Kolejne morydzowe opowiadanie pojawiło się na Horror Online! Tym razem jest to "Czarny kształt zazdrości". Zapraszam do czytania!
menu2
wtorek, 23 grudnia 2014
poniedziałek, 8 grudnia 2014
First Person Horror ("Grace: Opętanie")
Odkąd Egzorcyzmy Emily
Rose zrobiły na opinii publicznej takie wrażenie, że katechetki puszczały
je dzieciakom na religii (to nie gorzki żart, to prawda, którą znam z
autopsji), przynajmniej raz w roku częstuje się nas kolejnym filmem, który w
tytule ma „opętanie” albo „egzorcyzm”. Ostatnio zmierzyłem się z jednym z
najnowszych dzieł tego typu – Grace. Pełny
tytuł (nie uwierzycie): Grace: Opętanie (2014).

Wszelkie te próby ocalenia cnoty Grace szlag trafia, gdy
dziewczyna przeprowadza się do akademika, gdzie wszyscy wedle studenckiej
tradycji chleją na umór, parzą się jak kuny w agreście i wstrzykują sobie
marihunaen. Jeszcze się Grace nie zdarzy porządnie złajdaczyć, jak już ją
babcia wypisuje ze szkoły i wznawia indoktrynację. Dziewczyna ma przerąbane, że
tak powiem, na amen.
Jako że wyświechtany podtytuł Opętanie zobowiązuje, szatan regularnie daje znać Grace, że jest in
touch. Jak? Standardowo – a to Grace coś brzydkiego zobaczy w lustrze, a to jej
się porcelanowa bozia stłucze i sama się naprawi. A do tego po domu pałęta się
coś, co wydaje się być duchem jej opętanej matki.
Fajnie się opowiada, ale dosyć, do z rozpędu streszczę cały
film ;)
Film spośród masy mu podobnych wyróżnia sposób wizualnego przedstawienia
historii widzowi. Mamy tu bowiem, powiedzmy, first person horror – następujące po
sobie wydarzenia obserwujemy z perspektywy głównej bohaterki. Co nam to daje?
Właściwie tylko tyle, że często możemy sobie popatrzeć na stopy Grace i na jej
cnotliwe rączki cnotliwie miętoszące cnotliwy rąbek cnotliwej spódnicy. Pewnie
twórcom bardziej niż o to chodziło ułatwienie widzowi utożsamienia się z główną
bohaterką. Czy im wyszło, niech sobie każdy sam oceni. Ja się niezbyt
przywiązuję do postaci w filmach, więc jakiegoś szczególnego wrażenia to na
mnie nie zrobiło.
Co jeszcze można powiedzieć o Grace: Opętanie? Właściwie to samo, co o innych filmach
traktujących o opętaniu, bo to zlepek wszystkiego, co już widzieliśmy. No, może
rozwikłanie zagadki opętania matki Grace błysnęło nieco oryginalnością, ale też
nie za bardzo.
Ogólnie film, choć wtórny (przy takiej konkurencji trudno
nie być wtórnym), ogląda się całkiem bezboleśnie. Na pewno seans jest bardziej
znośny dzięki urodzie aktorki grającej Grace. Niewątpliwie jest dla tego filmy ozdobą
i magnesem, w przeciwieństwie do tego kaszalota z Ostatniego Egzorcyzmu ;)
piątek, 5 grudnia 2014
Flaki w tropikach to jest to! (Dead Island)
Nie jestem regularnym graczem, jeśli już gram, to na ogół w
coś z puli moich ulubionych gier (na ogół dość wiekowych), które przeszedłem
już po kilkanaście razy. Czasem jednak sięgnę po coś innego. W tym wypadku
sięgnąłem po Dead Island i… ja pierniczę, ale czad! :D
Tropikalny kurort opanowany zostaje przez wirus, wskutek którego
ludzie zmieniają się w żywe trupy. Jest jednak kilku ważniaków, których ta
cholera się nie ima i jednym z nich będziemy sprzątać ten bajzel. Choć może „sprzątać”
to nie najtrafniejsze określenie… No, w każdym razie eliminujemy napotykane
zombie w sposób okrutny.
Każda z oferowanych graczowi postaci teoretycznie ma jakieś „bardziej”
– potrafi lepiej przyrżnąć obuchem, strzelać z broni palnej, machać ostrymi
rzeczami itd. Podczas gdy jednak nie odczułem większej różnicy pomiędzy nimi.
Oczywiście fabuła – jak to na ogół w tego typu grach bywa –
fabuła jest tylko pretekstem do wykonywania zadań w stylu przynieś-włącz-znajdź-zabij.
Czego jednak chcieć więcej? Mnie osobiście rozrywanie zombiaków na strzępy w
zupełności wystarczy, bym się dobrze bawił.
Dead Island stoi trochę w opozycji do utartych schematów
horroru. Grozę kojarzymy raczej z zaciemnionymi, ponurymi miejscami – ma być
tak mrocznie, jak to tylko możliwe, a najlepiej, to żeby akcja miała miejsce w
samej dupie szatana. Tu jednak mamy pełne kolorów, malownicze lokacje. Woda,
plaża, domki letniskowe, hotel… Wszystko to jednak pogrążone w chaosie,
opuszczone, zdewastowane. Tak naprawdę to właśnie ta pustka w miejscu, które
przecież powinno tętnić życiem, jest głównym czynnikiem budującym przerażający
klimat.
Czynnikiem kolejnym – przynajmniej dla mnie – jest oprawa
dźwiękowa. Zombie pojawiają się często znienacka, zachodzą nas od tyłu,
szarżują na oślep, rycząc przy tym tak, że skóra cierpnie i włosy stają dęba.
Chyba jeszcze nigdy nie słyszałem tak przekonujących jęków, ryków i wrzasków.
Nie wiem, na ile pomysł z konstruowaniem specjalnych broni
ze znalezionych przedmiotów jest nowatorski (prawdopodobnie wcale nie jest, ale
ja zatrzymałem się na Diablo 2 i dla mnie takie rzeczy to nowość), ale urzekł
mnie niesamowicie. Dysponując odpowiednim przepisem i przedmiotami, możemy
skonstruować sobie broń z piły tarczowej albo maczetę rażącą prądem. Genialna
sprawa, jak dla mnie.
Kolejną rzeczą, która wzbudziła mój zachwyt i mile
połechtała mój ukryty zmysł mordercy, jest wygląd zarażonych. Na postać zombie
składa się tu kilka nałożonych na siebie warstw, dzięki czemu kiedy rozkosznie
masakrujemy zombiaka, jego skóra, mięśnie i kości hulają wokół zupełnie
niezależnie od siebie. Może i jestem nienormalny (tak jakbyście Wy byli lepsi
;] ), odnajdując w tym przyjemność, ale flaki w tropikach to jest to! :D
Ostatnim, co dało mi mega przyjemność jest obecność
specjalnego typu przeciwnika nazwanego Taranem. Wielkie, wściekłe, szarżujące
na nas bydle w kaftanie bezpieczeństwa. Cholernie ciężki przeciwnik, przed
którego atakiem bardzo trudno się ochronić. Ale spróbujcie ubić tego sukinsyna –
satysfakcja i ulga jak po wyjściu z egzaminu bez dwói w indeksie ;)
Gra jest dość długa, jednak mnie osobiście nie znużyła ani
przez sekundę. Mamy jeszcze Dead Island
Riptide, gdyby komuś było mało. Nie wiem, co to ma właściwie być – dodatek
czy autonomiczna kolejna część gdy – bo jest to niemal identyczny twór pod
względem ogólnej konstrukcji. Różni się oczywiście fabułą, jednak żadnych
istotnych zmian w rozgrywce chyba nie wprowadzono. No, może jedną zauważyłem: o
ile pamiętam, w Riptide zombie
specjalne nazywane Rzeźnikiem dysponowało jakimś czary-mary, które wywoływało
zawroty głowy. W pierwotnej odsłonie Dead
Island tego chyba nie robiło. Riptide
przeważa też nad „częścią pierwszą” pod względem walki z końcowym bossem. Tak
mi się złożyło, że w Riptide grałem
najpierw i podczas ostatecznego starcie mocno się spociłem. W „jedynce”
natomiast spadło na mnie rozczarowanie pod tytułem „jak to?...to już?”.
Z całą pewnością Dead
Island dołączy do grupy moich ulubionych gier i wrócę do niej
niejednokrotnie. Zostanie mi po niej również sentyment spowodowany faktem, że
to dzięki temu tytułowi nabrałem przekonania do postaci zombie, której
dotychczas w horrorze nie znosiłem.
sobota, 22 listopada 2014
Trzeba naprawdę dużo silnej woli i uporu (Guy N. Smith - "Obóz")
Przez tę książkę o ostatnim czasie nabawiłem się wstrętu do
czytania czegokolwiek. Męczyłem ją chyba ze dwa miesiące. Po kawałeczku, po
kilka stron dziennie, potem po kilka na tydzień – po prostu więcej nie dałem
rady. Po tak zachęcającym wstępie przedstawiam Państwu tytuł, o którym mowa – Obóz Guy' a N. Smitha.

Spójrzmy na okładkę. Drzewko, namiocik i jakiś odrażający
oprych z toporem. Chcąc nie chcąc, nasuwa się automatycznie wyobrażenie
powieści o psycholu mordującym nastolatki na biwaku. Komuś, kto tę okładkę
projektował, z pewnością również tak się wydawało, ale jako człowiek
odpowiedzialny za wizerunek książki (wszak dla większości czytelników – gdy szukają
czegoś dla siebie w księgarni – okładka stanowi „być albo nie być” książki) powinien
chociaż ją przeczytać!
Można by powiedzieć, że tytuł jest jedynym, co na tej
okładce nie wprowadza nas w błąd. Jednak i tę tezę można podważyć, bo rzecz nie
dzieje się na obozie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, lecz o ośrodku
wypoczynkowym – takim z domkami. Cóż, widocznie dla niektórych to to samo… W
każdym razie w całej książce chodzi o to, że kierownictwo ośrodka wykorzystuje
gości do eksperymentów. Podają im substancję, przez którą chrzani im się w
głowach. Generalnie czytamy o ludziach, którym się wydaje, że są w ciąży, albo
że za oknem panuje apokaliptyczna zima i w środku lata zakładają kożuchy. Oczywiście
sytuacja wymyka się spod kontroli, oczywiście jest wątek miłosny pomiędzy
ofiarą a oprawcą, oczywiście bla bla bla. I to właściwie tyle…
Smith nie tworzy postaci, które można by zapamiętać po
ukończeniu książki. Tutaj jednak przesadził. Niekiedy po przeczytaniu kilku
stron musiałem cofać się, by po ich ponownej analizie zrozumieć, o kim czytam. To
chyba takie przekleństwo książek, w których główne zdarzenia dotyczą większej
grupy osób. Trzeba naprawdę mieć łeb, by rozpisać fabułę tak, aby czytelnik był
w stanie nadążyć za ciągłymi przeskokami miejsc akcji i bohaterów. W Obozie było to zdecydowanie ponad siły
przeciętnego czytelnika.
Zastanawiam się, przed czym – oprócz nawału papierowych
postaci i przekłamanej okładki – przestrzec tych, którzy jeszcze Obozu nie czytali. Problem w tym, że tu
się można zawieść absolutnie na wszystkim. Bo nawet horroru z prawdziwego
zdarzenia tu brak. Gdybym chciał jednak komuś Obóz polecić, to nie dostrzegam tu odpowiedniego targetu… No, chyba
że tym, którzy za wszelką cenę chcą poznać ogół twórczości Smitha i akurat tej
książki brakuje im do kolekcji. Tylko że oni i tak przeczytają, czy będzie im
to polecone, czy nie. Tak więc nie polecam nikomu. Nie wiem właściwie nawet, dlaczego sam to przeczytałem... a na półce czekają jeszcze Przyczajeni i Niewidzialny. Czuję, że będzie ciężko.
czwartek, 13 listopada 2014
Opowiadanie "Czarny kształt zazdrości"
Na STRASZNIEJ pojawiło się kolejne opowiadanie pt. "Czarny kształt zazdrości"! Zapraszam gorąco do lektury.
Do tekstu traficie klikając jego w menu znajdującym się w menu w ramcebądź bądź link poniżej.
Do tekstu traficie klikając jego w menu znajdującym się w menu w ramcebądź bądź link poniżej.

Epidemia debilizmu ("V/H/S Viral")
V/H/S
Viral (2014)

Nie
zamierzam opisywać dokładnie każdej, bo mój nie tak bardzo
pofałdowany mózg jeszcze trawi to, co oczy zobaczyły. W każdym
razie widz ma okazję zobaczyć w pierwszej kolejności perypetie
wesołego magika, który znajduje razu pewnego pelerynę, która
miała należeć do samego Houdiniego. Bohater oczywiście wygląda w
niej jak Bela Lugosi w każdej z dwóch scen „Planu 9 z kosmosu”
w których zagrał, zanim zdążył odwalić kitę. Najlepsze, że
peleryna owa wymaga naładowania mocy, oczywiście poprzez konsumpcję
mięska. Ludzkiego. Fajnie wygląda, jak czarodziejek rzuca płachtę
na swoje dziewoje, a ta robi om nom nom. Scena pojedynku niedoszłej
ofiary z katem przywodzi na myśl najlepsze tulupy, jakie w zwarciu
robili Neo i agent Smith, a posoka wręcz eksploduje na prawo i lewo.
Jest też fragment, gdy spalona w koksowniku peleryna wraca magicznie
do szafy owej cudownie uratowanej panienki. Jak w tym kawale o
Australijczyku, który miał nowy bumerang, ale rozpaczał, bo nie
mógł wyrzucić starego.
Bohatera
drugiej „wizualizacji marzeń chorego na trąd przysadki”
poznajemy, gdy po hiszpańsku oznajmia swojej hiszpańskiej żonie,
że „zara kończy robotę” w swojej hiszpańskiej piwnicy i wraca
do sypialni. Chciałem na początku nazwać faceta Carlos, bo w końcu
Iberyjczyk, ale po jakiś sześciu minutach sam przedstawia się jako
Alfonso. A więc koleś stawia po ścianą coś, co wygląda jak
wyrwane z zawiasami futryny od szafy wnękowej, tyle że obłożne
PRL-owskim lastryko. Po kilku sztuczkach z prądem w owych drzwiach
opada coś na kształt antywłamaniowej kurtyny. Alfonso staje za
kamerą, kurtyna unosi się i w drzwiach widzimy... Alfonso, który
stoi za kamerą! Geniusz, lustro wynalazł. Oczywiście nie do końca,
to tak naprawdę to Alfonso II (ew. możemy nazywać ich Alfonso Plus
i Alfonso Minus). Generalnie świat po drugiej stronie to lustrzane
odbicie naszego bla bla, nuda. By Was, czytacze, zaciekawić, powiem
tylko, że bohaterowie na 15 minut zamieniają się domami, a w tym
czasie dochodzi do takich hokus pokus, że Alfonsu (?) I i jego żonie
Marcie I zostają pod twarze podsunięte męskie pęta, które
wyglądają jak pierwsze stadia mutacji piesków z „The Thing”
Carpentera. „Dziwny jest ten świat” jako śpiewał Czesław, a
wtórował mu Magik słowami „Dodać i odjąć to jedyne co widzę”.
Wiem, nie było tak.
By
nie zanudzać Was do reszty, powiem, że seans oferuje jeszcze
ponadto wycieczkę grupki skaterów z EL EJ do Meksyku, w trakcie
której walczą oni z kolejnymi zastępami Santa Muerte za pomocą
deskorolek, maczet, Glocka i petard. Oczywiście jak nie leją
deskami po ryjach, to jeżdżą na nich między szkieletami, które
radośnie pokazują im faki! Jest nawet czaszka, która po
oddzieleniu od części szyjnej ludzkiego kręgów słupa kłapie
zębami na bohaterów, jakby życząc im miłego dnia. Skojarzenia z
Morte'm z Tormenta jak najbardziej na miejscu.
Wisienką
na szczycie lodów jest krótka sekwencja masakry, jaką meksykański
pendejo, wyglądający jak Ice Cube w „Piątku”, urządza na
barbeque. A samochód lodziarza okazał się nie samochodem
lodziarza, o!
Wypadałoby
jakoś podsumować kilka poprzednich zdań, ale sensownie nie umiem.
W pokoju scenarzystów musiało się dziać tak, że kolumbijski
katar wypada przy tym, przepraszam za dobór słów, blado, by nie
powiedzieć biało. Biorąc pod uwagę znaczenie podtytułu (nie
googlujcie, viral znaczy wirusowy, sprawdziłem) oraz fakt, że
w części „głównej” pokazane jest stopniowe rozchodzenie się
epidemii debilizmu, śmiało mogę powiedzieć, że nie mam pojęcia
o co chodzi. Ale nie przeszkadza mi to w ogóle, film trwa tylko 80
minut, więc nie żałuję. Z jednego tylko jestem niezadowolony, bo
po drodze filmowcy zgubili gdzieś konwencję poprzednich części.
Tak, to nadal kochane przez Morydza found footage, jednak w kilku
scenach kamerę jawnie trzyma niktniewiekto. Nie wiem, czy tak
miało być, czy nie, w każdym razie w tej części autorzy nawet
nie próbowali zachować pozorów. No i nie ma cycków.
W
mojej skali na gwizdki, na sześć możliwych dałbym trzy, w
porywach do trzech i pół.
PS.
A wiecie, że w tym filmie jest zeppelin, na którego boku wdzięcznie
błyszczy odwrócony krzyż zrobiony z pastelowych neonów, jakby
prosto wziętych z „Policjantów z Miami”? Jest.
wtorek, 11 listopada 2014
Some tapes shouldn’t by made ("SX_TAPE")
Po dość długim czasie horrorowej
abstynencji w końcu zebrałem się w sobie i włączyłem film. Pierwszy z brzegu z
puli zalegających od dłuższego czasu na moim dysku. SX_TAPE (2013) –
tak się nazywa. Kolejny found footage z opuszczonym szpitalem, wyszło tak
sobie.
Adam robi co może, by
rozkręcić malarską karierę swojej dziewczyny Jill (choć raz zapamiętałem imiona
bohaterów!). Wymyśla sobie, że przygotują jej wernisaż w opuszczonym szpitalu,
zabiera Jill do tego miejsca, potem dołączają ich znajomi i – jak to się pisze
na pudełkach tanich dvd – narasta klaustrofobiczna atmosfera zaszczucia,
strachu i szaleństwa. Wszystko oczywiście filmowane jest przez obowiązkowo
pojawiający się w found footage typ bohatera-uparciuszka i-tak-to-nakręcę.
Sposób narracji w gatunku
takim jak found footage zwalnia fabułę od konieczności zachowania jasnego ciągu
przyczynowo-skutkowego, z czego twórcy SX_TAPE chętnie korzystają, nie
wyjaśniając widzowi, skąd się w szpitalu wzięły zjawy i jaki jest powód ich
biegania po budynku. Po prostu sobie są i już. Nie ma więc tutaj mrocznej
historii szpitala, który w dawnych czasach stałby się miejscem makabrycznych
eksperymentów lub czegoś podobnego. Liczy się tylko „tu i teraz”, duchy są bo
są i musimy taki stan rzeczy zaakceptować.
Na koniec, gdy już jest po
wszystkim, dostajemy dwie dodatkowe scenki. Pierwsza przedstawia doktorka
gwałcącego przypiętą pasami do łóżka pacjentkę. W drugiej podziwiamy...
odgryzanie penisa. O ile pierwsza scenka może mieć jakiś związek z fabułą filmu
(dla mnie nie ma, ale może jak zwykle coś istotnego przeoczyłem), to druga jest
już zupełnie od czapy.
Film nudnawy, wtórny do
szpiku kości, trochę jakby – że tak to ujmę – wyrwany z kontekstu. Jump scenek
dużo, grozy niewiele, krwi tyle, ile wyleci Jill z kluki. Tyle dobrego, że
chociaż główna bohaterka jest atrakcyjna i zabawnie zdzirowata – chwilami miło
było na nią popatrzeć.
czwartek, 2 października 2014
...i tak to nakręcę! ("The Den")
Minęło
kilkanaście lat (liczę od premiery Blair Witch Project),
odkąd w kinie grozy panuje szał na found footage. Przemielono już
chyba wszystkie warianty, wymyślono dziesiątki sposobów na to, jak
wykorzystać tę konwencję w sposób inny niż ten znany z BWP. The
Den (2013) to kolejna próba
odświeżenia tej konwencji.

Fabuła
nie jest skomplikowana. Dziewczę imieniem Elizabeth stara się o
grant z uczelni na badania zachowań ludzkich w sieci poprzez program
The Den, będący czymś na kształt Skype'a. Siedzi więc dziewczę
on-line od świtu do świtu i rozmawia z przypadkowymi użytkownikami
owego programu. Jako że jest to horror, łatwo się domyślić, że
w końcu trafia na czarny charakter, przed którym musi się obronić.
Czarny charakter, poprzez fizyczne znęcanie się nad bliskimi
Elizabeth. Psychicznie znęca się nad nią samą. A wszystko to widziane jako zapis z kamery internetowej.
Proste jak drut kolczasty, dzieciak by to wymyślił. Ale trzeba przyznać, że całość wypadła całkiem przyjemnie.
Proste jak drut kolczasty, dzieciak by to wymyślił. Ale trzeba przyznać, że całość wypadła całkiem przyjemnie.
Oczywiście
nie dało się uniknąć szerokiej gamy „wkurzaczy”
charakterystycznych dla konwencji found footage. Wiadomo – kamera
fika koziołki, ma zakłócenia tym większe, im bardziej chcemy
akurat zobaczyć wyraźny obraz itd. Jak też często się zdarza.
twórcy czasami wydają się zapominać, że obraz widziany przez
osobę oglądającą film uzależniony jest od bohatera
rejestrującego wszystko, co widać na ekranie. Raz czy dwa zdarzyło
mi się bowiem wrażenie, że konsekwencja w tej kwestii została
zaniedbana i obraz widziany był z „tak po prostu kamery”. No i
kolejna przypadłość found footage, której nie uniknięto -
„zesram się z paniki, a i tak to nakręcę!”. Komentarz chyba
zbędny ;)
Ogólnie
rzecz biorac, dopóki jest w miarę spokojnie, jest też dość
wiarygodnie i logicznie. Kiedy akcja się rozkręca, wysypują się
wszystkie wspomniane potknięcia – jedno po drugim bądź wszystkie
naraz. A jednak The Den
nie wypaliło mi oczu i nawet powiedziałbym, że to jeden z
ciekawszych found footage, jakie widziałem. Korci mnie, by
powymądrzać się ogólnie na temat tej konwencji, ale może lepiej
zrobię to w oddzielnym wpisie ;)
Filmweb
mówi: 6,1/10
Morydz
mówi: 5/10
czwartek, 18 września 2014
Wywiad z Niekrytym
Taka ciekawostka - wywiad z Niekrytym Krytykiem dla magazynu Comfort Life.
Polecam!
klikamy >>> "Internet lubi odskocznię od normy"
Polecam!
klikamy >>> "Internet lubi odskocznię od normy"
wtorek, 16 września 2014
Film za gumę-kulkę ("Spirala zła")
Tytuł Spirala zła
otworzył mi w głowie szufladkę z teoriami na temat „o czym może
być ten film”. Że niby opowieść o tajemniczym mordercy, który
dręcząc swoje ofiary, sukcesywnie nakreca tytułową „spiralę
zła”? A skąd! To tanie filmidło o szczeniakach, które na
podstawie sporządzonych rzekomo przez Edisona planów odtworzyły
maszynę do komunikowania się z duchami. No przecież! Debil ze
mnie, że na to od razu nie wpadłem...

To jest film głupi,
beznadziejnie nielogiczny, naiwny, a do tego nakręcony chyba za
kieszonkowe etiopskiego nastolatka. Tu mógłbym skończyć, ale
jestem zbyt mściwy, by nie odegrać się temu filmowi za stracony
czas, więc będę się nad nim jeszcze chwilę pastwił.
Spirala zła
przedstawia nam inny, dziwny świat. Nie ten eteryczny, pełen
błądzących dusz zagrażającym śmiertelnikom, lecz alternatywną
rzeczywistość, w której:
a)
kupić nastolatkowi wielką, rozpadającą się hawirę to jak
splunąć;
b)
banda tępych amerykańskich dzieciaków jest w stanie z marszu
zbudować urzadzenie opracowane przez jednego z najważniejszych
naukowców w historii;
c)
razem z duchem w jego dłoni materializuje się siekiera;
d) do
zlokalizowania zjawy doskonale nadaje się zwyczajny miernik
napięcia;
e)
kobiety wiedzą, co to jest opornik.
Film
jest z 2006 roku, więc liczyłem na jakieś znośne efekty, jednak
mając na uwadze to, co tam zobaczyłem, śmiem wątpić, czy budżet
na ten film przekroczył wartość gumy-kulki (dla zbyt młodych, by
ogarnąć ten przelicznik: 1 guma-kulka = 10 gr.).
Współcześni
twórcy horroru dwoją się i troją, zatrudniają tabuny
specjalistów, charakteryzatorów itd., by stworzyć wiarygodnie
wyglądającego potwora, zombie czy chociażby w miarę realistyczny
odcięty łeb. Oszołomy z SyFy, jak im się zechce, to i rekina z
ośmiornicą skleją! A tutaj... Pomalowali kilku aktorom gęby na
szaro-buro, zrobili make-up „na pandę” i zadowoleni, że mają
duchy.
Przy
okazji – małe wyjaśnienie dla twórców filmu: duch jest duchem
dlatego, że nie jest bytem materialnym i namacalnym. On nie może
walczyć fizycznie z człowiekiem ani zatłuc go sierkierą! Jezu! To
nie Diablo 2, gdzie
ducha można naparzać obuchem/zatruć/zamrozić i krew z niego
leci...
No,
wyżyłem się.
Wiem,
że często podkreślam swoją daleko posuniętą tolerancję dla
kiczu i głupoty, ale... no tak dalej się nie da. Nie, oglądając
takie rzeczy jak Spirala zła...
sobota, 30 sierpnia 2014
Hannibal z kwiatkiem („Oprawca”)
„Mordercza mieszanka Milczenia Owiec
w Hostelu” - zapewnia mnie napis na pudełku filmu pod
ambitnym i intrygującym tytułem Oprawca (2007) ...
ambitnym i intrygującym tytułem Oprawca (2007) ...
Ha
Ha
Ha
Dosyć
żartów.
Już
sam tytuł sygnalizuje, że w tym filmie nie uświadczymy niczego
ponad utarte schematy. Przecież tytuł Oprawca mogłaby nosić
połowa horrorów na świecie...
Sceneria
– standardowa: senna amerykańska mieścina. Szeryf i jego
zastępczyni ścigają seryjnego mordercę. No i jest oczywiście
tajemnicza zagadka: shwartzcharakter przy każdej ofierze zostawia
kwiatek, za każdym razem inny. Koniec opisu fabuły.
Ten
pseudoromantyczny akcent z kwiatkiem to chyba właśnie ów detal
mający budzić skojarzenia z subtelnością Hannibala Lectera. Tak
się przynajmniej nieśmiało domyślam, bo za jasną cholerę nie
widzę tu nic innego, co mogłoby upodobnić tę szmirę do
Milczenia owiec. No, chyba że
podjęta przez twórców próba uczynienia mordercy inteligentem w
scenie, w której tłumaczy schemat swojego postępowania. Tylko że
można było wymyślić coś innego niż popisówa znajomością
matematycznych ciekawostek, z której żaden konkretny motyw nie
wynika...
Oczywiście
zagadka w odpowiednim czasie wyjaśnia się dzięki niebywałej
błyskotliwości lokalnych stróżów prawa, ale przez większość
filmu zgrzytałem zębami widząc, jak ostro głowili się nad takim
banałem, a posuwając się krok naprzód w jej rozwiązaniu,
zachowywali się, jakby odkryli Amerykę.
Najbardziej
wkurzające jest to, że morderca – nie dość, że kompletnie
nieciekawy – to jeszcze jawny dla widza niemal od samego początku.
Utrzymanie jego tożsamożci w tajemnicy do momentu kulminacyjnego
nie uratowałoby tego beznadziejnego filmu, ale przynajmniej
zostałaby zachowana pewnego rodzaju przyzwoitość w stosunku do
konwencji...
Jedyna
rzecz, którą uważam w tym filmie za pomysłową, to fakt, że
szeryf, znudzony zalotami swojej zastępczyni – a prywatnie
kochanki – próbuje wykorzystać sytuację z grasującym mordercą
do jej wyeliminowania. To się akurat scenarzystom udało, fajny
wątek.
Natomiast
postać podstarzałego przygłupa pomagającego wytropić mordercę...
nie wiem, co to miało być. Chyba tylko uczynienie zadość
obsesyjnej politycznej poprawności charakterystycznej dla
amerykańskich filmów.
Nie
spodziewałem się niczego wybitnego po tym filmie. Przytoczony we
wstępie slogan również potraktowałem z rezerwą. A jednak i tak
się rozczarowałem. No, ale czego mógłbym oczekiwać od Carismy
za... trzy złote?
wtorek, 29 lipca 2014
Kochaj krzaczki! (Graham Masterton - "Panika")
Masterton w swoich
książkach pieści Polaków na różne sposoby. Jak na razie
wszystkie „wątki polskie”, na jakie trafiłem w jego
powieściach, wyglądają na wepchnięte na siłę... choć właściwie
nie wiem, co i jak musiałby napisać, by nie wyglądało to na
laurkę z wysiłkiem wetkniętą między kartki. Może głównym
bohaterem musiałby uczynić Lecha Wałęsę albo innego Lecha...
nie, lepiej cieszmy się tym, co jest.
Nie powiem, żeby
było to dzieło na miarę Wyklętego. Ot, jeden z wielu
średniaków Mastertona. Niesamowicie irytował mnie Sparky, który
właściwie decydował o większości mających miejsce zdarzeń, bo
wyczytał je w gwiazdach. Gdyby mi dziecko kazało jeździć do
świecie i błąkać się po lasach, bo tak mu rzekły gwiazdki, to
za takie fanaberie miałby permanentny szlaban na narkotyki. No, ale
cóż, jakoś trzeba połączyć punkty akcji, by doprowadzić ją z
punktu A do punktu B...
Jeszcze bardziej
jednak denerwowało mnie zawarte w powieści nachalne przesłanie
ekologiczne. Taka nauka zawsze jest bardzo cenna, a nuż coś w końcu
dotrze do naszych tępych cymbałów. Można było jednak zawrzeć ją
w nieco subtelniejszy sposób. No bo jak to wygląda? Tu jakieś
demony, straszne że o matko, tam samobójstwa i flaki się walają,
a tu nagle „my sobie od was idziemy, bo wy już nas nie lubicie,
nie chcecie kochać krzaczków, to cześć i bardzo nam smutno z tego
powodu”.
Tytułowa panika -
której opisy, jak rozumiem, stanowić miały w tej powieści źródło
największej grozy - w moim odczuciu też została przedstawiona
raczej średnio. Jakoś się nie wczułem ani nie przejąłem.
Właściwie niebezpieczeństwo owych sytuacji przez Mastertona było
sygnalizowane głównie informacją o tym, że panikujący mają
spontaniczną ochotę ze sobą skończyć. Mało to sugestywne.
Taka jest tu
jeszcze ciekawostka, że jeden z pobocznych bohaterów nazywa się
Piotr Pocztarek. Mogę się mylić, ale coś mi się kojarzy, że
jest to konsekwencja obietnicy, którą Masterton złożył Piotrowi
podczas jednego z wywiadów. Miło i fajnie, bo to niejako zaszczyt
nie tylko dla samego Pocztarka, ale i dla polskich fanów w ogóle.
środa, 25 czerwca 2014
Wściekła mitologia (Bentley Little - "Dominium")
Zanim sięgnąłem po Dominium,
takie nazwisko jak Bentley Little było mi zupełnie obce. Na chwilę
obecną żałuję, że jest mi znane z powodu tylko tego jednego
tytułu, bo czuję, że odkryłem autora, który mógłby dołączyć
do grona moich ulubionych.

Co tu
dużo gadać – wszyscy dookoła się mordują, a jak nie mordują,
to grzmocą się ze sobą w różnych konfiguracjach. Czego chcieć
więcej?!
O
dziwo, ciągnąca się przez pół książki historia szkolnego
romansu wcale nie jest śmieszna, tandetna ani tym bardziej nudna.
Czyta się to naprawdę z przyjemnością i zainteresowaniem –
zwłaszcza, że Little umiejętnie i z wyczuciem opisuje narastające
uczucia i wszystkie te młodzieńcze rozterki towarzyszące
zauroczeniu.
Od
połowy książki następuje regularna jatka i nieustanne orgie. Fani
najbardziej rozpędzonych pod tym względem powieści Mastertona
powinni być zadowoleni. Jest tu bowiem wszystko, do czego ów pisarz
nas przyzwyczaił: „wściekła mitologia”, przemoc na pełnych
obrotach i mnóstwo wyuzdanego seksu. Jeśli więc macie tę
przypadłość, że Masterton się wam chwilowo przejadł, ale szybko
zaczyna wam brakować właściwej mu konwencji, Dominium
będzie w takim momencie
idealne.
Dla
mnie super, polecam gorąco!
czwartek, 29 maja 2014
Potwór Frankensteina walczy z okrutnymi siłami ciemności ("Ja, Frankenstein")
Nie potrafię określić, czego
spodziewałem się, zasiadając do oglądania Ja, Frankenstein
(2014), ale z pewnością nie zobaczyłem tego, czego się
spodziewałem. Właściwie to już okładka powinna mnie ostrzec i
dać jakiś ogląd na ten film, ale... zanim obejrzałem film, nawet
się jej nie przyjrzałem. Błąd!

i
wtedy się zaczyna...
Potwora
napadają demony z piekła rodem, a te z kolei zostają napadnięte
przez członków Zakonu Gargulców, czyli ważniaków w imię boga i
aniołów broniących świat przed demonami. Potem rozpierducha się
kończy, a Gargulce zabierają Potwora do swojej siedziby z nadzieją,
że się do nich przyłączy i w imię krzyża pańskiego będzie
łoił biesy żelaznymi, poświęconymi pałami. Potwór nie chce i
ucieka w świat. Błądzi po odludziach dość długo, bo kiedy wraca
do cywilizacji, po ulicach jeżdżą już samochody i dzwonią
komórki. Minęło dwieście lat, ale Gargulce nadal naparzają się
z demonami, a Potwór oczywiście znajduje się w samym środku
konfliktu.
Spokojnie,
dalej nie opowiadam i nie spoileruję. Końcówki nawet nie znam, bo
usnąłem.
Tu
nasuwa się pytanie: CO ZA IDIOTA WYMYŚLIŁ TAK GŁUPIĄ FABUŁĘ?!
Chcieli
zrobić film o wiecznej walce dobra ze złem? Ok, pomysł równie
dobry, co oklepany, ale po jaką cholerę angażować w to tak
zasłużoną dla horroru postać, jak Potwór Frankensteina?
Oryginalna
historia o doktorze Frankensteinie jako horror była doskonała
właśnie dlatego, bo nosiła znamiona prawdopodobieństwa.
Przestrzegała przed zgubnym skutkiem postępu nauki i kierowania jej
ku rejonom, w które człowiek nie powinien się zapuszczać. W
filmie Ja, Frankenstein
natomiast zostało zbezczeszczone wszystko to, co czyniło powieść
Marry Shelley ikoną horroru. Potwór, nie dość, że wygląda jak
brudny glina z amerykańskich filmów akcji, to jeszcze gada (mało
powiedziane, że gada – wymądrza się), fika koziołki i ugania
się za jakimś diabelskim pomiotem. Do innego wizerunku Potwora
przywykliśmy i z pewnością każdy wolałby zobaczyć go jako
wielką, tępą pokrakę. Klasyczna postać została wywrócona
bebechami na wierzch i do góry kołami niczym wampiry w Zmierzchu.
A wszystko to podane w otoczce
typowej dla holiłudu. Generalnie taki Constantine
połączony z Matrixem.
Wiadomo, że z takiego mariażu nie urodzi się nic zdrowego.
To, co
niemiłosiernie mnie irytowało, to wszystkie te beznadziejnie
pompatyczne dialogi w stylu „musisz stanąć u naszego boku i
walczyć z okrutnymi siłami ciemności”. Jeszcze tylko brakowało
tego, by szef demonów (nie pamiętam, jak się nazywał) co chwila
obwieszczał wszem i wobec, że jest o krok od przejęcia władzy nad
światem, po czym wybuchał szaleńczym, złowieszczym śmiechem.
Ja, Frankenstein
jest beznadziejnym filmem z beznadziejnym pomysłem i beznadziejną
realizacją. Moja daleko posunięta tolerancja dla tandety niestety
odmówiła poszerzenia granic.
Na
koniec retorycznie rzucam jeszcze jedno pytanie: dlaczego, do
cholery, Ja, Frankenstein,
skoro Victor Frankenstein pojawia się na ekranie na kilka minut, i
tylko po to, żebyśmy zobaczyli, jak pada trupem?
niedziela, 25 maja 2014
Wprawki (Jack Ketchum - „Królestwo spokoju”)
Pamiętam swój stan umysłu po
przeczytaniu Dziewczyny z sąsiedztwa
– pierwszej książki Ketchuma, jaką poznałem. To był ciężki
nokaut dla mojej wiary w ludzi, powieść zrobiła na mnie olbrzymie
wrażenie, sprawiała, że moje pięści same się zaciskały...
Potem
sięgnąłem po Jedyne dziecko
i moja reakcja była podobna. Ketchum, jakiego poznałem na podstawie
tych dwóch pozycji, to autor potrafiący niebywale mocno oddziaływać
na emocje czytelnika. Po obydwu jego książkach miałem ochotę
wymierzać sprawiedliwość poprzez mord gołymi rękami.

Mając
na uwadze swoje emocjonalne doświadczenia po lekturze tych powieści,
na Królestwo spokoju
napaliłem się jak szczerbaty na suchary. Opowiadania! - myślę
sobie – dużo oddzielnych tekstów, oddzielnych historii! Nie
jedna, jak w przypadku powieści, i nie jeden taki psychiczny nokaut,
ale kilka! Dużo!
No i
dupa zbita, bo Królestwo spokoju
to zbiór kompletnie nieciekawych tekstów, przez które przebrnąłem
z nieludzkim wysiłkiem i choć książkę przeczytałem kilka
tygodni temu, nic z niej nie pamiętam. Nie przypominam sobie choć
jednego opowiadania, które wstrząsnęłoby mną, dało do myślenia,
obudziło z naiwnej wiary w ludzkość, czy choćby po prostu
zainteresowało.
Strasznie
przykro pisać mi takie rzeczy o autorze, którego uważam za
mistrza, ale niestety nijak nie potrafię znaleźć pozytywów w tym
zbiorze. Zdaję sobie sprawę z tego, że opowiadanie rządzi się
swoimi prawami, innymi niż powieść. Jestem też świadomy tego, że
Ketchum mógł mieć na ten zbiór inną koncepcję, niż na
powieści, które znam. Ponadto biorę pod uwagę ewentualność, że
może jestem po prostu ślepy na przekaz, który autor zawarł w
opowiadaniach. Niemniej w moim odczuciu są to jedynie nieśmiałe
wprawki do poziomu Dziewczyny z sąsiedztwa i
Jedynego dziecka.
niedziela, 18 maja 2014
Kluczowy czynnik ("Borderlands" 2013)
The Borderlands (2013)
– kolejny found footage...
Pewnie bym do niego nie zajrzał, gdyby nie to, że do filmu
zasiedliśmy z Fitełem, a oglądając wspólnie filmy, raczej nie
wybrzydzamy. Szału się nie spodziewałem i szału nie było.

Film
nudny, nieciekawy, nieoryginalny. Również nie beznadziejny –
idealnie wpisuje się w nijakość powstających obecnie FF. Do tego
momentami niezrozumiały. Kompletnie nie zrozumiałem końcówki.
Żeby złośliwie zaspoilerować, powiem, że chodzi mi o sytuację z
kwasem. Skąd to się, kurde, wzięło?
Jako
że o samym filmie nic rzeczowego więcej powiedzieć się nie da,
wpis będzie raczej na temat sytuacji z filmami typu FF. Niech mi
ktoś powie, po co takie filmy się jeszcze w ogóle kręci?
Muszę
to przyznać – kiedy w kinach pojawił się Blair
witch project,
konwencja ta była dla horroru objawieniem. To było coś nowego,
oryginalnego. Coś, co dawało złudzenie, że w filmowym horrorze
można straszyć widza inaczej, niż do tej pory. Do tego wrażenie
potęgowała ta otoczka prawdziwości. Z pewnością większości z
nas choć na chwilę przyszło do głowy „a może jednak to
rzeczywiście jest autentyczne nagranie?”.
FF,
choć w istocie u swoich początków było rewolucją, to niestety
też było formułą, która – moim zdaniem – już po pierwszym
tego rodzaju filmie uległa wyczerpaniu. Bo jeśli ktoś dałby się
po raz drugi nabrać na to samo i uwierzyć, że REC
czy
Grave encounters
to autentyczne nagrania, to po prostu byłby idiotą. Można rozwijać
konwencję, bawić się formułą, tworząc różne VHS-y,
ale kluczowy czynnik – czynnik autentyczności – na zawsze został
utracony.
Jasne
jest, że twórcy już nawet nie biorą pod uwagę tego, że ktoś
mógłby się nabrać na tę pozorną autentyczność. Tak samo
jasne, że widz sięga obecnie po FF z innych powodów, traktując tę
formułę po prostu jako kolejny gatunek horroru, lecz jaki jest w
tym sens? Kto się ma tu przestraszyć czegokolwiek innego niż
wyrywających z uśpienia jump-scenek?
Jedno
w tym wszystkim jest dobre – twórcy FF zdają sobie po części
sprawę z daremności podejmowanych prób straszenia widza i starają
się nie męczyć go zbyt długo. Przeciętny FF trwa zaledwie
godzinę i kilkanaście minut – to zazwyczaj i tak za dużo.
Jeśli
natomiast chodzi o podsumowanie dla The
Borderlands,
to polecam tylko jeśli, tak jak ja i Fiteł, potrzebowaliście filmu
tylko po to, by na niego popatrzeć i nie liczyliście na cokolwiek
atrakcyjnego. Film ma kozacki plakat, ale nic ponad to...
środa, 14 maja 2014
"Demononikon" - zapowiedź
"Piekielne moce towarzyszyły
człowiekowi od początku istnienia ludzkości. Diabły, demony i
siły nieczyste toczą nieustanną walkę, w której jesteśmy
zaledwie narzędziem ostatecznej, morderczej rozgrywki. DEMONONICON -
mroczna księga, gdzie w sześciu odsłonach poznamy przerażające
oblicze demonów !!!"
KREW, BLUŹNIERSTWO, ŚMIERĆ I PŁACZ
POWSTANIE PIEKŁO I ZADRŻĄ NIEBIOSA !!!
Lista autorów:
Magdalena M. Kałużyńska - INRI
Dawid Kain - INCYDENT
Tomasz MordumX Siwiec - ODLEW
Karol Mitka - KULT
Łukasz Radecki - PER ASPERA AD INFERI
Kazimierz Kyrcz Jr & Adrian Miśtak
- TKWI W SZCZEGÓŁACH
Wydawca Horror Masakra
Z serii: Zeszyty Grozy Horror Masakra
wtorek, 22 kwietnia 2014
Tu macz holiłud
Kiedyś, buszując w internetach,
przeczytałem, że planowany jest remake Wija z 1967 roku. A
niech sobie planują – myślę sobie – mało to filmowcy na całym
świecie mają doskonałych pomysłów, które i tak prawdopodobnie
długo jeszcze zostaną jedynie teorią? A tu proszę, wczoraj
trafiłem na nowego Wija!

Fabuła prosta jak konstrukcja cepa.
Dlatego zdziwiłem się, widząc, że film z tego roku rozwleczono do
ponad dwóch godzin. Nie jest to jednak typowy remake. Nie wiem, czy
zdołałem wszystko ogarnąć, bo ciężko mi się skupić na filmie
przez ponad dwie godziny, ale o ile dobrze zrozumiałem, akcja
rozgrywa się jakiś czas po harcach wiedźmy w cerkwi. Do Kijowa
przybywa z Anglii kartograf i zostaje wplątany w wydarzenia będące
następstwem tego, co działo się w cerkwi. Generalnie przez
większość filmu fabuła krąży dookoła głównego wątku, ale i
on w końcu zostaje podjęty. Właściwie to nie ma co gadać o
fabule, bo jest dość zaskakująca. Szkoda by było spoilerować.
Pierwszy Wij
zawierał efekty specjalne na podstawie wieczorynek z Semaforu. A
jednak za ich pomocą twórcy wykreowali fantastyczny klimat. Był
ten pierwiastek grozy, tajemnicy, a przy tym film doskonale ukazywał
realia, w których osadzona była akcja. Z nowym filmem jest zupełnie
na odwrót. Mamy piękne widoki, efekty specjalne robią duże
wrażenie (zarówno wykonaniem, jak i pomysłowością), ale klimat
gdzieś w tym wszystkim umyka. Jednak trzeba się namęczyć, by w
dzisiejszych czasach i z wykorzystaniem dzisiejszych technik nakręcić
przekonujący film o czasach tak odległych. Piękne to było
wizualnie, ale kontrast pomiędzy realiami dawnej Rusi a na przykład
niemal steampunkowymi zabawkami pana Kartografa był jednak ciut za
duży. Wiarygodność i klimat szlag trafił, wszystko namieszane, że
nie zdziwiłbym się, gdyby kozacy nagle rozpalili grilla i rzucili
na ruszcz gotową karkówkę z biedronki.
Jak
dla mnie – tu macz holiłud. W każdym sensie, jaki tylko przyjdzie
Wam do głowy. Choć pomysł na film jest ciekawy, a inicjatywa
sięgnięcia po klasykę – szczytna, to jednak zdecydowanie wolę...
klasykę. Mimo wszystko dobrze, że nowy Wij
powstał. Oprócz tego, że mamy jeszcze jedną ładną baję, jest
jeszcze szansa, że ten film sprawi, że dzieciaki poznają zarówno
filmowy pierwowzór, jak i samo opowiadanie Gogola.
A tak
w ogóle, to nie jest horror. Bardziej dark fantasy. Jeśli dla kogoś stanowi to kryterium określające
współczynnik horrorowości – w filmie spadł tylko jeden łeb ;)
sobota, 5 kwietnia 2014
Zielony i jego kumple
Przedstawiam
Ciało i krew Mastertona. Tytuł
wybitnie nic niemówiący, pasujący do trzech czwartych wszystkich
powieści grozy, jakie wydano. Tu akurat autor miał na myśl
przeklęte potomstwo Człowieka-Krzaka. Ktoś się spodziewał?

Drugi
wątek dotyczy... świni. Wskutek eksperymentu knurowi przeszczepiony
zostaje fragment ludzkiego mózgu. Obie historie zaczynają się
zazębiać, kiedy dowiadujemy się, kto był „dawcą”.
Ta
książka, moim zdaniem, wypadłaby o wiele lepiej, gdyby podzielić
ją na dwie odrębne powieści – o Zielonym Wędrowcu i o knurze
Kapitanie Blacku. Wtedy Masterton miałby na koncie jednego gniota i
jedną świetną powieść. A tak ma jedną – średnią.
Postać
Zielonego Wędrowca, jego kumpli oraz cały ten mit są w moim
odczuciu nietrafionym pomysłem. Grupa przebierańców pod wodzą
człowieka zmutowanego z rośliną jeździ sobie furgonetką – jak
to wygląda?! Kto ma się tego przestraszyć? Kogo ma coś takiego
trzymać w napięciu? Wszystko naciągnięte na siłę. Jak choćby
sama obecność kompanów Zielonego. Są chyba tylko po to, bo
niektórzy z nich musieli odegrać jakąś konkretną rolę w fabule.
Nigdzie się natomiast nie dopatrzyłem informacji o tym, skąd się
właściwie wzięli i dlaczego łażą za Zielonym.
Przez
ten głupawy pomysł z Zielonym Wędrowcem sporo ze swojej
atrakcyjności traci historia Kapitana Blacka. Motym z wszczepieniem
świni ludzkiej tkanki mózgowej i nadanie zwierzęciu pierwiastka
ludzkiego to świetny pomysł na horror. Chociaż Masterton nie
wykorzystał w pełni potencjału tego konceptu. Na tym motywie można
by zbudować przejmującą, skłaniającą do refleksji historię o
tragedii człowieka uwięzionego w zwierzęcym ciele. Jakaś
namiastka tej tragedii w książce wystąpiła, ale to aż się
prosiło o znaczne pogłębienie. Ale nie narzekam – w porównaniu
z Zielonym ten wątek i tak jest świetny.
Ciało i krew
mogłoby być też znacznie krótsze. Sporo jest dłużyzn i nie
koniecznie istotnych fragmentów. Ogólnie książka nie jest
tragiczna, czytałem gorsze rzeczy Mastertona. Z pewnością jednak
kilka niezłych pomysłów jest tu... zmarnowanych przez towarzystwo
pomysłów niezbyt dobrych.
niedziela, 30 marca 2014
Masterton na pół gwizdka
Trochę zaniedbałem bloga. Nie, żeby specjalnie, po prostu dłuższy brak dostępu do Internetu. Ale już jestem i biorę się do roboty!
Rook to
kolejna mastertonowska kalka tajemniczymi, mitycznymi siłami, magią
i demonami. Zubożona na tle takich tytułów jak Manitou
czy Wendigo o tyle, że
antagonista jest taki trochę na pół gwizdka, bo jest nim „jedynie”
wściekły wyznawca voodoo. Klimatem przypomina więc trochę Szarego
diabła. Krótkie to trochę i
mało efektowne, ale czyta się całkiem przyjemnie. Mimo wszystko
pozostaje niedosyt, bo chciałoby się więcej demonów, więcej
rozpierduchy i więcej wszystkiego. Wydaje mi się, że tym razem
Masterton mierzył w nieco młodszych odbiorców. Wszystko jest tam
dość łagodnie ujęte. Scen seksu właściwie brak, nad czym w
sumie aż tak bardzo nie ubolewam, bo już chyba mam tego lekki
przesyt – często w ostatnim czasie trafiałem na tytuły pełne
pikantnych momentów.
Niedługo
po Rook czytałem
Szóstą erę
Cichowlasa – nikt, z samym autorem włącznie, nie przekona mnie,
że nie inspirował się on książką Mastertona. Sam pomysł na
głównego bohatera jest już bardzo podobny, a klimaty obu powieści
mają ze sobą wiele wspólnego.
Generalnie
rzecz biorąc, Rook
dupy nie urywa. Ot, kolejna książka Mastertona – ni lepsza, ni
gorsza od większości. W każdym razie nie mam poczucia, że
zmarnowałem czas. To właściwie tyle. Nie ma się o czym
rozpisywać, bo i sama książka nie uraczyła mnie niczym ponad
standard.
sobota, 22 lutego 2014
Azteckie cuda na kiju
Choć z wielkim
zapałem i nadzieją zabrałem się do lektury Szóstej ery
Roberta Cichowlasa, to muszę przyznać, że rozczarowałem się
niesamowicie. Miałem nadzieję przekonać się, że polski horror
jednak niezupełnie leży odłogiem, a za nazwiskiem tak popularnym w
horrorowej niszy stoi kawał porządnie napisanej grozy. A tu
niestety – książka, choć niezupełnie beznadziejna, to na pewno
również nie wybitna. Do wybitności jest jej dość daleko.
niezwyczajnej sytuacji. Uczniowie bowiem
zaczynają dziwnym wzrokiem zerkać naokoło, ni stąd, ni zowąd
deklamują teksty starożytnych azteckich przepowiedni i z niejasnych
z początku przyczyn rzucają się sobie do gardeł. Okazuje się, że
owe dziwne zdarzenia spowodowane są tym, że zapomniane azteckie
bóstwa postanowiły zrobić porządek z przodkami swoich białych
oprawców. Tak to z grubsza wygląda.
Pierwsze, co
nasunęło mi się na myśl (a, zważywszy na podjętą przez
Cichowlasa tematykę, trudno żeby się nie nasunęło), to stary,
dobry Masterton i jego mitologiczne maskotki. Nie, żebym miał o to
pretensję – chyba każdy (ze mną włącznie), kto próbował
literackiej samodzielności w temacie grozy, choć raz mimowolnie
musnął mastertonowskiej konstrukcji horroru. W sumie to nawet
dobrze – lepiej powielać skuteczny schemat, niż przynudzać,
wzorując się na Kingu.
Choć Cichowlas
robi, co może, by zagęścić akcję, to w moim odczuciu jakoś nie
przynosi to efektu. Kolejne zwroty akcji przechodzą od kameralnych
incydentów do poważnych problemów skali globalnej, dzieją się tu
cuda na kiju typu wyrastające spod ziemi piramidy, a autor w swojej
książce wytłukł chyba pół Poznania. I cóż z tego, skoro ja,
jako czytelnik, zupełnie nie potrafiłem się tym przejąć. Dość
wyraźnie widać, że Szósta era jest swego rodzaju debiutem
Cichowlasa na długim dystansie. Jak na mój gust, za dużo tu
pauzujących właściwą akcję przerywników, jak choćby załączanie
jakichś dziwnych not biograficznych bohaterów, gdy ci wymieniani
zostają w powieści po raz pierwszy. Czytam sobie, jest jakaś tam
akcja, po czym jest mowa o jakiejś postaci i dowiaduję się, że
wychowała się gdzieś tam, że matka coś tam, a ojciec coś tam.
Potem znów akcja, a ja już jestem kompletnie wytrącony z rytmu. To
jasne, że co istotniejszych bohaterów wypadałoby jakoś nakreślić,
ale można by zrobić to w nieco mniej toporny sposób.
Jakoś też nie
przypadły mi do gustu metody, którymi autor popychał akcję.
Konkretnie chodzi mi o to, że czasami by doprowadzić do jakiegoś
wydarzenia bądź coś wyjaśnić, Cichowlas brnął w nieco naiwne
rozwiązania.
Jednak to, co
irytowało mnie najbardziej, to cała masa beznadziejnie banalnych
błędów interpunkcyjnych, stylistycznych itd. W przypadku książki
zawierającej takie niedopatrzenia, ale o mniejszym natężeniu,
zwaliłbym swoje narzekania na zboczenie zawodowe. Ale tutaj chyba
nie ma rozdziału, by obyło się bez kilku potknięć. Nie wiem, z
czego to wynika – być może książka była przygotowywana
naprędce. Albo po prostu nie miała żadnej korekty. Wiem, że nie
doprowadzenie tekstu do przyzwoitego stanu wymaga nierzadko
kilkukrotnego sprawdzenia, ale przecież to jest konieczne, jeśli
się coś wydaje...
I jeszcze ten wstęp
Morta Castle, który naprzemiennie z zapewnieniami, że to „dobra
książka”, przyznaje jednocześnie, że jej nie przeczytał... No
comment.
Mimo rozczarowania
Szóstą erą, nie powiem, że się do pana Cichowlasa
zraziłem. Z tego, co się orientuję, to jego pierwsza
pełnowymiarowa, samodzielna powieść, więc nie ma co się z
miejsca uprzedzać. Wszak nikt od razu nie popełnia arcydzieła, a
przecież na czymś nauczyć się trzeba. Dlatego, Panie Robercie,
jeśli Pan tu kiedyś trafi i to przeczyta, to niech Pan wie, że
choć tym razem poszło tak sobie, to mocno trzymam kciuki za
przyszłość!
sobota, 1 lutego 2014
John, przepraszam!
Na Johna Eversona trafiłem zupełnie
przypadkiem, kiedy w czasie studiów, zamiast siedzieć na zajęciach,
włóczyłem się po lubelskich kiermaszach z tanimi książkami.
Moją uwagę przykuł wtedy seksowny tyłek z okładki Ofiary.
Zamieszczone na niej obiecanki o
„mrocznej erotyce i krwawej grozie” mówiły mi „bierz, Morydz,
będzie fajnie!”. Niby dostałem to, czego chciałem, ale jednak
zostało mi to podane w nieco żenującej formie... Naciągana jak za
małe majtki na grubej babie fabuła stworzona chyba tylko po to, by
stanowić nośnik dla bzdurnych scen mordów i seksu. Choć
może nie powinienem oceniać autora po jednej książce, Everson
skutecznie mnie do siebie zniechęcił. Dlatego lata później, idąc
do kasy z Igłami i grzechami
byłem raczej sceptycznie nastawiony. No, ale znów udało mi się
dorwać przecenioną książkę, a na to jestem podatny – za pół
ceny wezmę byle gówno, na wszelki wypadek :P

Absolutny
killery w tym zbiorze to dla mnie: Char-Lee,
Krwawe róże i
Stworzeni dla siebie.
Pierwszy z tych tekstów urzekł mnie filmowym klimatem – idealnie
nadawałby się do zaadaptowania na ekran. Poza to prosta, konkretna
historia bez jakichś filozoficznych wynurzeń – po prostu kawał
dobrego horroru, do tego z zaskakującym zakończeniem. Krwawe
róże to cudowne połączenie
klimatu grozy i pewnego rodzaju romantyzmu. Coś takiego chciałbym
umieć napisać! Stworzeni dla siebie...
ja pierniczę, co za pomysł! Tak absurdalny, że aż genialny!
Olewanie zdrowego rozsądku w horrorze to coś, co lubię :D Celowo
wychwalam ulubione opowiadania, nie mówiąc ani słowa o fabułach –
mam nadzieję, że w ten sposób zaintryguję tych, którzy Igieł
i grzechów jeszcze nie znają.
W
skład zbioru wchodzi też seria opowiadań zespolonych tematyką i
chronologią, nosząca osobny tytuł Miłość, lina, seks
i krzyki: Cyrk w pięciu aktach.
Poznajemy tu różne perypetie pracowników cyrku, a wszystko to
podane jest w wystarczająco makabryczny, ale jednocześnie dość
ckliwy sposób. Zwłaszcza ostatnie opowiadanie z tego cyklu brzmi
bardzo nostalgicznie. Choć ogólnie część o cyrku dupy nie urywa,
to czyta się miło, lubię taki klimat w horrorach.
Nie
pozostaje mi nic innego, jak gorąco zachęcić do poznania Igieł
i grzechów. Namawiam zwłaszcza
tych, którzy, podobnie jak ja, zawiedli się na Ofierze.
A
skoro o Ofierze mowa –
myślę, że jeszcze do niej wrócę. Może przy drugim przeczytaniu
bardziej ją docenię. Chciałbym.
wtorek, 14 stycznia 2014
Z czym do ludzi?! #2 Remake
moryc
A więc badum-tsss, dzisiaj rozmawiamy
o rimejkach!
moryc
I na początek powiem Ci, że zmieniłem
nieco zdanie na ich temat po kilku ostatnich, które widziałem.
Julian
Yep, remake, ostatnio tego dużo jakoś
:). „Evil Dead”, „Carrie”, wcześniej chociażby „Helloween”
Roba Zombiaka. Skok na hajs, chęć poprawienia oryginału, czy coś
jeszcze? Jak myślicie, Morydzu?
moryc
Nie sądzę, by twórcy kręcili te
filmy, bo liczą, że ugrają coś dla siebie na popularności
pierwowzoru. Przynajmniej ja na ich miejscu bym na to nie liczył,
zważywszy na to, jakiej jakości na ogół są te rimejki.
Julian
Znaczy myślisz, że nic nie ugrają na
tej popularności?
moryc
Owszem, ugrają, bo spora część
fanów pierwowzoru zobaczy film z ciekawości. Niektórzy nawet będą
skłonni za to zapłacić. Ale pomyśl tylko, jakim ryzykiem jest
podejmowanie się nakręcenia rimejku. Przecież w większości to są
szmiry. Dlatego ewentualny twórca nowej wersji powinien być
świadomy, że siląc się na poprawienie czegoś uznanego
powszechnie za wzorcowe, najprawdopodobniej się na tym wyłoży.
Julian
Ja akurat myślę, że w przypadku
rimejka skok na kasę jest główną przesłanką. Raczej nikt za
bardzo nie przejmuje się tym, aby sprostać oczekiwaniom, bardziej
zależy ludziom na tym, aby film "uwspółcześnić".
Julian
Ma być widowiskowiej, huczniej,
krwawiej.
Julian
Bo potencjalny target zassa to jak nie
przymierzając rumuńska ladacznica.
moryc
Mnie właśnie chęć uwspółcześnienia
wydaje się najbardziej prawdopodobnym powodem...
Julian
Ale wszystko dzieje się po coś.
Raczej nikt nie uwspółcześnia filmów tylko z czystego altruizmu,
żeby współczesny kinoman się tak nie męczył.
moryc
Nie no, myślę raczej, że
uwspółcześnia się je, by były bardziej strawne dla grupy
docelowej, czyli młodzieży.
Julian
Tak, bo grupa docelowa wyciągnie
pieniążki z kieszonki i pójdzie na film/kupi/ zassa z neta.
Julian
Hajs się zakręci i tyle ;]
moryc
Spójrz, jak dzieciaki wypowiadają się
w necie o filmach sprzed 5-10 lat. "Fajny, MIMO ŻE STARY".
Wiek filmu w ich mniemaniu ma duże znaczenie, spora część
dzieciaków z tego tytułu od razu skrytykuje film, bez oglądania.
moryc
No dobra, chyba muszę przyznać Ci
rację w kwestii pieniędzy... :P
Julian
I zobacz, że dochodzimy do pewnego
kuriozum, coraz młodsze filmy doczekują się rimejka.
Julian
Żeby była jasność, nie twierdzę,
że rimejki są złe. Sam powiedz, nowe "Martwe zło" jest
zacne, bo dość ciekawie rozwija wizję z oryginału.
moryc
Przypomnij mi, po jakim czasie od
nakręcenia oryginalnego "Kręgu" powstał amerykański
rimejk :D
Julian
To to w ogóle chyba jest rozjebanie
skali doszczętne :D
Julian
Ring, Klątwa, Widmo.
moryc
Nowe "Martwe zło" uważam za
jeden z najlepszych horrorów, jakie widziałem i nie dbam o to, czy
to rimejk, czy nie. To po prostu kawał mięcha, którym się
najadłem do syta.
Julian
Właśnie, bo to w sumie bardziej
historia osadzona w tym samym uniwersum, aniżeli remake czystej
postaci.
Julian
Przynajmniej ja tak uważam.
moryc
No, to jest bardziej wariacja na temat
pierwowzoru, niż jego adaptacja. Co nie zmienia faktu, że wyszło
genialnie.
Julian
Wracając jeszcze na chwilę do Ringu,
klątw itd, myślę, że to dobitnie obrazuje poziom ichniego
kinomana, zbyt leniwego, ale jednocześnie zbyt bogatego, by można
było go zignorować.
Julian
Tyle apropo Japonii.
moryc
Czemu tylko "tyle"? To temat
- rzeka :D Przeraża mnie, jak wielkimi ignorantami są Amerykanie.
Cokolwiek uda się komuś innemu, oni już stają na głowie, by
stłumić ten sukces własnym.
Julian
Bo to właśnie rzeka i Ci bloga nie
styknie : D
Julian
Przewiniemy mu licznik czy coś.
Julian
Lepiej powiedz coś o swoim najbardziej
znienawidzonym/najgorszym rimejku
Julian
i uzasadnij wybór.
moryc
Lubię mój licznik, niech się nie
przekręca!
moryc
Myślę i myślę i... nie przypominam
sobie żadnego, który byłby na tyle gorszy od innych, by go
wymienić. Co mnie trochę przeraża, bo niejako świadczy to o tym,
że rimejki są niemal zawsze złe :D
moryc
Poważnie, właśnie mnie
sprowokowałeś, bym złapał się na tym, że podświadomie nie
dzielę rimejków na dobre i złe, ale na lepsze od pozostałych i
pozostałe...
Julian
Dość krytycznyś, niektóre są nawet
nawet :).
Julian
A chociażby takie Wzgórza mają oczy
w remake'u zjada oryginał moim zdaniem.
moryc
No właśnie jakoś łatwiej mi
wyróżnić te, które są "nawet nawet"...
Julian
OK, wal :D
2014-01-14 19:30:04 :: Julian
Listuj mi tu nawet nawety!
moryc
Chyba się nie zdziwisz, ja na podium
postawię "Martwe zło" :D Na drugim miejscu byłaby na
pewno "Mucha" Cronenberga. "Carrie", choć dupy
nie urwała, to te muszę przyznać, że była... nawet nawet - to
dobre określenie dla tego filmu.
moryc
Zawalisty był ostatni "The
Thing". Będę się upierał, że to rimejk w pewnym sensie.
Julian
Ja aż tak daleko się nie zapędzę :D
Julian
A wyobrażasz sobie sytuacje, w której
zaczną powstawać rimejki książek?
Julian
Bo czytelnik będzie taki, że trzeba
będzie mu zamieniać archaizmy na słowa współczesne itp
Julian
chyba to byłby koniec :).
moryc
Przecież takie rimejki powstają od
dawna, stary :D
Julian
?!
Julian
Chyba źle mnie zrozumiałeś :D
moryc
Jakiś czas temu kupiłem sobie
opowiadania Poego. Raz na kilka tygodni robię nowe podejście,
czytam jedno - dwa opowiadania i wracam do innych książek.
Przytłacza mnie ten język, szybko mam go dość. A przecież moje
wydanie to uwspółcześnione tłumaczenie!
Julian
Zamiana archaizmów nie robi rimejku.
moryc
No ale ja właśnie taki rimejk mam na
myśli :D
Julian
Nie, to ja myślę o takim jak na modłę
filmów, o których mówiliśmy: jakby jakoś autor nie będący
Kingiem chciał od nowa napisać Lśnienie np.
moryc
Swoją drogą, wyobraź sobie, ile razy
zrimejkowano na przykład baśnie Andersena albo braci Grimm. Toż
to, co się dzieciom czyta teraz, nie stało nawet obok oryginałów.
moryc
No to już Ci podaję przykład rimejku
w tym rozumieniu - podobno "Kordian" miał być swego
rodzaju rimejkiem "Dziadów" :P
moryc
Dobra, zapędzam się :P
Julian
: DDD
Julian
OK, bo się zapędzamy w jakieś
dywagacje. Jakieś konkluzje na koniec wywodu o rimejkach? Warto je
robić? Warto na nie czekać? Warto oglądać?
moryc
Odpowiem bardzo dyplomatycznie: nie
warto kręcić, ale jak jednak powstanie coś na miarę "Martwego
zła", to warto zobaczyć :P
Julian
Właśnie miałem podobną myśl:
dopóki perełki w stylu „Muchy”, „Martwego zła”, czy
„Wzgórz” mogą powstać, to ja daję zielone światło.
Julian
Nawet kosztem kraulu przez szambo,
jakim często są rimejki.
moryc
Pięknie powiedziane, mój złotousty
przyjacielu!
Julian
!
Julian
Hałabała dziwko!
moryc
:D
Subskrybuj:
Posty (Atom)