Nie potrafię określić, czego
spodziewałem się, zasiadając do oglądania Ja, Frankenstein
(2014), ale z pewnością nie zobaczyłem tego, czego się
spodziewałem. Właściwie to już okładka powinna mnie ostrzec i
dać jakiś ogląd na ten film, ale... zanim obejrzałem film, nawet
się jej nie przyjrzałem. Błąd!

i
wtedy się zaczyna...
Potwora
napadają demony z piekła rodem, a te z kolei zostają napadnięte
przez członków Zakonu Gargulców, czyli ważniaków w imię boga i
aniołów broniących świat przed demonami. Potem rozpierducha się
kończy, a Gargulce zabierają Potwora do swojej siedziby z nadzieją,
że się do nich przyłączy i w imię krzyża pańskiego będzie
łoił biesy żelaznymi, poświęconymi pałami. Potwór nie chce i
ucieka w świat. Błądzi po odludziach dość długo, bo kiedy wraca
do cywilizacji, po ulicach jeżdżą już samochody i dzwonią
komórki. Minęło dwieście lat, ale Gargulce nadal naparzają się
z demonami, a Potwór oczywiście znajduje się w samym środku
konfliktu.
Spokojnie,
dalej nie opowiadam i nie spoileruję. Końcówki nawet nie znam, bo
usnąłem.
Tu
nasuwa się pytanie: CO ZA IDIOTA WYMYŚLIŁ TAK GŁUPIĄ FABUŁĘ?!
Chcieli
zrobić film o wiecznej walce dobra ze złem? Ok, pomysł równie
dobry, co oklepany, ale po jaką cholerę angażować w to tak
zasłużoną dla horroru postać, jak Potwór Frankensteina?
Oryginalna
historia o doktorze Frankensteinie jako horror była doskonała
właśnie dlatego, bo nosiła znamiona prawdopodobieństwa.
Przestrzegała przed zgubnym skutkiem postępu nauki i kierowania jej
ku rejonom, w które człowiek nie powinien się zapuszczać. W
filmie Ja, Frankenstein
natomiast zostało zbezczeszczone wszystko to, co czyniło powieść
Marry Shelley ikoną horroru. Potwór, nie dość, że wygląda jak
brudny glina z amerykańskich filmów akcji, to jeszcze gada (mało
powiedziane, że gada – wymądrza się), fika koziołki i ugania
się za jakimś diabelskim pomiotem. Do innego wizerunku Potwora
przywykliśmy i z pewnością każdy wolałby zobaczyć go jako
wielką, tępą pokrakę. Klasyczna postać została wywrócona
bebechami na wierzch i do góry kołami niczym wampiry w Zmierzchu.
A wszystko to podane w otoczce
typowej dla holiłudu. Generalnie taki Constantine
połączony z Matrixem.
Wiadomo, że z takiego mariażu nie urodzi się nic zdrowego.
To, co
niemiłosiernie mnie irytowało, to wszystkie te beznadziejnie
pompatyczne dialogi w stylu „musisz stanąć u naszego boku i
walczyć z okrutnymi siłami ciemności”. Jeszcze tylko brakowało
tego, by szef demonów (nie pamiętam, jak się nazywał) co chwila
obwieszczał wszem i wobec, że jest o krok od przejęcia władzy nad
światem, po czym wybuchał szaleńczym, złowieszczym śmiechem.
Ja, Frankenstein
jest beznadziejnym filmem z beznadziejnym pomysłem i beznadziejną
realizacją. Moja daleko posunięta tolerancja dla tandety niestety
odmówiła poszerzenia granic.
Na
koniec retorycznie rzucam jeszcze jedno pytanie: dlaczego, do
cholery, Ja, Frankenstein,
skoro Victor Frankenstein pojawia się na ekranie na kilka minut, i
tylko po to, żebyśmy zobaczyli, jak pada trupem?