Ciężko mi ostatnio cokolwiek obejrzeć
czy przeczytać...ale od dziś świąteczny urlop! Trzeba to
wykorzystać i w końcu przysiąść do filmów, książek i bloga. W
ostatnich dniach znalazłem czas i siły na dwa filmy. Wszyscy
kochają Mandy Lane jest nudny,
byle jaki, boleśnie sztampowy – i to można już uznać za moją
pełną wypowiedź na jego temat. Po prostu nawet nie jest wart tego,
by zechciało mi się o nim opowiadać. Nie polecam. Drugi nosi tytuł
Strangeland i też nie
jest może arcydziełem, ale przynajmniej mnie zaciekawił. W nagrodę
za to będę o nim teraz gadał.

Po
obejrzeniu pierwszej połowy filmu pomyślałem sobie, że reżyser:
a)
wiedział, że ten film nie wychodzi mu na tyle dobrze, by jakiś
sponsor wyłożył kasę na sequel
albo
b) był
tak nieobeznany w kinematografii, że nie znał pojęcia sequel
albo
c) po prostu nakręcenie drugiej części nie przyszło mu do głowy.
Strangeland
jest skonstruowany w sposób, który aż krzyczy, by go podzielić na
dwie części. Gdyby akcję pomiędzy początkiem filmu a złapaniem
mordercy rozciągnąć po półtorej godziny, to rozciągnąwszy
podobnie ciąg dalszy, moglibyśmy mieć z tej fabuły dwa być może
niezłe filmy. A tak mamy historię bardzo ciekawą, ale mocno
skondensowaną i przedstawioną po łebkach. No, chyba, że dla
twórców najistotniejszym momentem filmu była chwilowa przemiana
duchowa antagonisty, a reszta do pretekst do niej.
Choć
film jest pełen absurdów i niejasności (płacę temu, kto mnie
przekona, że kluczem do zidentyfikowania mordercy na chacie jest
pogawędka o snowboardzie!), to ma jeden naprawdę mocny punkt. No
dobra...dwa mocne punkty. Jeden to człowiek, który nie pogardzi
żadną rolą, uświetni swoją wredną gębą nawet najgorszą
szmirę, Borys Szyc amerykańskiego horroru - Robert Englund. Drugi
to postać wariata ukrywającego się pod pseudonimem Kapitan Howdy.
Morderca wygląda naprawdę efektownie, robi wrażenie. Robi
strasznie głupoty, wygaduje jeszcze większe, bredzi jak potłuczony,
posługuje się jakąś pokrętną filozofią, której wydaje się
sam nie rozumieć...ale jak wygląda! Dobrym pomysłem było unikanie
ujęć jego pełnego wizerunku do połowy filmu. Dzięki temu
pierwsza scena, w której to następuje, budzi autentyczną grozę.
Coś jak w Czerwonym smoku.
Fajne.
Niefajne
natomiast jest to, co scenariusz zrobił z tą postacią w połowie
filmu. Zakolczykowany, wymalowany knur zmywa hennę z gęby, związuje
włosy w grzeczny kucyk, zakłada sweter i okulary (modny na
politechnikach zestaw „Nie bij mnie za to, że jestem od ciebie
mądrzejszy”) i ogólnie przechodzi przemianę duchowo-odzieżową
niczym Ogre w Zemście frajerów.
Co to ma być, pytam. Żart to miał być?...
Przyznam
szczerze, że pomysł na film bardzo mi się podoba. Gdyby nie gęsto
występujący absurd, byłoby super, ale jako ten, któremu
regularnie wypomina się zaniedbywanie realizmu w opowiadaniach, nie
mogę na to narzekać. No i nie narzekam, bo absurd w horrorze
kompletnie mi nie przeszkadza. Strangeland
mnie nie znudził, a więc jest ok. Polecam!
*Szałowe
Amerykańskie Nastolatki. Proszę zapamiętać, bo nie chce mi się w
co drugim wpisie na temat filmu rozwijać tego skrótu po kilkanaście
razy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz