Czasami bywa tak, że nawet Mastertona
ma się dość. To zdanie wydaje się balansować na granicy
nonsensu, ale przysięgam, bywa tak ;) Sięga się wówczas po coś,
co pozwoli odetchnąć od książek ulubionych, ale jednak
wywołujących już przesyt. Wodzi się wzrokiem po ułożonych na
półce tytułach i nabiera ochoty, by sięgnąć po jeden z tych
przeznaczonych na wieczne „na później”. Wybiera się jedną z
książek, zastanawia przez chwilę, skąd się właściwie w naszym
domu wzięła, po czym otwiera się ją i zaczyna czytać Nomen
omen Marty Kisiel.

Główną
bohaterką jest dziewczyna o imieniu brzmiącym, jakby do jego nadania
rodziców
zainspirowały robocze ksywki wróżek z telewizyjnych
programów interaktywnych. Salomea. Mówią na nią Salka, jednak
chyba nie tylko z sympatii, ale i trochę z litości. Salka
postanawia wybyć z rodzinnej mieściny i zasmakować życia na
własną rękę w wielkim mieście. Zostawia więc swoich szurniętych
rodziców oraz (jak jej się początkowo wydaje) brata. Wynajmuje
pokój w domu należącym do podejrzanej, lekko spróchniałej
kobitki. Dalej dzieją się rzeczy dziwne, dziwniejsze i tak dziwne,
że ojezu:
a)
spróchniała kobitka, jak się okazuje nie mieszka sama – są z
nią jeszcze dwie bliźniacze siostry, identyczne z wyglądu, ale
każda szurnięta na swój jedyny, niepowtarzalny sposób;
b) w
telefonie siedzą jakieś głosy, które można uciszyć tylko pełnym
zdecydowania wrzaskiem;
c) za
Salką do Wrocławia polazł Niedaś – jej niedorozwinięty
społecznie brat – a jego sobowtór grasuje po mieście, nękając
ludzi.
Dalej
nie będę wymieniał dziwności, bo z rozpędu opowiedziałbym całą
fabułę. W każdym razie sytuacja z sobowtórem Niedasia rozwija się
w kilka dość dziwacznych sytuacji, z inwazją (jednego, ale zawsze)
zombie. A, i jest jeszcze Basia – urocza metalówa, niewątpliwa
ozdoba tej historii :3
Mimo
że horror ma tu miejsce na tej zasadzie, że fabuła z grubsza
odpowiada jego definicji, to grozy raczej nie uświadczycie. Nie
zmienia to jednak faktu, że książka Marty Kisiel jest ZARĄBISTA.
Dawno
nie czytałem czegoś tak fajnie i zabawnie napisanego. Fabuła może
nie jest jakaś mega oryginalna, ten teoretyczny horror realizowany
jest w konwencji lekkiej i przyjemnej książki dla nastolatek płci
pięknej. Jednak język, jakim powieść została napisana, nie
pozwala pozostać niezadowolonym z lektury. Sformułowania, jakimi
Pani Kisiel operuje, teksty, jakie wkłada w usta bohaterów –
mistrzostwo! To jedna z tych książek, przy których czytelnik,
nawet gdy czyta w samotności, czuje się głupio, szczerząc się do
kartek ;)
Tu
jednak potwierdza się teza, którą postawiłem na początku –
zamieńmy tylko słowo „Masterton” na „zabawne teksty”. Po
rechotaniu przez kilkadziesiąt stron pojawia się lekki przesyt
humorem powieści, a wypowiedzi bohaterów zdają się być jedynie
pretekstem do przemycenia jakiegoś śmiesznego tekstu. Powieść
jest jednak tak skonstruowana (umyślnie, czy Pani Kisiel po prostu
miała szczęście? :P ), że w momencie, kiedy żarty zaczynają
nużyć, pojawia się konkretna, całkiem zajmująca akcja.
I
jeszcze coś, co bardzo w książkach lubię, coś co jest dość
częste np. u Kinga (choć Kinga nie lubię ;P ) - małe, na pierwszy
rzut oka nic nieznaczące informacje na temat bohaterów czy wydarzeń,
z biegiem fabuły okazują się być dla niej bardzo istotne. Dobry,
fajnie przemyślany zabieg.
No i
okładka fajna!
Choć
Nomen omen może przy
pierwszym kontakcie zniechęcić niektórych nadmierną słodyczą
formy (głupie określenie, ale wydaje się celne), namawiam
wszystkich do brnięcia w fabułę. Flaków nie ma, ale jest za to
mnóstwo frajdy podczas czytania. Postacie są wyraziste i ciekawe,
nawet ten łajzowaty Niedaś budzi sympatię. A jeśli fanom
„prawdziwej” grozy książka się nie spodoba, to może
przynajmniej przypadnie do gustu licealistkom. Lepiej już, by z
horrorem oswajały się, czytając Nomen omen
niż (tfu!) Zmierzch.