menu2

piątek, 7 kwietnia 2017

Nie czytam, więc mnie nie ma

No elo!
Gitara siema!
Niech będzie pochw...

CZEŚĆ!

Ostatni post na blogu – 4 stycznia 2016… Trochę sobie pobimbałem. Nie będę szukał wymówek i się wykręcał, po prostu trochę mi się nie chciało. A trochę nie było o czym pisać, bo horror jakoś w ostatnim czasie poszedł u mnie w odstawkę. Filmów ostatnio nie chce mi się oglądać i nie mogę znaleźć da siebie nic interesującego. A książki? Uniwersum Metro 2033 pochłonęło mnie tak, że po horrory sięgałem okazyjnie ;)
Pewnie kolejny 4 stycznia minąłby, zanim zachciałoby mi się o czymś tu napisać, ale stała się rzecz niesłychana – w ostatnim czasie, z nieznanej mi przyczyny, ludzie zaczęli dostrzegać fanpage STRASZNIEJ na facebooku i go polubiać :D Skoro więc pojawiła się szansa, że jednak ktoś tu czasem zajrzy, to może warto się od czasu do czasu odezwać. Nie wiem, jak będą wyglądały wpisu na blogu i jaka będzie częstotliwość ich publikowania, ale postaram się nie milczeć ;)

Jakkolwiek wdzięczny jestem społeczności facebooka za zaistniałą sytuację, to teraz z pewnością sporej jej części się narażę. Chciałbym bowiem wypowiedzieć się w pewnej kwestii, która od dłuższego czasu nie daje mi spokoju i drażni mnie niemiłosiernie.

„Nie jestem statystycznym polakiem, lubię czytać książki”
„Nie czytasz? Nie idę z tobą do łóżka”
„Książki, które trzeba przeczytać”
„Książki, których nie znasz, a powinieneś”
Itp.
itd.
i tak do porzygu.

Kojarzycie tego typu fejsbukowe fanpejdże? Z pewnością tak. Musicie, bo jeśli ja, nie będąc ich członkiem, wciąż widuję wpisy z nich na swojej tablicy, to podejrzewam, że spora część z Was również. Istnienie takich miejsc w internecie sugeruje, jakoby osoba regularnie czytająca książki była kimś lepszym, bardziej wartościowym od tej, która tego zwyczajnie nie lubi.  Wrażenie to potęgują media, lubujące się w alarmowaniu o coraz niższym poziomie czytelnictwa wśród Polaków. W realiach, w których papier magistra na nikim już nie robi wrażenia, bliski kontakt z literaturą jest już chyba wyznacznikiem tego, kto należy do tzw. inteligencji, a kto jest „szarą masą”... I rzeczywiście, tak to działa! Znajomi, którzy poznali najpierw mnie jako osobę, zwykle mieli mnie po prostu za zdziecinniałego wesołka. Ich postrzeganie zmieniało się z chwilą, gdy odwiedzali mnie w domu i odkywali, że – uwaga – MAM W DOMU KSIĄŻKI!
Łał, ten Morydz to jednak jest ktoś! Trzeba go teraz szanować, podziwiać, bo to inteligent jednak! Ale się sukinsyn kamuflował! Nagle dostrzegłem, że wypowiada się jakoś inaczej niż większość ludzi, używa więcej słów niż "tak", "nie" i "zajebiście"! 
To straszne, że dopiero kojarzenie twojej osoby z czytaniem książek sprawia, że ludzie dostrzegają twoją wartość.
Tylko co z osobami, które nie czytają książek, bo nie są zainteresowane tego typu rozrywką, a nie są jednocześnie niewyedukowanym plebsem? Można też na odwrót – znam przypadki głupich jak but osób, które te książki czytają. Czy naprawdę czytanie książek jest czymś tak elitarnym? W moim odczuciu nie... Czytanie książki to ostatecznie jedna z wielu form ROZRYWKI. Ma dostarczać przede wszystkim przyjemności – podobnie jak film, gra komputerowa czy szydełkowanie. Co więcej, nie wiem, jak wyglądają realia życia tych, którzy będąc członkami gloryfikujących czytelnictwo fanpejdży, lubią w internecie spuszczać się nad swoją elitarnością, pokazując sobie nawzajem zdjęcia „stosików” z nowymi zdobyczami z empiku, ale w moim otoczeniu to nie jest żaden underground. Osobiście nie odczuwam takiego zjawiska jak zanik czytelnictwa.

Od czasu do czasu zdarza mi się czytać Angorę. Pisze tam taki koleś, nie znam go znikąd poza łamami tego czasopisma, ale zdaje się, że sam jest pisarzem. Kiedy bym nie trafił na jego felieton, facet tylko biadoli, że nikt już w naszym kraju książek nie czyta. A jeśli już, to jakieś szmatławce. Rzuca co chwila tytułami klasyków, forsując przekonanie, że tylko one stanowią LITERATURĘ. I tu pojawia się kolejna kwestia. Czy jeśli na mojej półce stoją głównie horrory, fantastyka i książki o muzyce rockowej, to jestem godny miana osoby-czytającej-książki? Bo klasyki u mnie nie uświadczysz, jest dla mnie NUDNA (tak, nudna! nudna nudna nunda dnuna dnananana)!. Jaki mamy efekt? Osoba, która sama nie czyta, będzie mnie widzieć jako intelektualistę, bo przecież czytam jakieś tam rzeczy i to jej wystarczy, nie ma znaczenia, jakie to książki. Sympatyk klasyki natomiast mną wzgardzi, bo co z tego, że czytam, skoro to w jego ocenie moje upodobania to literacki rynsztok.
To czywiste, że utrzymywanie kontaktu ze słowem pisanym korzystnie wpływa na nasz zasób słów, a opatrzeni z tekstem lepiej radzimy sobie z ortografią i interpunkcją. Ale to jedynie nabywanie umiejętności poprzez wizualne nawyki i nie sądzę, by w parze z nim szedł jakiś wielki wpływ na inteligencję. A czerpanie wiedzy o świecie z książek? Czerpię ją w równym stopniu z filmów, telewizji, nierzadko nawet z gier komputerowych.

Kolejna sprawa - co to ma znaczyć, że ja, jako czytelnik, MUSZĘ i POWINIENEM znać jakieś książki? Jeśli nie interesuje mnie ten nudziarz Paulo Coelho, to mam ślęczeć nad jego wypocinami i żłopać kolejne kawy, byleby dobrnąć do końca? Byleby móc powiedzieć, że ZNAM. Niech mi ktoś wyjaśni, z jakiego powodu mam znać akurat tę książkę, a znajomość innej nie zrobi na nikim wrażenia?
Owszem, są książki, które siłą rzeczy trzeba poznać celem zaliczenia sprawdzianu z polskiego. Ale Jednak powiedzmy sobie szczerze - w szkole są konieczne, gdyż stanowią nośnik dla wiedzy o epokach literackich. I jeszcze szczerzej - ZNAĆ a PRZECZYTAĆ to w tym wypadku często nie jest to samo :P

Zdaję sobie sprawę, że książkowi onaniści zaraz zaczną się nade mną wytrząsać, ale uważam, że czytanie książek to PRZEDE WSZYSTKIM ROZRYWKA. Czytam, bo lubię to robić, bo to akurat sprawia mi przyjemność i nie czuję, by prosta czynność odczytywania tego, co jest napisane na kartce, jakkolwiek mnie nobilitowało. A powiedzenia typu "czytam więc jestem" działają na mnie jak czerwona płachta na byka.

No, wylałem swoje żale. Lepiej mi :D Jeśli ktoś uważa, że nie mam racji i czuje się na siłach mnie przekonać, że się mylę, zapraszam do komentowania postu ;)

A, i nie czuję się "niestatystycznym" Polakiem. Za to śmiało można ze mną iść do łóżka! :D

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Horrorowa hipsterka (książki Horror Masakry)

Minęły święta, minął nowy rok – to dobry czas, by w końcu napisać coś na Straszniej, zanim zapomnę, o czym były książki, które przeczytałem. Spieszyć się trzeba, bo zbliża się święto trzech króli – melanż mnie biednego zabierze i znów nic tu nie napiszę :P No więc zapoznałem się wreszcie z brzydkimi dziećmi Tomasza MordumX Siwca, zapewne postaci znanej już większości fanów horroru w Polsce. Wpis będzie o kilku tytułach za jednym zamachem, bo raz: że łykałem wszystko ciurkiem (z małą odskocznią w postaci babskiego porno z biedronki), dwa: że chciałbym się wypowiedzieć o książeczkach Horror Masakry ogólnie jako o zjawisku. Najpierw jednak krótko o tych książkach, które przeczytałem.

Liturgia Plugastwa – wspólny zbiór opowiadań Tomasza Siwca i Karoliny Kaczkowskiej. Tytuł interesujący, w połączeniu z okładką robiący nadzieję na niewyobrażalnych rozmiarów rzeźnię. Tymczasem nie jest aż tak krwawo, jak się spodziewałem. Bo i tytułowe plugastwo jest tu realizowane nie tyle za sprawą radosnego gore, co w postaci najciemniejszych i najbardziej cuchnących plam na ludzkiej naturze. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że autorzy założyli sobie, że każde opowiadanie będzie reakcją na jakąś odmianę ludzkiej podłości. Przy każdym tekście dodatkowo kilka słów o inspiracjach itd. Niektórzy potraktują to zapewne jako próbę usprawiedliwienia chorej wyobraźni przez dorobienie tym okropieństwom drugiego dna, ale z pewnością jest to dobry sposób, by za pomocą tak radykalnych środków zwrócić uwagę społeczeństwa na tak istotne sprawy jak pedofilia, znęcanie się nad zwierzętami itd.




Bogini z nożem w dłoni – opowiadanie Marka Grzywacza. Tu muszę przyznać, że trochę się wynudziłem. Miasteczko, którego mieszkańcy są wyznawcami krwawej sekty i dwójka trzeźwo myślących osobników w rolach głównych – czyli w sumie coś, co dobrze znamy z wielu książek i filmów. Dość łagodna jak na HM historyjka, jak dla mnie uboga w interesujące momenty, po prostu minęła się z moim gustem. Za to Grzywacz stworzył bardzo interesującą wizję społeczności ślepo zapatrzonej w Stany Zjednoczone i kompletnie bezrefleksyjnie ją naśladującej. Fajna okładka, wygląda tak... undergroundowo :D Choć tu również, sądząc po tajemniczej okładce i świetnym tytule, spodziewałem się czegoś innego. Czegoś cięższego, trudniej strawnego dla czytelnika.






Robiłem to z żywym trupem
– opowiadanie Karola Mitki. Tytuł już w zasadzie zdradza wszystko. Śmieciowiska dołączonego do jednego z numerów HM! :D Muszę przyznać, że proza pana Mitki, jakkolwiek niebywale oryginalna i pokręcona, dla mnie jest kompletnie niestrawna. Zarówno omawiany tytuł, jak i Śmieciowisko nie wzbudziły we mnie zachwytu ani choćby większego zainteresowania, a tylko wymęczyły mój i tak już nadwyrężony umysł. Chyba nigdy nie przekonam się do bizarro, choć nieraz jeszcze pewnie będę próbował.
Styl, jakim tekst został napisany, oraz kierunek, w którym udała się wyobraźnia autora, z każdą stroną wydawały mi się coraz bardziej znajome. Nazwisko autora też jakby mi się obiło już wcześniej o uszy. W końcu mnie olśniło – przecież to koleś od





11 grzechów głównych – znów zbiorek opowiadań, tym razem Siwiec podzielił się spisem treści z Tomaszem Czarnym. I to jest, w moim odczuciu, najlepsza pozycja z tych czterech tytułów. Megazajebista okładka! Nie, żebym nie doceniał prac Pana Goryla ;) W środku jedenaście opowiadań o różnym natężeniu ekstremalności, ale za to całkiem niezłych. Albo może po prostu do ostatnich kartek byłem pod wpływem pierwszego opowiadania z tego zbioru, które mnie autentycznie zachwyciło ;) Skóra to cios we wszystkie czułe miejsca, jakie posiada moja psychika. Naprawdę świetny tekst. No i ostatni na liście – Cipkoroślina... Kłaniam się w pas Panu Siwcowi za jego cudownie zwichniętą wyobraźnię. Ja bym nigdy chyba nie wymyślił czegoś takiego jak cipka w formie rośliny doniczkowej :D






Oczywiste jest, że przedsięwzięcie takie jak Tomka Siwca doceni 1% społeczeństwa, a pozostałe 99%, ale z pewnością każdy, kto przyłożył do tego rękę, zdawał sobie z tego sprawę. W świetle tych oczywistości zdumiewające jest jednak, że przez dłuższy czas nie było dnia, bym okładek książek z HM nie napotykał gdzieś na facebooku i blogach. Brawa więc za udaną promocję, bo wydaje się, że wiadomość o wydaniu tych pozycji dotarła do stu procent tego jednego procenta, który docenia ;)
Seria HM jest, jak rozumiem, w pewnym sensie wołaniem o miejsce na półkach czytelników dla polskiego horroru ekstremalnego. Moim skromnym zdaniem walkę taką należałoby rozpocząć od podstaw, czyli od horroru w ogóle, a dopiero później ewentualnie skupić się na jego ekstremalnych odmianach... Bo owszem, miłośników grozy w Polsce jest wielu, ale autorów mamy wciąż niewielu.
Wydawnictwa Horror Masakry, choć ich oczywistym zadaniem jest popularyzacja ekstremalnego horroru, wydają się być jednocześnie fetyszem dla koneserów najbardziej radykalnych form wyrazu. Czymś, dzięki czemu ich nabywca będzie mógł poczuć się częścią jakiejś wąskiej grupy osób wtajemniczonych w tę stylistykę. Choć Tomasz pewnie chętnie by mnie za takie słowa rozszarpał, pozwolę sobie to zjawisko nazwać taką horrorową hipsterką (a już na pewno rozszarpie mnie teraz, kiedy dotarło do mnie, że to idealny tytuł dla tego wpisu :P ). To dobrze. Takie „fetysze” często pomagają ludziom o podobnych zainteresowaniach łączyć się w grupy, docierać do siebie nawzajem. Kto wie, może dzięki Siwcowi i jego współpracownikom horror będzie kiedyś łączył ludzi tak, jak dzisiaj łączy ich heavy metal :)
To także cenne przedsięwzięcie z racji tego, że daje autorom szansę na publikację i dotarcie do potencjalnych czytelników. Bo jak na razie nie zanosi się na to, żeby „poważne” wydawnictwa zechciały skalać się czymś tak awangardowym. Aczkolwiek i na to przyjdzie czas – będą błagać o Pana Siwca, Mitkę, Czarnego czy Panią Kaczkowską. W każdym razie życzę im tego gorąco i szczerze ;)
Książki HM to niestety w wielu kwestiach amatorszczyzna i sądzę, że autorzy bez fochów przyznaliby mi rację. Wiele jest jeszcze do zrobienia – zarówno w ogólnej formie wydawanych pozycji, jak i w warsztacie autorów. Ale kto nic nie robi, ten się nie rozwija. I po raz setny już chyba powtórzę na tym blogu – na czymś się trzeba nauczyć. Sto razy bardziej wolę jednak taką Horror Masakrę, niż żadną!


wtorek, 15 grudnia 2015

Nie zabiłem nikogo, zabiłem wszystkich! (Edward Lee - "Sukkub")

Rzadko czytam recenzje książek przed ich poznaniem. O Sukkubie Edwarda Lee czytałem jednak sporo. Wszędzie pojawiały się określenia typu „megaperwersyjna”, „ultrabrutalna” itd., więc napaliłem się jak wikary na ministranta. Jak wrażenia po lekturze? Wiadomo, nie takie bezeceństwa się czytało, ale faktem jest, że w Sukkubie nabierają one mocy dzięki naprawdę wielkiemu talentowi pisarskiemu Lee.

Zarys fabuły nie wymaga wielu zdań. Mamy Ann – prawniczkę z prężnie rozwijającą się karierą i dwóch wariatów uciekających z ośrodka dla czubków. Ann dowiaduje się, że jej ojciec już smyra nóżką kalendarz, więc razem z nastoletnią córką i swoim bojfrendem zapiernicza do rodzinnej wiochy, by nie przegapić zgonu. Tak się składa, że cel wariatów-dezerterów to ta sama miejscowość. No i generalnie cała akcja sprowadza się do tego, że owo miasteczko, do którego wszyscy zmierzają, przygotowuje się na przyjście bogini, która (jak to boginie w horrorach), będzie mordować i dupczyć (kolejność raczej nie gra roli) wszystkich dookoła.

To druga pozycja autorstwa Lee, którą poznałem. Pierwsi byli Ludzie z bagien, których czytało mi się całkiem całkiem, aczkolwiek bez większych zachwytów. Sukkubem natomiast zachwycałem się nieustannie. Jakoś w pierwszej książce nie urzekł mnie warsztat pisarski, czego nie powiem o Sukkubie. Literatura grozy spod znaku flaków i wzwodu raczej przyzwyczaiła mnie do radosnej amatorszczyzny, dlatego w książce Edwarda Lee napotkałem nową jakość. Wzwody i flaki owszem hulają beztrosko po kartkach, jednak nie przeszkodziło to zaistnieniu w powieści cholernie starannie skonstruowanych rysów psychologicznych postaci oraz przekonujących opisów i dialogów. Sukkuba należy podsunąć więc pod nos wszystkim tym, którzy wątpią w walory artystyczne horroru, a stylistyce gore odmawiają ich całkowicie.
Narastająca paranoja zarówno Ann, jak i całego sekciarskiego miasteczka jest opisana mistrzowsko, jednak prawdziwą ozdobą Sukkuba jest wariat Duke. Facet kompletnie pozbawiony jakiejkolwiek empatii i poczucia odpowiedzialności, radośnie mordujący wszystkich, którzy tylko nawiną mu się na cel. Drugi wariat (który, jak się później okazuje, wcale takim szajbusem nie jest), ma z nim nie lada problem. Gdziekolwiek by się nie zatrzymali, facet staje na głowie, by uniknąć zostawiania za sobą krwawych śladów, ale Duke za każdym razem niechcący zostawia po sobie dywan trupów. Czyta się to naprawdę zabawnie. A do tego jeszcze te ich dialogi! (- Kurwa, Duke! - krzyknął przez okno Erik. - Mówiłeś, że tym razem nikogo nie zabijesz! - No i tak było - bronił się Duke. - Nie zabiłem nikogo, zabiłem wszystkich!).

Szkoda, że Edwarda Lee jest na polskim rynku tak mało. Z tego, co się orientuję, z jego pokaźnego dorobku oprócz Ludzi z bagien i Sukkuba mamy jeszcze tylko Golema. Horror zwany ekstremalnym powoli jednak nabiera w naszym kraju rozpędu i fanów, dlatego mam podstawy do nadziei, że ktoś to w końcu odważy się w niego zainwestować. Zwłaszcza, że Lee to naprawdę wysoko postawiona poprzeczka i miła odmiana od „podziemnej” odmiany gore, która właściwie samodzielnie tę stylistykę w naszym kraju podtrzymuje. Mogę się mylić, bo nie jestem żadnym wielkim znawcą, ale jeśli chodzi o makabrę tego kalibru, to w ręce jak dotąd wpadło mi chyba tylko Dominium Bentleya Little'a... A ja bym chciał więcej!

niedziela, 6 grudnia 2015

Ch....a z grzybnią ("Fungus")

Lubisz zupkę grzybową? Pieczarki w śmietanie? Sosik kurkowy? Marynowane opieńki? A może zrobiłeś sobie właśnie kanapkę z pysznym serkiem pleśniowym? Jeśli tak, to nie czytaj tego tekstu. A już na pewno nie czytaj omawianej książki, bo strzelisz takim pawiem, że odwodnisz się w kilka minut. Tym optymistycznym wstępem zapraszam do tego tekstu traktującego o książce Harry'ego Adama Knighta pt. Fungus :>

Po latach eksperymentów ma szanse udać się przedsięwzięcie mające być może uwolnić cały świat
od plagi głodu. Udaje się wyhodować grzyby, które nie dość, że rosną jak szalone, to jeszcze bogate są w proteiny i wszelkie związki chemiczne, które są człowiekowi niezbędne do życia. Zakończyłoby się wszystko to wielkim sukcesem, gdyby nie fakt, że ów grzybek rozrasta się do niebotycznych rozmiarów i zaczyna pożerać wszystko, co organiczne w jego zasięgu. W ciągu kilku dni Londyn zmienia się nie do poznania. Grzyby wszelkich rodzajów przejmują kontrolę nad miastem, a każda ich odmiana dewastuje ekosystem na swój sposób. Ludzie wpadają w panikę, bo grzyby wpieprzają nawet etykiety z butelek. Nawet wojsko jest bezradne, jedyna nadzieja w grupie starannie wyselekcjonowanych wysłanników mających uporać się z epidemią. Wśród nich kluczową rolę odgrywa obecny pisarz, a były biolog, prywatnie były mąż kobitki, która jest odpowiedzialna za tę „ch....ę z grzybnią”.

Pomysł grzybnego gluta opanowujący świat, wchłaniającego ludzi lub doprowadzającego ich do śmierci na coraz to dziwaczniejsze sposoby brzmi jak wyjęty prosto z amerykańskiego kina grozy lat osiemdziesiątych. I tak właśnie jest z tą książką! Kto czytał, niech spóbuje zaprzeczyć, że przeszło mu przez myśl, że jest to idealny materiał na scenariusz filmowy! Nie chodzi tu tylko o potencjalnie filmową fabułę, ale również o sposób, w jaki Knight ją przedstawia. Ja, jako fan horrorów klasy B z lat '80, bawiłem się świetnie.
Jedna jest tylko, moim zdaniem, przeszkoda, by Fungusa przenieść na ekran. Świat opanowany przez wszelkie odmiany grzybów wg Knighta wygląda jak zgliszcza cywilizacji pokryte mięciutkim meszkiem we wszystkich kolorach tęczy. W dzisiejszych czasach, kiedy w holiłudzie głównie chodzi o to, by widzów walić po oczach soczystymi barwami, obrazem ostrym jak brzytwa i trzema, pięcioma, ośmioma wymiarami, przeciętne oczy mogłyby tego nie znieść. Do kina powinno się wpuszczać tylko z zaświadczeniem od lekarza, że nie choruje się na epilepsję :P
Niewątpliwą zaletą powieści jest również to, że pod pretekstem fabuły Knight przemyca ogromną ilość ciekawych informacji na temat biologii grzybów. Podejrzewam, że nikt normalny sam z siebie nie przeczytałby żadnej książki o tej tematyce, tymczasem Fungus mimochodem udowadnia, że jest to rzecz naprawdę interesująca. I przerażająca zarazem. Wyobraźcie sobie tylko, że niemal wszędzie otaczają nas setki tysięcy odmian grzybów, a spora ilość z nich, gdyby były o wiele większe, mogłaby spustoszyć wszystko, co spotkałyby na swojej drodze. I myślcie o tym, czytając Fungusa! Wtedy przekonacie się, że ta książka jest naprawdę przerażająca!

Jeśli chodzi o wady, to, jak dla mnie, są i takie. W zasadzie polegają one na kilku zmarnowanych szansach. Tą najbardziej zmarnowaną jest wątek a'la zombie – ludzi zainfekowanych grzybem. Łażą tam bowiem osobniki, nad którymi grzyby przejęły kontrolę. Są oni jednak traktowani jako tło – bohaterowie rozjeżdżają je samochodami jak jeże na autostradzie... A szkoda, bo w tej scenerii plaga zombiepodobnych jegomościów wyglądałaby całkiem przyjemnie.


Generalnie jednak Fungus to udana rzecz. Polecam zwłaszcza tym, którzy lubią takie apokaliptyczno-katastroficzne klimaty. Nie polecam tym, których sugestywność opisów skłonić może do nerwowego wydłubywania pieczarek z capriciosy.

czwartek, 26 listopada 2015

W czołgu jest diabeł pogrzebany ("Demony Normandii")

Pierwszy raz nad zajrzeniem do tej książki zastanawiałem się, trzymając w ręku to nudno i byle jak wyglądające wydanie Albatrosa. Koniec końców, do kasy poszedłem wtedy jednak z Historią Pana B. Barkera (chyba jednak zadziałała po prostu atrakcyjność okładki). Zaległość nadrobiłem niedawno – Demony Normandii leżą sobie na półce, już przeczytane. I to nie byle jakie, bo z legendarnego Phantom Pressu!

Przyznam szczerze, że zanim przeczytałem Demony Normandii, wiedziałem o czym są zaledwie z
grubsza, dlatego szybciutko ułożyłem sobie w głowie listę oczekiwań. Horror z czołgiem na okładce – fajnie, myślę sobie, na pewno książka będzie o jakichś żołnierzach męczonych w okopach przez jakieś paskudy. Tymczasem mamy tu nudnawą i niezbyt zajmującą historię kartografa, który podczas służbowego wyjazdu do Francji nasłuchał się bajek o diable siedzącym w starym czołgu i upiera się, by owe bajki skonfrontować z rzeczywistością.
Sam pomysł, jakoby w czasie drugiej wojny światowej broń stanowiły piekielne siły na usługach człowieka, jest może i niezbyt poważnie brzmiący, może niezbyt oryginalny, ale moim zdaniem ma wielki potencjał i otwiera drogę do zbudowania naprawdę ciekawej fabuły. Tymczasem wcale tak ciekawie nie jest, co stwierdzać mi przykro, bo to w końcu Masterton!

Podstawowym problemem Demonów jest to, że zupełnie nie czuć w nim horroru. Niby jest wszystko, co być powinno: jest diabeł, jest groźba nadejścia innych demonów, jest duchowny, który wspiera głównego bohatera w walce z piekłem. Cóż jednak z tego, skoro ów diabeł w wyobraźni czytelnika bardziej jawi się jako złośliwy skrzat niż morderczy wysłannik piekieł.


Demony Normandii to moim zdaniem jedna z mniej udanych książek Mastertona. Raczej dla fanów, na pewno nie nadaje się na początek romansu z tym autorem. Ale to jedna z jego pierwszych powieści, więc chyba można potraktować ją ulgowo.