menu2

wtorek, 15 grudnia 2015

Nie zabiłem nikogo, zabiłem wszystkich! (Edward Lee - "Sukkub")

Rzadko czytam recenzje książek przed ich poznaniem. O Sukkubie Edwarda Lee czytałem jednak sporo. Wszędzie pojawiały się określenia typu „megaperwersyjna”, „ultrabrutalna” itd., więc napaliłem się jak wikary na ministranta. Jak wrażenia po lekturze? Wiadomo, nie takie bezeceństwa się czytało, ale faktem jest, że w Sukkubie nabierają one mocy dzięki naprawdę wielkiemu talentowi pisarskiemu Lee.

Zarys fabuły nie wymaga wielu zdań. Mamy Ann – prawniczkę z prężnie rozwijającą się karierą i dwóch wariatów uciekających z ośrodka dla czubków. Ann dowiaduje się, że jej ojciec już smyra nóżką kalendarz, więc razem z nastoletnią córką i swoim bojfrendem zapiernicza do rodzinnej wiochy, by nie przegapić zgonu. Tak się składa, że cel wariatów-dezerterów to ta sama miejscowość. No i generalnie cała akcja sprowadza się do tego, że owo miasteczko, do którego wszyscy zmierzają, przygotowuje się na przyjście bogini, która (jak to boginie w horrorach), będzie mordować i dupczyć (kolejność raczej nie gra roli) wszystkich dookoła.

To druga pozycja autorstwa Lee, którą poznałem. Pierwsi byli Ludzie z bagien, których czytało mi się całkiem całkiem, aczkolwiek bez większych zachwytów. Sukkubem natomiast zachwycałem się nieustannie. Jakoś w pierwszej książce nie urzekł mnie warsztat pisarski, czego nie powiem o Sukkubie. Literatura grozy spod znaku flaków i wzwodu raczej przyzwyczaiła mnie do radosnej amatorszczyzny, dlatego w książce Edwarda Lee napotkałem nową jakość. Wzwody i flaki owszem hulają beztrosko po kartkach, jednak nie przeszkodziło to zaistnieniu w powieści cholernie starannie skonstruowanych rysów psychologicznych postaci oraz przekonujących opisów i dialogów. Sukkuba należy podsunąć więc pod nos wszystkim tym, którzy wątpią w walory artystyczne horroru, a stylistyce gore odmawiają ich całkowicie.
Narastająca paranoja zarówno Ann, jak i całego sekciarskiego miasteczka jest opisana mistrzowsko, jednak prawdziwą ozdobą Sukkuba jest wariat Duke. Facet kompletnie pozbawiony jakiejkolwiek empatii i poczucia odpowiedzialności, radośnie mordujący wszystkich, którzy tylko nawiną mu się na cel. Drugi wariat (który, jak się później okazuje, wcale takim szajbusem nie jest), ma z nim nie lada problem. Gdziekolwiek by się nie zatrzymali, facet staje na głowie, by uniknąć zostawiania za sobą krwawych śladów, ale Duke za każdym razem niechcący zostawia po sobie dywan trupów. Czyta się to naprawdę zabawnie. A do tego jeszcze te ich dialogi! (- Kurwa, Duke! - krzyknął przez okno Erik. - Mówiłeś, że tym razem nikogo nie zabijesz! - No i tak było - bronił się Duke. - Nie zabiłem nikogo, zabiłem wszystkich!).

Szkoda, że Edwarda Lee jest na polskim rynku tak mało. Z tego, co się orientuję, z jego pokaźnego dorobku oprócz Ludzi z bagien i Sukkuba mamy jeszcze tylko Golema. Horror zwany ekstremalnym powoli jednak nabiera w naszym kraju rozpędu i fanów, dlatego mam podstawy do nadziei, że ktoś to w końcu odważy się w niego zainwestować. Zwłaszcza, że Lee to naprawdę wysoko postawiona poprzeczka i miła odmiana od „podziemnej” odmiany gore, która właściwie samodzielnie tę stylistykę w naszym kraju podtrzymuje. Mogę się mylić, bo nie jestem żadnym wielkim znawcą, ale jeśli chodzi o makabrę tego kalibru, to w ręce jak dotąd wpadło mi chyba tylko Dominium Bentleya Little'a... A ja bym chciał więcej!

niedziela, 6 grudnia 2015

Ch....a z grzybnią ("Fungus")

Lubisz zupkę grzybową? Pieczarki w śmietanie? Sosik kurkowy? Marynowane opieńki? A może zrobiłeś sobie właśnie kanapkę z pysznym serkiem pleśniowym? Jeśli tak, to nie czytaj tego tekstu. A już na pewno nie czytaj omawianej książki, bo strzelisz takim pawiem, że odwodnisz się w kilka minut. Tym optymistycznym wstępem zapraszam do tego tekstu traktującego o książce Harry'ego Adama Knighta pt. Fungus :>

Po latach eksperymentów ma szanse udać się przedsięwzięcie mające być może uwolnić cały świat
od plagi głodu. Udaje się wyhodować grzyby, które nie dość, że rosną jak szalone, to jeszcze bogate są w proteiny i wszelkie związki chemiczne, które są człowiekowi niezbędne do życia. Zakończyłoby się wszystko to wielkim sukcesem, gdyby nie fakt, że ów grzybek rozrasta się do niebotycznych rozmiarów i zaczyna pożerać wszystko, co organiczne w jego zasięgu. W ciągu kilku dni Londyn zmienia się nie do poznania. Grzyby wszelkich rodzajów przejmują kontrolę nad miastem, a każda ich odmiana dewastuje ekosystem na swój sposób. Ludzie wpadają w panikę, bo grzyby wpieprzają nawet etykiety z butelek. Nawet wojsko jest bezradne, jedyna nadzieja w grupie starannie wyselekcjonowanych wysłanników mających uporać się z epidemią. Wśród nich kluczową rolę odgrywa obecny pisarz, a były biolog, prywatnie były mąż kobitki, która jest odpowiedzialna za tę „ch....ę z grzybnią”.

Pomysł grzybnego gluta opanowujący świat, wchłaniającego ludzi lub doprowadzającego ich do śmierci na coraz to dziwaczniejsze sposoby brzmi jak wyjęty prosto z amerykańskiego kina grozy lat osiemdziesiątych. I tak właśnie jest z tą książką! Kto czytał, niech spóbuje zaprzeczyć, że przeszło mu przez myśl, że jest to idealny materiał na scenariusz filmowy! Nie chodzi tu tylko o potencjalnie filmową fabułę, ale również o sposób, w jaki Knight ją przedstawia. Ja, jako fan horrorów klasy B z lat '80, bawiłem się świetnie.
Jedna jest tylko, moim zdaniem, przeszkoda, by Fungusa przenieść na ekran. Świat opanowany przez wszelkie odmiany grzybów wg Knighta wygląda jak zgliszcza cywilizacji pokryte mięciutkim meszkiem we wszystkich kolorach tęczy. W dzisiejszych czasach, kiedy w holiłudzie głównie chodzi o to, by widzów walić po oczach soczystymi barwami, obrazem ostrym jak brzytwa i trzema, pięcioma, ośmioma wymiarami, przeciętne oczy mogłyby tego nie znieść. Do kina powinno się wpuszczać tylko z zaświadczeniem od lekarza, że nie choruje się na epilepsję :P
Niewątpliwą zaletą powieści jest również to, że pod pretekstem fabuły Knight przemyca ogromną ilość ciekawych informacji na temat biologii grzybów. Podejrzewam, że nikt normalny sam z siebie nie przeczytałby żadnej książki o tej tematyce, tymczasem Fungus mimochodem udowadnia, że jest to rzecz naprawdę interesująca. I przerażająca zarazem. Wyobraźcie sobie tylko, że niemal wszędzie otaczają nas setki tysięcy odmian grzybów, a spora ilość z nich, gdyby były o wiele większe, mogłaby spustoszyć wszystko, co spotkałyby na swojej drodze. I myślcie o tym, czytając Fungusa! Wtedy przekonacie się, że ta książka jest naprawdę przerażająca!

Jeśli chodzi o wady, to, jak dla mnie, są i takie. W zasadzie polegają one na kilku zmarnowanych szansach. Tą najbardziej zmarnowaną jest wątek a'la zombie – ludzi zainfekowanych grzybem. Łażą tam bowiem osobniki, nad którymi grzyby przejęły kontrolę. Są oni jednak traktowani jako tło – bohaterowie rozjeżdżają je samochodami jak jeże na autostradzie... A szkoda, bo w tej scenerii plaga zombiepodobnych jegomościów wyglądałaby całkiem przyjemnie.


Generalnie jednak Fungus to udana rzecz. Polecam zwłaszcza tym, którzy lubią takie apokaliptyczno-katastroficzne klimaty. Nie polecam tym, których sugestywność opisów skłonić może do nerwowego wydłubywania pieczarek z capriciosy.