menu2

piątek, 6 listopada 2015

Zamiast "Zmierzchu" ("Nomen omen")

Czasami bywa tak, że nawet Mastertona ma się dość. To zdanie wydaje się balansować na granicy nonsensu, ale przysięgam, bywa tak ;) Sięga się wówczas po coś, co pozwoli odetchnąć od książek ulubionych, ale jednak wywołujących już przesyt. Wodzi się wzrokiem po ułożonych na półce tytułach i nabiera ochoty, by sięgnąć po jeden z tych przeznaczonych na wieczne „na później”. Wybiera się jedną z książek, zastanawia przez chwilę, skąd się właściwie w naszym domu wzięła, po czym otwiera się ją i zaczyna czytać Nomen omen Marty Kisiel.

Główną bohaterką jest dziewczyna o imieniu brzmiącym, jakby do jego nadania rodziców
zainspirowały robocze ksywki wróżek z telewizyjnych programów interaktywnych. Salomea. Mówią na nią Salka, jednak chyba nie tylko z sympatii, ale i trochę z litości. Salka postanawia wybyć z rodzinnej mieściny i zasmakować życia na własną rękę w wielkim mieście. Zostawia więc swoich szurniętych rodziców oraz (jak jej się początkowo wydaje) brata. Wynajmuje pokój w domu należącym do podejrzanej, lekko spróchniałej kobitki. Dalej dzieją się rzeczy dziwne, dziwniejsze i tak dziwne, że ojezu:
a) spróchniała kobitka, jak się okazuje nie mieszka sama – są z nią jeszcze dwie bliźniacze siostry, identyczne z wyglądu, ale każda szurnięta na swój jedyny, niepowtarzalny sposób;
b) w telefonie siedzą jakieś głosy, które można uciszyć tylko pełnym zdecydowania wrzaskiem;
c) za Salką do Wrocławia polazł Niedaś – jej niedorozwinięty społecznie brat – a jego sobowtór grasuje po mieście, nękając ludzi.
Dalej nie będę wymieniał dziwności, bo z rozpędu opowiedziałbym całą fabułę. W każdym razie sytuacja z sobowtórem Niedasia rozwija się w kilka dość dziwacznych sytuacji, z inwazją (jednego, ale zawsze) zombie. A, i jest jeszcze Basia – urocza metalówa, niewątpliwa ozdoba tej historii :3

Mimo że horror ma tu miejsce na tej zasadzie, że fabuła z grubsza odpowiada jego definicji, to grozy raczej nie uświadczycie. Nie zmienia to jednak faktu, że książka Marty Kisiel jest ZARĄBISTA.
Dawno nie czytałem czegoś tak fajnie i zabawnie napisanego. Fabuła może nie jest jakaś mega oryginalna, ten teoretyczny horror realizowany jest w konwencji lekkiej i przyjemnej książki dla nastolatek płci pięknej. Jednak język, jakim powieść została napisana, nie pozwala pozostać niezadowolonym z lektury. Sformułowania, jakimi Pani Kisiel operuje, teksty, jakie wkłada w usta bohaterów – mistrzostwo! To jedna z tych książek, przy których czytelnik, nawet gdy czyta w samotności, czuje się głupio, szczerząc się do kartek ;)
Tu jednak potwierdza się teza, którą postawiłem na początku – zamieńmy tylko słowo „Masterton” na „zabawne teksty”. Po rechotaniu przez kilkadziesiąt stron pojawia się lekki przesyt humorem powieści, a wypowiedzi bohaterów zdają się być jedynie pretekstem do przemycenia jakiegoś śmiesznego tekstu. Powieść jest jednak tak skonstruowana (umyślnie, czy Pani Kisiel po prostu miała szczęście? :P ), że w momencie, kiedy żarty zaczynają nużyć, pojawia się konkretna, całkiem zajmująca akcja.
I jeszcze coś, co bardzo w książkach lubię, coś co jest dość częste np. u Kinga (choć Kinga nie lubię ;P ) - małe, na pierwszy rzut oka nic nieznaczące informacje na temat bohaterów czy wydarzeń, z biegiem fabuły okazują się być dla niej bardzo istotne. Dobry, fajnie przemyślany zabieg.
No i okładka fajna!


Choć Nomen omen może przy pierwszym kontakcie zniechęcić niektórych nadmierną słodyczą formy (głupie określenie, ale wydaje się celne), namawiam wszystkich do brnięcia w fabułę. Flaków nie ma, ale jest za to mnóstwo frajdy podczas czytania. Postacie są wyraziste i ciekawe, nawet ten łajzowaty Niedaś budzi sympatię. A jeśli fanom „prawdziwej” grozy książka się nie spodoba, to może przynajmniej przypadnie do gustu licealistkom. Lepiej już, by z horrorem oswajały się, czytając Nomen omen niż (tfu!) Zmierzch.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz