobie jedynie na obsadzenie w roli Meg aktorki, której wygląd nie pokrywa się w pełni z wyglądem książkowej bohaterki. Na mnie osobiście ta nieścisłość wpłynęła tak, że odtwórczyni roli Meg, choć jest całkiem urodziwa, wydała się za mało ładna. Na podstawie jej opisu w powieści ułożyłem sobie w wyobraźni zupełnie inne wyobrażenie.
To chyba wszystko, co mam o filmie do powiedzenia. Może jeszcze tylko dodam, że jak dla mnie, emocje postaci zostały rozłożone nierówno. David przeżywa wszystko bardzo mocno i w filmie widać to wyraźnie, jednak w Ruth tych emocji mi zabrakło. Z tego powodu wolałbym też aby w filmie zakończenie było jednak wierne powieści, wówczas powstałyby okoliczności, w których emocjonalność Ruth mogłaby być silniejsza.

piątek, 15 marca 2013

Prostacka rozrywka dla elit


Przyszedł mi wczoraj do głowy dziwaczny pomysł. Z pewnością nie ja pierwszy zastanawiam się nad czymś takim, pewnie nawet właśnie robię z siebie głupka, bo zaraz pewnie zostanę upomniany, że już ktoś na to wpadł, wprowadzono to niejednokrotnie w życie i jak ja śmiem o tym nie wiedzieć.
Do rzeczy. Zastanawiałem się, czy możliwe jest ujęcie horroru w formę sztuki teatralnej. Szybko doszedłem do wniosku, że większość środków wyrazu horrorowi właściwych jest na scenie nie do odtworzenia. Podobnie rzecz się ma z wszelkimi trikami stosowanymi przez twórców horrorów by przerazić widza.
Horror obfituje w elementy fantastyczne. W książce można sobie pisać co się chce, najbardziej wymyślne rzeczy. W filmie dzięki animacji komputerowej da się już pokazać praktycznie wszystko. Teatr natomiast to jedynie aktor i jego umiejętności. No i ewentualnie scenografia.
Część scen fantastycznych zapewne dałoby się przedstawić na scenie. W końcu romantycy sadzili na gęsto w swoich sztukach zjawy, duchy itd. Jakoś tam to potem przedstawiano, u Szekspira latały anioły na sznurkach... Ale w obecnych czasach to by nie przeszło.
Druga sprawa: gore. Mamy, dajmy na to, sztukę o psychopacie mordującym z zimną krwią. I jak to niby ma wyglądać? Aktor aktorowi ma odciąć głowę?
Ostatecznie nie każdy dramat nadaje się na deski teatru i nie każdy jest z takim przeznaczeniem pisany. Wyobraźmy więc sobie, że czytamy horror w takiej formie i każdą wypowiedź mamy poprzedzoną informacją o tym, kto ją wygłasza. Nie sądzę, by to dobrze robiło grozie. Choć może się mylę. Może to kwestia nastawienia, a nastawienie mamy takie, że dramat czyta się z ziewaniem i opadającymi powiekami, bo w 99% przypadków jest to szkolna lektura.
Inny element dramatu wydaje mi się za to korzystny dla horroru: didaskalia. Zawarte w nich opisy scenografii mogą stanowić jakiś tam zalążek klimatu.
Choć w dzisiejszych czasach horror nikogo już chyba autentycznie nie przeraża, to jednak twórcom wypada sprawiać wrażenie, że chcą to jednak osiągnąć. A jak to osiągnąć w sztuce teatralnej? Wydaje mi się, że groza na scenie teatru nie ma szans być wiarygodna. Przecież nie mielibyśmy żadnych podstaw do tego, by połączyć się w strachu z postacią, przeżywać z nią emocjonalnie akcję. Nie zrobi na nas wrażenia aktor w kostiumie demona rozszarpujący drugiego aktora, bo jak miałby to zagrać? Chyba tylko zaciągnąć ofiarę za kulisy i odpowiednimi odgłosami zasugerować, że robi mu jakieś nieprzyjemne rzeczy. Na kim to zrobi wrażenie? Kto się przejmie choć odrobinę?
Mimo tylu argumentów przeciw, uważam, że horror w teatrze jednak jest możliwy. W niewielkim stopniu, ale jest. Trzeba by jednak założyć, że o przynależności sztuki do tego gatunku będą świadczyć zastosowane środki wyrazu, nie zaś to, czy akcja wywiera na wrażliwości widza właściwy horrorowi skutek. Można by też podjąć się stworzenia horroru, jak to mówią, inteligentnego. Takiego, co to nie epatuje krwią, straszy „tym, czego nie widać” itd. Można również zrobić coś, o czym „znawcy” będą potem mówić „ignorantom” „nie rozumiesz, na czym tu polega horror”. Tylko że w takie rzeczy, to ja na akurat nie wierzę.
Jest jeszcze kwestia stereotypów, jakie rządzą zarówno teatrem, jak i horrorem. Teatr - rozrywka dla elit intelektualnych, horror - prostacka rozrywka dla degeneratów. Jednak w sztuce teatralnej dzieją się obecnie takie rzeczy, takie dziwadła przechodzą, że z pewnością i to jaśnie krytycy jakoś by przełknęli.
Snując te rozważania, zastanawiam się również, jak sam bym to zrobił. Na chwilę obecną nie mam pojęcia, ale korci mnie, by spróbować. Może kiedyś!

P.S. Jest jeden horror „teatralny”! W programie kabaretu Hrabi Hrabi Drakula, nosi tytuł Jonasz się potyka :P

wtorek, 12 marca 2013

Upadły anioł

Nie miałem dotąd styczności z twórczością Jacka Ketchuma. Ale kiedy już sięgnąłem po Dziewczynę z sąsiedztwa, doznałem olśnienia. Nie przesadzam. Dawno żadna książka tak mną nie wstrząsnęła. Dawno żadna tak mnie nie zaabsorbowała. Zazwyczaj nawet najkrótszą powieść czytam na raty, po kilkanaście stron naraz, przez co idzie mi to w żółwim tempie. Dziewczyna z sąsiedztwa zajęła mi dwa podejścia. To chyba rekord jak na mnie. Ale cóż, nie tak łatwo się od niej oderwać.
Do tego tytułu podchodziłem sceptycznie z racji tego, że bardziej to thriller niż horror. Wiedziałem, że nie mam co się spodziewać tego, co lubię najbardziej – tandetnych, oślinionych straszydeł. Zaintrygowały mnie pochlebne recenzje w Internecie, co też nie jest dla mnie typowe, gdyż raczej bywa tak, że tym większą ciekawość budzą we mnie książki, im gorzej są oceniane. Na moim ulubionym portalu o horrorach Dziewczyna z sąsiedztwa dostała maksymalną ocenę. Teraz mogę powiedzieć, że w pełni zasłużenie.
Historyjki o oślinionych straszydłach mają jedną wadę – nie straszą. W przeciwieństwie do historii autorstwa Ketchuma. Przyznaję się, czytając Dziewczynę... pierwszy raz chyba byłem przerażony treścią książki. Co innego bowiem czytać o brodzącym w ludzkich wnętrznościach monstrum, a co innego obserwować tak bardzo realne ludzkie okrucieństwo – patrzeć na nie jeszcze bardziej bezradnie niż główny bohater powieści.
Jest jeszcze jeden czynnik oprócz prawdopodobieństwa wydarzeń, który jeży mi włos na głowie. Mężczyzna jest tak skonstruowany, że niweczenie kobiecego piękna i delikatności silnie na niego oddziałuje. Zawsze podnieca bądź przeraża. Kobieta, zwłaszcza atrakcyjna, w męskiej świadomości najczęściej zapisuje się jako stworzenie boskie, pozbawione wad, odseparowane od okrucieństwa i naturalizmu świata. Sytuacja, kiedy ofiarowuje ona mężczyźnie swoją przyziemność, ludzkość, fizjologię, budzi w nim podniecenie. Sprowadzenie tego bóstwa do własnego naturalistycznego poziomu ma dla większości mężczyzn silny podtekst erotyczny. Jest jednak druga strona medalu – to jego psychiczne cierpienie spowodowane sytuacją, w której ten boski pierwiastek jest odbierany kobiecie wbrew jej woli i w skrajnie brutalny sposób. To właśnie najbardziej przeraża w Dziewczynie z sąsiedztwa.
Poznajemy Meg jako atrakcyjną, sympatyczną nastolatkę. Czytelnicy płci męskiej na podstawie opisu postaci zbudują sobie wyobrażenie dziewczyny idealnie dopasowanej do ich preferencji. Czar pryska, kiedy Meg nie jest już boginią a upadłym aniołem pozbawionym czci i godności. Zostaje jej odebrana kobiecość i człowieczeństwo. Dla mnie osobiście w dużej mierze groza tej książki właśnie na tym polegała.

Dziewczyna z sąsiedztwa udowodniła mi też, że istnieje jednak w horrorze coś, co jest w stanie wyjść poza czystą rozrywkę, do szukania której ograniczałem się, czytając książki.

Polecam!

środa, 6 marca 2013

Masterton skończył się na "Manitou"

Tak, jak obiecywałem (lub ostrzegałem – w zależności od odczuć czytelnika), wpis będzie o Mastertonie.
Graham Masterton to dla mnie mistrz literackiego horroru „klasy B”. Nie jestem jakimś zagorzałym fanem (na przykład nie pamiętam, jakim zdaniem zaczyna się drugi akapit na 128 stronie Wyklętego), jednak kilka jego książek znam. Wystarczająco, by mieć wyrobione jako takie zdanie i by być OBURZONYM, że nikt się nie kwapi do ekranizowania jego powieści. Zgadza się, jestem wielce oburzony, czuję się dotknięty i boleję nad tym faktem niesamowicie. Bo w czym Masterton jest gorszy na przykład od Kinga? Podobnie jak King, Masterton ma na koncie tych książek pierdylion a od 1978 (!) roku, w którym nakręcono Manitou, nie powstało kompletnie nic (filmweb mówi mi jeszcze o jakimś serialu i krótkometrażówce, ale z autentycznością informacji na FW różnie bywa).
Można się przyczepić, że Masterton to „tylko klasa B”. Jestem jednak pewien, że, podobnie jak dla mnie, dla wielu fanów horroru to nie „tylko” ale „aż”. Filmy tej kategorii nie ustępują bowiem popularnością horrorom z tzw. wyższej półki. A kto mówi, że seks i flaki w horrorach nie są atrakcją, ten po prostu wstydzi się przyznać, że jest inaczej. Czy King rzeczywiście jest tą wyższą półką, że darzy się go takim uznaniem i ekranizuje się jak leci wszystko, co napisze, choćby było najgorszą szmirą? Fakt, nie mam prawa Kinga krytykować, bo nie znam go i świadomie się przed nim bronię. Przeczytałem półtorej książki: średnią Carrie i beznadziejnie nudną Bezsenność, której nie byłem w stanie doczytać, bo zasypiałem po kilku kartkach. Może to i nie był dobry wybór na początek znajomości, ale fakt faktem, zraziłem się. Masterton natomiast kupił mnie już pierwszą przeczytaną powieścią (Manitou) i przy nim jakoś nie zasypiam.

Można również zarzucić Mastertonowi schematyczność. Jego książki w istocie bywają do bólu schematyczne, ale czy z Kingiem jest inaczej? Jak mówiłem, nie naczytałem się go zbyt dużo, ale ekranizacji widziałem sporo. Połowa z nich opierała się na dwóch schematach: pisarz albo wściekłe dzieci. Ewentualnie mordercze przedmioty, jak (litości) maglownica.

Nie rozumiem, jak to się dzieje, że twórcy filmowi nie zauważają, że większość powieści Mastertona to świetne materiały na scenariusze. Przecież by zarobili krocie. Przecież byłaby krew i cycki, dzieciaki zostawiłyby w kasach kinowych mnóstwo pieniędzy. Sam bym się pofatygował do kina, by zobaczyć scenę rozpoczynającą Czarnego Anioła. Byłaby moc! Ale cóż... Metallica skończyła się na Kill'em all a kinowy Masterton na Manitou.

P.S.
To nie tak, że usiłuję zdyskredytować Kinga. Po prostu trudno o lepszy przykład manii ekranizowania wśród autorów horrorów. Bardzo chętnie poznam na ten temat Wasze opinie i skorzystam z propozycji książek, które mi polecicie bym zmienił zdanie na temat jego twórczości.

sobota, 2 marca 2013

"James Bond sam w domu" czyli "Skyfall"


Jednak nie będzie o Mastertonie, o nim napiszę następnym razem. Może świat się nie zawali, jeśli raz na jakiś czas wyjdę poza główną tematykę bloga. A jeśli się zawali, to przypominam, że tutaj Morydz ustala zasady i właśnie ustalił zasadę numer pierwszą, która brzmi: można pisać na temat inny niż muzyka i horror pod warunkiem, że tym tematem jest James Bond!
Właśnie o Bondzie będzie, ponieważ wczoraj zobaczyłem wreszcie nowy film i jaram się jak dziecko. Jak wypadł Skyfall? Dla mnie świetnie! Jestem bardzo mile zaskoczony. Po Quantum of solace byłem już przygotowany na to, że każdy kolejny Bond będzie coraz mniej Bondem. A tu proszę, powróciło kilka charakterystycznych dla serii motywów, które dotąd stopniowo zanikały. Choćby pojawiający się w Skyfall temat muzyczny serii. Głowy nie dam, ale wydaje mi się, że w dwóch poprzednich filmach go nie było. Zabrakło natomiast wstrząśniętego, nie zmieszanego drinka. W Quantum of solace James miał go „w dupie”, ale przynajmniej był jakoś ten akcent zarysowany, a tutaj ani słowa. Bardzo sympatyczny jest ukłon twórców w stronę historii serii w postaci sceny, w której James wyrusza w drogę autem retro.
Czasy jednak się zmieniają a Bond razem z nimi, co w ostatnich filmach nabiera tempa. Nie ma sensu rozwodzić się nad zmieniającymi się proporcjami kina szpiegowskiego i efekciarskiej sensacji, bo to sprawa wiadoma i oczywista. Zmienia się wiele innych rzeczy. Bond coraz mniej jest agentem a coraz bardziej człowiekiem, tak bym to ujął. Mam na myśli, że w starszych filmach widzieliśmy Bonda, który jest. Tutaj natomiast poznajemy tego, który był, zaglądamy w jego dzieciństwo. Coraz bardziej człowiekiem staje się też M, która choćby nie wiem jak starała się zgrywać twardą służbistkę, staje się coraz bardziej zagubiona i bezradna. Myślę, że uśmiercenie Judi Dench w roli M było dobrym posunięciem. Ta postać ulegała stopniowej degradacji, najwyższy czas był na to, by ją zastąpić. Choć trochę szkoda, lubiłem M – kobietkę. Te zmiany plus kilka innych (jakiś gówniarz jako nowy Q chociażby) wydają się sugerować nowy etap w historii Bonda, Choć w sumie nie wiadomo, bo seria jest już na nowym etapie odkąd Bondem jest Daniel Craig. Z drugiej strony nawiązania do dzieciństwa Jamesa budzą we mnie jakieś takie uczucie jakby to miał być schyłek serii... Mimo że, jak sądzę, Skyfall w stosunku do starszych Bondów wraz z Casino Royale i Quantum of solace pełni w pewnym sensie funkcję prequeli. Wiadomo, Casino... to początek, pierwsza powieść Fleminga. Quantum... to bezpośredni ciąg dalszy. Skyfall nosi znamiona prequela choćby z powodu pojawienia się Moneypenny. Z drugiej strony trudno powiedzieć na ile uzasadnione jest wyodrębnianie praqueli z serii, bo właściwie rozrosłą się tak, że trudno o ustalenie jakiejkolwiek chronologii.
Moim zdaniem nowy Bond ma najlepszego od lat przeciwnika. Spójrzmy na czarne charaktery czasów Craiga. Le Chiffre – zastraszony przez zwierzchników dupek, Dominik Green – beztroski pajac w koszuli w palemki. A tu mamy coś zupełnie innego. Bond musi mierzyć się z nieprzeciętnie bystrym kolegą po fachu. Nie jest to już świr chcący zawładnąć światem, nie te czasy. W Skyfall udało się twórcom stworzyć czarny charakter, którego autentycznie się bałem. Skoro już mowa o postaciach, to mam następujący żal: za mało kobiet Bonda! Za mało miejsca przewidziano dla nich w scenariuszu. A przecież to bardzo ważny składnik schematu, na którym oparty jest każdy film!
Zarzut mam jeszcze jeden: finał. Choć oglądało mi się go bardzo przyjemnie i w należytym napięciu, to jednak wypadł...infantylnie, powiedziałbym. Mamy oto Jamesa przygotowującego się do ataku wroga na jego dawne mieszkanko. Brzmi jak polsatowa komedia familijna. James Bond sam w domu.
Seria o Bondzie to bardzo istotna część kultury. Może na co dzień nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale spróbujmy spojrzeć na filmy pod tym kątem. Za sto lat z powodzeniem filmy o Bondzie mogłyby posłużyć za pomoce naukowe do nauki historii XX i XXI wieku. Brzmi śmiesznie, ale oglądając poszczególne części dostajemy pełne świadectwo wyglądu ówczesnego świata. Wystarczy spojrzeć na czarne charaktery w Bondach. Są niczym innym jak uosobieniem społecznych obaw – odzwierciedleniem tego, czego boi się świat. W Skyfall M wymawia bardzo znaczące dla całej serii słowa – dziś nie walczymy już z całymi narodami a z pojedynczymi ludźmi. Początki Bonda to postawiony w roli wroga Związek Radziecki – nawiązanie do obaw świata przed zimną wojną. Później nastały organizacje terrorystyczne również charakterystyczne dla realiów panujących wówczas. A co mamy teraz? Greena, którego postać wiąże się z dzisiejszymi obawami – konfliktami zbrojnymi spowodowanymi walką o ropę oraz brakiem wody w krajach afrykańskich. Mamy też hakera Silvę – świadectwo potęgi Internetu.
A mniej poważnie – filmy o Bondzie są kompletną historią popkultury. Obejrzyjcie serię z uwzględnieniem roku powstania danego filmu a dowiecie się:
  1. Jakie auto było w modzie;
  2. Zegarek;
  3. Telefon;
  4. Komputer;
  5. Garnitur;
  6. Jakie marki i inne gadżety są cool;
  7. Kto spośród gwiazd muzyki jest obecnie na topie;
  8. Który aktor jest uważany za wzór twardziela z klasą;
  9. Która aktorka jest uważana za wzór eleganckiej kobiecości.

Uf, nagadałem się. No trudno, mam słabość do Jamesa Bonda i niech się czytelnicy z tym pogodzą. Jak wyjdzie kolejny Bond a blog Straszniej będzie jeszcze prowadzony, napiszę dwa razy tyle!

P.S.
Każdy słyszał o Bondzie a nieliczni zdają sobie sprawę, że pierwowzorem są powieści o 007. Piszcie, jak jest z Wami, umieram z ciekawości.

P.S.2
Gorące pozdrowienia dla Pani dr Moniki Gabryś-Sławińskiej z Wydziału Humanistycznego UMCS! Osoba ta dała początek mojej pasji związanej z Jamesem Bondem i jestem jej za to ogromnie wdzięczny. Dziękuję!
Jeśli jakimś cudem to Pani doktor przeczyta, to proszę mi wybaczyć, że moje teksty tutaj są takie liche pod względem stylistycznym. Nauka nie poszła w las, po prostu...wie Pani doktor, to tylko blog ;)

SPROSTOWANIE: Osoba, z którą oglądałem film śledziła akcję uważniej ode mnie i wyłapała motyw z drinkiem. Jednak od w Skyfall wystąpił ;)