menu2

Dezercja

Bardzo krótkie opowiadanko, pojedyncza scenka zaledwie. Ale chyba w tym wypadku nawet nie powinno być dłuższe. Ostatnio chodzi mi po głowie napisanie drugiej takiej miniaturki, fabularnie powiązanej z "Dezercją". Może się kiedyś się wezmę!


Weszliśmy na dach bloku. Kilka kroków i już jesteśmy przy krawędzi budynku. Siadamy: ja po turecku, Karolina z kolanami pod brodą. Miasto z tego miejsca wygląda pięknie. Nie oznacza to, że jest piękne w istocie. Po prostu wszyscy mamy tendencję do uznawania każdego widoku obserwowanego z góry za godny zachwytu. Nawet, jeśli chodząc ulicami mijamy najbardziej zniszczone i zaniedbane kamienice, chodniki pokryte śmieciami i śmierdzących pijaków, opierających się o ogrodzenia; patrząc na to samo miejsce z dużej wysokości upajamy się urodą tej przestrzeni. Tylko zachód słońca jest równie zachwycający z dołu, jak i z wysokości. Może dlatego, że na słońce żaden wandal nie wlezie i go nie zanieczyści. Patrzymy więc na ten płonący balon. Patrzymy w milczeniu.
W oknie jednego z nowoczesnych, wysokich i brudnych budynków widzę błysk. Krótki, ale rażący w oczy refleks białego światła.
Zaraz ktoś umrze.
Rozglądam się po ulicach i chodnikach, zerkam na deptak. Rzeczywiście, jeden z przechodniów pada na kolana, a sekundę potem na twarz. Żadnych drgawek przedśmiertnych, żadnych dźwięków sygnalizujących ból, czy przerażenie. Po prostu upada bez życia na kostkę brukową. Inni, widząc to, przyspieszają kroku i z niepokojem oddalają się z miejsca wypadku. Być może za chwilę snajper z okna pośle swój morderczy błysk i w moją stronę. Może za kilka sekund martwy będę ja albo Karolina. Nie boimy się. To wojna, której nikt się nie boi, ani się nią nie przejmuje. Znaleźliby się też pewnie tacy, którzy nie zauważyli jeszcze, że wybuchła.
Wojna, o której się nie mówi. Milczą media, milczą politycy. Prawie dwieście lat po ostatnim z dwóch ogólnoświatowych konfliktów typowo zbrojnych przyszło nam stanąć twarzą w twarz z realiami nowego rodzaju konfliktu. Trudno to nawet nazwać wojną. Nie ma czołgów. Nieba nie przecinają bombowce. Nie słychać strzałów. Mimo to ciągle giną ludzie. Bezustannie padają trupy mężczyzn, kobiet i dzieci. W morderczym szale nikt nie zastanawia się, kogo i dlaczego zabija. Przeżytkiem są bitwy, przesłuchania jeńców, zorganizowane ataki, zamachy terrorystyczne. Jakiś szaleniec, cieszący się wymuszonym siłą autorytetem, uznał, że o wiele praktyczniejszym planem prowadzenia wojny jest totalny chaos. Po co wykańczać konkretnych ludzi, skoro można eliminować każdego, który się akurat nawinie?
Karolina trzęsie się z zimna. Obejmuję ją mocno i tworzymy ściśle symbiotyczny twór fizyczny na podobieństwo emocjonalnego, którego symbiontami byliśmy przez ostatnie dwa lata naszego życia.
Siedzimy na tej krawędzi i opierając się sile wiatru, próbującego nas z niej zepchnąć, patrzymy na zachodzące słońce. Przez długi czas nic nie mówimy. Nasze splecione palce mówią za nas. Zaciskają się na sobie, przekazując w ten sposób treści pozostające poza zasięgiem słów, nie ogarnięte jakimkolwiek językiem.

- Jak się czujesz? - Pytam.
- W porządku. Tylko jakoś tak pusto. Czuję się, jakbym nie miała zupełnie nikogo. Nawet ciebie.

Znów milczymy. Oboje wiemy, że jakiego tematu byśmy nie podjęli, rozmowa i tak nie będzie się kleić. Właściwie to o czym mielibyśmy rozmawiać? Nic nie jest istotne na tyle, aby był powód rozpoczynać o tym dyskusję. Mam mówić jej o filmie, który oglądałem w weekend? O tym, że zaspałem w piątek i spóźniłem się do szkoły? Jakie to ma w tej chwili znaczenie?
Siedzimy więc w milczeniu. Nie trwa to długo, cisza drażni. Uspokajamy się frazesami.
- Powiedziałeś komuś?
- Nikomu – odpowiadam. – Po co miałbym komukolwiek o tym mówić? Skoro chcemy dotrzymać słowa, musimy zrobić to bez niczyjej wiedzy.
- Masz rację. Boisz się? - pyta Karolina wpatrując się we mnie szklącymi się oczami. Widzę wyraźne, że ona się boi.
- Nie – mówię po krótkim namyśle. – Nie boję się. I ty też nie powinnaś. Musisz być konsekwentna, nie możesz się wycofać.
- Martwię się o rodziców. Nie zniosą tego...
- Zniosą, zniosą. Od czterech dni jest wojna. Prędzej, czy później i tak zginiesz.
Wyraźnie zabolały ją te słowa. Co miałem jednak powiedzieć? Powinienem budować w niej fałszywe przekonanie, że wszystko będzie dobrze? Nie jest głupia, wie doskonale, że okłamywałbym ją.
Dopiero teraz, widząc te jej mokre oczy, dopada mnie prawdziwy smutek. Okropny, zaciskający się na gardle żal powodowany świadomością, że tyle jeszcze w życiu miałem do zrobienia. Tyle było jeszcze ścieżek do wydeptania, tyle błędów do popełnienia. Trudno pogodzić się z myślą, że wszystkie plany i marzenia odłożyć trzeba na następne wcielenie. Jednak jest to konieczne. Kiedy niemal oczywiste stało się, że wybuchnie wojna, umowa między mną a Karoliną była jasna: nie patrzymy na to, nie bierzemy w tym udziału. Wiejemy stąd raz na zawsze, uciekamy w niebyt. Przypieczętowaliśmy ją krwią, przysięgaliśmy sobie. Nie ma odwrotu. Podobnie, jak nie ma nadziei. Ta wojna jest zupełnie inna od poprzednich. Nie ma szans na to, że przeczekamy ją w schronie. Wykończy nas wszystkich. Nigdzie na świecie nie ma dla nas bezpiecznego miejsca. Nie ma ucieczki przed nową, śmiercionośną technologią. Żołnierz wyposażony w szkła kontaktowe zabijające laserem jest w stanie dopaść każdego. Tym bardziej, jeśli wtopi się w tłum. Każdy, znajdując się w takim piekle, straciłby nadzieję.

- Jak myślisz, czy tam będziemy mogli być nadal razem? - Karolina odezwała się cicho, nie patrząc już na mnie, ale w przestrzeń ginącego w szarości miasta.
- Nie wiem. Mogę ci jedynie obiecać, że jeśli tylko to będzie możliwe, odnajdziemy się tam.
- Wierzę, że się spotkamy. Bardzo w to wierzę.

Na ramieniu Karoliny usiadł mechaniczny owad wielkości trzmiela. Nie wiem, jak one znajdują swoje ofiary i w jaki sposób rozróżniają, na kim usiąść, a na kim nie. To jedna z zagadek techniki militarnej, których nie jestem w stanie rozwiązać.
- Nie ruszaj się, zdejmę go.
- Zostaw. Niech sobie siedzi, i tak już czas na nas. Słońce zaszło.
Siedzieliśmy jeszcze chwilę i patrzyliśmy, jak z otworu gębowego owada wysuwa się maleńka, ledwo widoczna rurka, wbijając się w skórę. Cieczy w pojemniczku stanowiącym odwłok zaczęło ubywać. Pojemnik był po chwili pusty. Mechaniczny trzmiel schował rurkę i odleciał.
- Czas na nas – powtórzyła Karolina.
Ostatni pocałunek. Powolny i palący wargi.
- Skaczmy – mówię i wzdycham głęboko.
- Skaczmy. Na trzy.

- Raz.
- Dwa.
- Trzy!


Kiedy przechylaliśmy się w otchłań, na końcu której czekał na nas twardy asfalt, po raz ostatni spojrzałem w jej oczy. Były puste, nie patrzyły już na nic. Trucizna zaczęła działać.
Nie zdążyliśmy.
Spadamy jednak razem; mimo wszystko, przysięga się wypełnia.

2 komentarze:

  1. Lirycznie jak na Ciebie, lubię je :)

    O.

    OdpowiedzUsuń
  2. I ja lubię. Jest klimat, jest mrok, jest niedopowiedzenie. Czas akcji można wydumać z kontekstu, opowiadanie to ledwie kadr, jako króciutki twór - daje radę.

    OdpowiedzUsuń