
Dalej
mamy Burgery z Callais.
Rzecz dotyczy procederu, o którym ostatnimi czasy głośno w naszym
kraju, mianowicie pozyskiwania przez producentów żywności mięsa z
niepewnych źródeł. W tym wypadku chodzi o pyszne kotleciki z
martwych zwierząt i odpadów organicznych pochodzących z operacji.
Pyszności. Nie wiem, czy mi jeszcze ukochany BicMac kiedykolwiek
przejdzie przez gardło.
Bazgroła w
moim odczuciu wypada blado w porównaniu z większością opowiadań
z Festiwalu strachu.
Podobny pomysł widziałem już w paru amerykańskich filmach z
ostatnich lat. Chodzi o to, że facet widuje na ścianach napisy
robiące mu wodę z mózgu i wmawiające, że żona go zdradza. Nic
szczególnego, moim zdaniem.
Dalej
jest Epifania i
stanowi dla mnie najjaśniejszy punkt w tym zbiorze. Fabuła, choć
przesiąknięta odważną, miejscami kontrowersyjną erotyką, to
erotyka ta podana została w sposób szalenie sugestywny. Mimo
licznych scen dotyczących fizycznej miłości pomiędzy mężczyzną
a mężczyzną, jest w tym opowiadaniu coś, co oczarowało nawet
mnie – osobę raczej nieprzychylną homoseksualizmowi. Nie potrafię
trafnie nazwać uczuć, jakie we mnie wywołał ten tekst, ale
„oczarował” to chyba najlepsze słowo.
Kolejne opowiadanie
jest już o miłości, że tak powiem, tradycyjnej, jednak tylko pod
względem orientacji seksualnej. Jeśli chodzi o nasilenie uczucia i
sposób, w jaki dwoje kochanków je sobie okazuje, to jest to miłość
mocno przetrącona. Wylizują sobie nawzajem spocone pachy i wysysają
gile z nosa. Na swój sposób jest to tekst „ku przestrodze”,
ostrzegający przed przesadą w okazywaniu uczuć. Mimo wszystko,
czyta się całkiem znośnie. W przeciwieństwie do kolejnego
opowiadania.
Bo
następne to po prostu nuda. Sąsiedzi z piekła.
Pomysł z amnezją odbierającą traumatyczne wspomnienia jest nawet
ciekawy, jednak historia jest, jak na mój gust, mało ekscytująca.
Faceta, który słyszy dobiegające wciąż z tego samego miejsca
głosy i któremu nikt nie wierzy, widziałem już niezliczoną ilość
razy. Poza podpięciem tej sztampy pod interesujące zagadnienie, nie
ma tu nic szczególnego.
Anty-Mikołaj
to głupi tytuł i nieszczególne opowiadanie. Poznajemy „prawdziwą”
historię Świętego Mikołaja, który miał odstawiać szamańskie
sztuczki poprawiające wydajność gruntów rolnych i słono sobie za
to płacić. Groteskowy pomysł. Choć właściwie ani zabawny, ani
przerażający.
Dwa
kolejne opowiadania – Wizerunek zła i
Camelot –
oparte są na wspólnym pomyśle.
Są to wariacje na temat legendy, o której opowiada wiersz pt. The
Lady of Shalott. W obu
wariantach historia o kobiecie uwięzionej w lustrze okazuje się
prawdziwa i w przykry sposób rzutuje na życie współcześnie
żyjących bohaterów. Pierwsze z opowiadań prezentuje się całkiem
nieźle. Drugie zawiera sporą dozę abstrakcji – intrygującej,
choć ciężkiej do ogarnięcia zdrowym umysłem ;)
Ostatni
tekst nosi tytuł Towarzystwo współczucia
i przedstawia się następująco: pewien mężczyzna, wskutek traumy
związanej z tragiczną śmiercią ukochanej, trafia do tytułowego
stowarzyszenia. Członkowie tegoż to ludzie, którzy stracili kogoś
bliskiego i cierpią z tego powodu tak, że marzą o takiej samej
śmierci. Wykorzystuje to facet dyrygujący całym tym cyrkiem,
badając ich odczucia w momencie śmierci. Odniosłem wrażenie, że
Masterton napisał to, bo po prostu chciał pokazać szereg różnych
sposobów na śmierć.
Miłym dodatkiem,
zamieszczanym w zbiorach opowiadań Mastertona, są jego komentarze
do każdego z tekstów. Zawsze przyjemnie jest przed zagłębieniem
się w daną historię przeczytać parę słów o inspiracjach,
dzięki których powstała. Dla pisarzy-amatorów jest to również
cenna wskazówka mówiąca jak i gdzie szukać natchnienia, jak
patrzeć na świat, by tworzył w naszej wyobraźni interesujące
odbicie rzeczywistości.
Powiedz
Mastertonowi, by napisał horror gore o tęczowych kucykach, on
napisze horror gore o tęczowych kucykach. Trzeba mieć naprawdę
wyobraźnię wielkości Wszechświata, by napisać tekst będący
dowodem na to, że miłość może być zbyt wielka. Albo wypisywać
takie dziwadła jak w Camelot.
Trzeba też ogromnego talentu i doświadczenia, by potrafić z
absurdalnych czasem rzeczy stworzyć coś, co nas przerazi.
Moim
ulubionym momentem w Festiwalu strachu
została Epifania.
Opowiadania Mastertona, choć nie zawsze porywające, mają wysoki
poziom i w każdym widać rękę fachowca. Nawet tych, które mnie
wynudziły, nie uważam za kompletnie złe. Są dobre, jedynie trochę
gorsze od tych wybitnych. Choć oczywiście zastrzegam sobie w tej
ocenie prawo do braku obiektywizmu. Bo, jak już wiedzą ci, co mnie
znają, w kwestii Mastertona nigdy nie będę obiektywny ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz