Lubisz zupkę grzybową? Pieczarki w
śmietanie? Sosik kurkowy? Marynowane opieńki? A może zrobiłeś
sobie właśnie kanapkę z pysznym serkiem pleśniowym? Jeśli tak,
to nie czytaj tego tekstu. A już na pewno nie czytaj omawianej
książki, bo strzelisz takim pawiem, że odwodnisz się w kilka
minut. Tym optymistycznym wstępem zapraszam do tego tekstu
traktującego o książce Harry'ego Adama Knighta pt. Fungus
:>

od plagi głodu. Udaje się wyhodować grzyby, które nie dość, że rosną jak szalone, to jeszcze bogate są w proteiny i wszelkie związki chemiczne, które są człowiekowi niezbędne do życia. Zakończyłoby się wszystko to wielkim sukcesem, gdyby nie fakt, że ów grzybek rozrasta się do niebotycznych rozmiarów i zaczyna pożerać wszystko, co organiczne w jego zasięgu. W ciągu kilku dni Londyn zmienia się nie do poznania. Grzyby wszelkich rodzajów przejmują kontrolę nad miastem, a każda ich odmiana dewastuje ekosystem na swój sposób. Ludzie wpadają w panikę, bo grzyby wpieprzają nawet etykiety z butelek. Nawet wojsko jest bezradne, jedyna nadzieja w grupie starannie wyselekcjonowanych wysłanników mających uporać się z epidemią. Wśród nich kluczową rolę odgrywa obecny pisarz, a były biolog, prywatnie były mąż kobitki, która jest odpowiedzialna za tę „ch....ę z grzybnią”.
Pomysł
grzybnego gluta opanowujący świat, wchłaniającego ludzi lub
doprowadzającego ich do śmierci na coraz to dziwaczniejsze sposoby
brzmi jak wyjęty prosto z amerykańskiego kina grozy lat
osiemdziesiątych. I tak właśnie jest z tą książką! Kto czytał,
niech spóbuje zaprzeczyć, że przeszło mu przez myśl, że jest to
idealny materiał na scenariusz filmowy! Nie chodzi tu tylko o
potencjalnie filmową fabułę, ale również o sposób, w jaki
Knight ją przedstawia. Ja, jako fan horrorów klasy B z lat '80,
bawiłem się świetnie.
Jedna
jest tylko, moim zdaniem, przeszkoda, by Fungusa
przenieść na ekran. Świat opanowany przez wszelkie odmiany grzybów
wg Knighta wygląda jak zgliszcza cywilizacji pokryte mięciutkim
meszkiem we wszystkich kolorach tęczy. W dzisiejszych czasach, kiedy
w holiłudzie głównie chodzi o to, by widzów walić po oczach
soczystymi barwami, obrazem ostrym jak brzytwa i trzema, pięcioma,
ośmioma wymiarami, przeciętne oczy mogłyby tego nie znieść. Do
kina powinno się wpuszczać tylko z zaświadczeniem od lekarza, że
nie choruje się na epilepsję :P
Niewątpliwą
zaletą powieści jest również to, że pod pretekstem fabuły
Knight przemyca ogromną ilość ciekawych informacji na temat
biologii grzybów. Podejrzewam, że nikt normalny sam z siebie nie
przeczytałby żadnej książki o tej tematyce, tymczasem Fungus
mimochodem udowadnia, że jest to rzecz naprawdę interesująca. I
przerażająca zarazem. Wyobraźcie sobie tylko, że niemal wszędzie
otaczają nas setki tysięcy odmian grzybów, a spora ilość z nich,
gdyby były o wiele większe, mogłaby spustoszyć wszystko, co
spotkałyby na swojej drodze. I myślcie o tym, czytając Fungusa!
Wtedy przekonacie się, że ta książka jest naprawdę przerażająca!
Jeśli
chodzi o wady, to, jak dla mnie, są i takie. W zasadzie polegają
one na kilku zmarnowanych szansach. Tą najbardziej zmarnowaną jest
wątek a'la zombie – ludzi zainfekowanych grzybem. Łażą tam
bowiem osobniki, nad którymi grzyby przejęły kontrolę. Są oni
jednak traktowani jako tło – bohaterowie rozjeżdżają je
samochodami jak jeże na autostradzie... A szkoda, bo w tej scenerii
plaga zombiepodobnych jegomościów wyglądałaby całkiem
przyjemnie.
Generalnie
jednak Fungus to
udana rzecz. Polecam zwłaszcza tym, którzy lubią takie
apokaliptyczno-katastroficzne klimaty. Nie polecam tym, których
sugestywność opisów skłonić może do nerwowego wydłubywania
pieczarek z capriciosy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz