ambitnym i intrygującym tytułem Oprawca (2007) ...
Ha
Ha
Ha
Dosyć
żartów.
Już
sam tytuł sygnalizuje, że w tym filmie nie uświadczymy niczego
ponad utarte schematy. Przecież tytuł Oprawca mogłaby nosić
połowa horrorów na świecie...
Sceneria
– standardowa: senna amerykańska mieścina. Szeryf i jego
zastępczyni ścigają seryjnego mordercę. No i jest oczywiście
tajemnicza zagadka: shwartzcharakter przy każdej ofierze zostawia
kwiatek, za każdym razem inny. Koniec opisu fabuły.
Ten
pseudoromantyczny akcent z kwiatkiem to chyba właśnie ów detal
mający budzić skojarzenia z subtelnością Hannibala Lectera. Tak
się przynajmniej nieśmiało domyślam, bo za jasną cholerę nie
widzę tu nic innego, co mogłoby upodobnić tę szmirę do
Milczenia owiec. No, chyba że
podjęta przez twórców próba uczynienia mordercy inteligentem w
scenie, w której tłumaczy schemat swojego postępowania. Tylko że
można było wymyślić coś innego niż popisówa znajomością
matematycznych ciekawostek, z której żaden konkretny motyw nie
wynika...
Oczywiście
zagadka w odpowiednim czasie wyjaśnia się dzięki niebywałej
błyskotliwości lokalnych stróżów prawa, ale przez większość
filmu zgrzytałem zębami widząc, jak ostro głowili się nad takim
banałem, a posuwając się krok naprzód w jej rozwiązaniu,
zachowywali się, jakby odkryli Amerykę.
Najbardziej
wkurzające jest to, że morderca – nie dość, że kompletnie
nieciekawy – to jeszcze jawny dla widza niemal od samego początku.
Utrzymanie jego tożsamożci w tajemnicy do momentu kulminacyjnego
nie uratowałoby tego beznadziejnego filmu, ale przynajmniej
zostałaby zachowana pewnego rodzaju przyzwoitość w stosunku do
konwencji...
Jedyna
rzecz, którą uważam w tym filmie za pomysłową, to fakt, że
szeryf, znudzony zalotami swojej zastępczyni – a prywatnie
kochanki – próbuje wykorzystać sytuację z grasującym mordercą
do jej wyeliminowania. To się akurat scenarzystom udało, fajny
wątek.
Natomiast
postać podstarzałego przygłupa pomagającego wytropić mordercę...
nie wiem, co to miało być. Chyba tylko uczynienie zadość
obsesyjnej politycznej poprawności charakterystycznej dla
amerykańskich filmów.
Nie
spodziewałem się niczego wybitnego po tym filmie. Przytoczony we
wstępie slogan również potraktowałem z rezerwą. A jednak i tak
się rozczarowałem. No, ale czego mógłbym oczekiwać od Carismy
za... trzy złote?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz