Nigdy jakoś specjalnie nie ogarniałem
książek czy filmów, w których autorzy budowali fabułę na
zjawisku podróży w czasie czy innych abstrakcyjnych motywach. Ile
razy miałem do czynienia z czymś w tych klimatach, dochodziłem do
wniosku, że do odnalezienia się w tym mentliku trzeba by mieć łeb
o mocy przerobowej Stephena Hawkinga. Pisarstwem Mastertona
przesiąkłem już chyba jednak do tego stopnia, że napotykając na
podróże w czasie w jego książce, przebrnąłem przez nią
bezboleśnie. Tak, tak, znowu Masterton na Straszniej! Drapieżcy.

To, że
w domu dzieją się „dziwne rzeczy”, jest oczywiste dla każdego,
kto widział w życiu choć kilka filmów grozy. Wiadomo – tu
szurnie, tam błyśnie – nic nowego. Wreszcie w Fortyfoot House
zaczynają ginąć ludzie i wszystko wskazuje na to, że na strychu
siedzi jakieś paskudztwo.
Na tym
banałów koniec. Im dalej brniemy w fabułę, tym bardziej nas (a
przynajmniej mnie) zaskakuje wyobraźnia Mastertona. Znajdziemy tu
bowiem pełen wachlarz pozornie odległych od siebie wątków. Od
dziewiętnastowiecznych dżentelmenów w cylindrach, poprzez
czarownice, aż do mitycznych stworów zamieszkujących Ziemię na
długo przed powstaniem człowieka. W to wszystko wplecionych
dodatkowo kilka ekologicznych przestróg. No i podróże w czasie –
wątek tyleż ciekawy i dający wielkie możliwości rozwoju fabuły,
co niebezpieczny dla kogoś pozbawionego abstrakcyjnej wyobraźni
(jak ja). Totalny miszmasz, jednak zmiksowany w całkiem znośną
całość. Tak oto Graham Masterton – jak wiadomo, entuzjasta
polskiej kuchni – stworzył nam fabularny bigos. Przynajmniej
smaczny :D
To, co
podobało mi się w Drapieżcach
szczególnie, to wyraziste postacie. Silnie oddziałująca na męską
wyobraźnię Liz, dostojny Pan Billings i przyjemnie opryskliwa,
miotająca „zasrańcami” i „fagasami” wiedźma Kezia Mason.
No i Brązowy Jenkin – zasyfiony człekoszczur, pupil Kezii. To
właśnie on odgrywa tu rolę tego, który „niesie śmierć”.
Przynajmniej do pewnego czasu... Tylko jak czytelnik ma się bać
humanoidalnego gryzonia skaczącego wkoło i wykrzykującego
przekleństwa w trzech językach naraz? Osobnik ciekawy, zabawny, ale
kompletnie nietrafiony jako straszak. Co mnie zresztą niespecjalnie
zawiodło, bo nie takie chybienia się Mastertonowi zdarzały na tym
polu.
Przy
Drapieżcach po raz
kolejny złapałem się na haczyk, na którym wisiałem już przy
kilku powieściach Mastertona. Zanim właściwa akcja rozwinie się
na dobre, brniemy przez szereg pozornie niepotrzebnych szczegółów,
drobiazgów na pierwszy rzut oka wydających się jedynie nic
nieznaczącymi wypełniaczami. Ledwie zdąrzymy zapomnieć, że miały
miejsce, czytamy o ich skutkach – często istotnych dla fabuły.
Bardzo to lubię i z przyjemnością zawsze na tym haczyku zawisam.
Zasadniczo
Drapieżcom przypisać
można te same wady i zalety, co wielu innym „mastertonom”. No,
może poza głównym zarzutem pt. „znowu jakiś stwór z
mitologii”. Fakt, nieco mitologii się tu pojawia, jednak tym razem
zdecydowanie nie jest to typowa mastertonowska kalka.
Pomysł
na całą historię jest dość ryzykowny. Jakkolwiek oryginalny, to
dla niektórych pewnie okaże się zbyt infantylny. Ale cóż... Ja
to kupuję. Inni fani twórcy Manitou
– z pewnością również.
Na
koniec ciekawostka statystyczna:
„rok
tysiąc osiemset osiemdziesiąty szósty” - 41 znaków, w tekście
pada 48 razy, łącznie 1968 znaków
„rok
tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty drugi” - 46 znaków, w
tekście pada 17 razy, łącznie 782 znaki
RAZEM:
2750 znaków
liczba
znaków mieszczących się na losowo wybranej stronie – 2518
Określając
ciągle rok akcji pełną liczbą, Masterton wydłużył powieść o
ponad stronę.