Spośród wszystkich twórców horroru,
z których dziełami miałem do czynienia, Clive Barker wzbudza we
mnie najbardziej ambiwalentne uczucia. Powrót z piekła
uwielbiam, tak jak jego filmową adaptację, przez co kolejne –
lepsze i gorsze kontynuacje – kocham miłością bezwarunkową. No,
może poza ostatnią - tą z „muminkiem” ;] Nocne
plemię, choć jak dotąd
widziałem tylko film, również darzę wielką sympatią. Nawet Król
Trupiogłowy ma jakiś tam swój
urok. Są jednak rzeczy, które wyszły spod ręki Barkera, a które
dla mnie są kompletnie niestrawne. Chyba już się tu kiedyś
skarżyłem, że mimo powtarzanych co jakiś czas prób, nie byłem w
stanie przebrnąć przez Potępieńczą grę.
Wiem też, że prawdopodobnie nigdy nie wezmę do ręki Kobierca,
bo z nieznanych mi powodów, odstrasza mnie jeszcze zanim podjąłem
próby poznania go.
A
jednak stała się rzecz niesłychana. Pojawił się barkerowy tytuł,
do którego mój stosunek zmienił się diametralnie. Pierwsza Księga
krwi. Klassisch.

Jak
cudownie zmienia się spojrzenie na książkę, kiedy nie czyta się
tekstu zerżniętego z chomika, ale z kartek własnego, klasycznego
wydania Phantom Pressu! Pociąg
w końcu doczytany do osatniej literki okazuje się zarąbistym
opowiadaniem ze świetnym zakończeniem, a Yattering i Jack
przywołuje miłe wspomnienia z lektury Historii Pana B.
A na
koniec zbioru najlepsze... Prawdopodobnie podejmując próbę
poznania Księgi lata
temu nie zwróciłem najmniejszej uwagi na opowiadanie W
górach, miastach z powodu
kompletnie nieintrygującego tytułu. Tymczasem okazuje się, że
jest to coś cudownie wprost surrealistycznego. Ten tekst z miejsca
stał się dla mnie definicją bujnej wyobraźni. Zewsząd słyszę
zachwyty nad Tolkienem, że cały świat wymyślił dla swoich
kurduplowatych maskotek. Ale nie wymyślił miast, których
mieszkańcy regularnie zlepiają się w dwa olbrzymie potwory, stając
się jego skórą, kośćmi, trzewiami, po to, by toczyć ze sobą
walkę na śmierć i życie!
Mimo
mojego zachwytu nad wymienionymi tekstami, nie powiem, że Księga
krwi pozamiatała od A do Z.
Blues świńskiej krwi – ujdzie,
ale chyba głównie dlatego, że po Ciele
i krwi Mastertona
wielki prosiak doskonale pasuje mi do horroru ;> Opowiadanie
dzielące tytuł z całym zbiorem jest średnie. Z tego, co pamiętam,
film również mnie nie porwał jakoś szczególnie. Seks,
śmierć i światło gwiazd –
może i byłoby fajne, jednak czytane pomiędzy Bluesem a
W górach, miastach,
wydaje się strasznie banalne. Suma summarum nie ma tu złych tekstów
– są tylko genialne i dobre. W moim odczuciu żadne nie zasługuje
na to, by się na nie skarżyć.
Nie zagłębiam się
tu w fabułę opowiadań. Kto zna, ten nie potrzebuje. Kto natomiast
nie zna, ten niech szybko pozna i niech ma przyjemność z poznawania
fabuły, tak jak ja.
Taki to mój
rachunek sumienia względem Księgi krwi, którą
niezasłużenie kiedyś zignorowałem. Kajam się i biegnę odebrać
włosiennicę z pralni chemicznej. Mam nadzieję, że się w praniu
nie zbiegła.