Taka
mała niespodzianka następuje, że od teraz jest nas dwóch. Cieszmy
się i radujmy albowiem dołącza do mnie mój najlepszy kumpel,
również fan horroru i od teraz będziemy wymądrzać się we dwóch
i dwa razy bardziej. Witam Fiteła!
Morydz
I
tu się droga dziatwo mylisz, bo wojna zmienia się w zastraszającym tempie.
Kolejną jej odsłonę można zobaczyć w filmie The
World War Z, hamerykańskiej superprodukcji roku bieżącego, w której
ludzkość staje w obliczu zagłady wywołanej pandemią zombie. Znają? Znają,
chociażby od czasów Nocy żywych trupów
mistrza Romero, jednak dzisiejsza koniunktura pokazuje, że rynek nadal nie jest
podobnymi tematami nasycony, więc ta daaaaaaaa. Mamy kolejny obrazek.
Tym, co wyróżnia Wojnę Z od reszty filmów o zombiakach, jest jej rozmach. Świetne The Walking Dead dzieje się raczej w skali mikro, Z to natomiast typowy przykład kina rodem z Hollywood, gdzie bum jest duże, efekty gęsto stosowane, a całość epicka.

Ogólnie, podobnie jak Morydz, nie
jestem ortodoksem i dopuszczam w horrorach uproszczenia, które nieraz przeczą
logice, prawom fizyki, Biblii, Koranowi oraz Pani Domu. Jednak to co
scenarzyści zrobili z postacią Pitt’a, to już dla mnie lekka przeginka. Gość ma
niesamowitego wręcz pecha, dodatkowo ściąga na najbliższe otoczenie problemy
wielkie jak ego Magdy Gessler. Facet chce zawieźć córki do szkoły – bach,
zombiaki atakują cały świat. Przylatuje do bazy w Korei Południowej, w której
przez dłuższy czas z powodzeniem bronił się oddział amerykańskich żołnierzy –
bum, wojacy zostają zdziesiątkowani, a Pitt oraz pilot jako jedyni uchodzą z
życiem. Otoczona murem Jerozolima doskonale prosperuje w dwa tygodnie po
wybuchu epidemii – sru, pojawia się Brad, a miasto pada w sposób
przespektakularny. Z Jerozolimą w tym filmie wiążą się też dwa grube lole –
miasto zostało otoczone murem, bo jeden z włodarzy dostał na maila ostrzeżenie
o zombie(!) oraz truposze dostają się do środka zwabione śpiewami wesołych Żydków,
którzy, w radości z faktu znalezienia schronienia za murem, wyciągają boomboxa
i śpiewają do mikrofonu. Fcuk logic. Wreszcie samolot, którym bohaterowi udaje
się uciec z miasta Dawida (żeby było ciekawiej, lini Belarus Airlanes), zabiera
na pokład jedną, ale wyrośniętą sztukę żywego trupa, który przezornie
zabunkrował się w schowku na szczotki, a pewna blond włosa stewardessa jeszcze
przezorniej go stamtąd wypuściła. O tym, że w laboratorium, do którego Zawisza
Brad trafia po katastrofie lotniczej, potrzebne do walki z zarazą patogeny
znajdują się w drugim, opanowanym przez zombie, skrzydle nawet wspominał nie
będą. O, wspomniałem.
Ostatnią rzeczą na którą zwróciłem
uwagę, a która wywołała niemałe zaskoczenie, jest absolutny brak gore. Zombiaki
co prawda skaczą na ludzi w celu wiadomym, jednak widz nie zostaje uraczony
żadnymi szczegółami. To samo w drugą stronę – masakrowane przez żołnierzy trupy
padają pokotem, jednak ich główki nie wybuchają a kończyny nie odpadają. Nawet,
gdy Pitt Czarny odcina żołnierce pogryzioną rękę, kamera pokazuje pełną bólu
twarz kobiety, nie sam „zabieg”. Na temat takiego stanu rzeczy mam trzy tezy:
albo film celowo pozbawiono co bardziej mięsnych ujęć, wszak superprodukcja z
założenia jest skierowana do szerszego grona odbiorców. Albo jest to celowy
scenarzystów, którzy tym sposobem dają prztyczka w nos tym, którzy po filmie o
zombie spodziewali się głównie masakry. Ewentualnie jest to ukłon w stronę
starych horrorów, w których wszystko było umowniejsze, a wyobraźnia widza
musiała pracować.
Żeby nie było, film mi się podobał i
mogę go śmiało polecić. W swojej skali oceniania na gwizdki (od jednego do
sześciu, gdzie sześć oznacza arcydzieło), daję trzy, a nawet trzy i pół
gwizdka. Te pół za koncepcję walki z zombiakami, jaką proponują scenarzyści World War Z.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz