menu2

czwartek, 13 listopada 2014

Epidemia debilizmu ("V/H/S Viral")

V/H/S Viral (2014)


Kyrie elejson, co się w tym filmie wyrabia, to pucha mała. Sama formuła VHS polega na tym, że sekwencje ryjące korę mózgową są raczej niezwiązane ze sobą, stanowiąc fabułki zamknięte w większej opowieści. Jeśli wydaje się Wam, drodzy czytacze bloga, że tym razem jest inaczej, to macie rację. Wydaje Wam się. Osią obrazka jest historia chłopaka i dziewczyny, w której to ona jest gorąca i w ogóle, a on nerd z kamerą. Zaczyna się tak słodko, że kwestie typu "napiszemy tu wspólne wspomnienia", czy "od teraz to będzie nasze miejsce" aktorzy powinni wypowiadać siedząc na kucykach. Jak to jednak bywa, przyszłość nie pykła tak jak powinna. Niedaleko domu bohaterów odbywa się policyjny pościg za furgonetką lodziarza, chłopak wybiega z daczy nagrać wydarzenie i zostać sławnym jutuberem, dziewczyna zostaje w tajemniczy sposób uprowadzona, a każdemu, kto wylazł na asfalt w celu podziwiania, albo dzieje się kuku, albo leci krew z nosa. Chłopak z uporem zbieracza cebuli podąża za pościgiem, oczywiście pedałując. I nie, nie tak jak myślicie zboczki, jedzie rowerem za lodziarzem, policją, kibicami lodziarza, znowu policją, wreszcie innymi rowerzystami. Taki cudaczny peleton, to jednak nie wszystko, bo jak tradycja serii nakazuje, wywijanie szarej masy na lewą stronę dzieje się w "scenkach". Jak macie poręcze przy biurkach, to się łapcie, bo co tu się wyprawia, to lepsze jaja niż odkopana po latach kaseta ze studniówki.

Nie zamierzam opisywać dokładnie każdej, bo mój nie tak bardzo pofałdowany mózg jeszcze trawi to, co oczy zobaczyły. W każdym razie widz ma okazję zobaczyć w pierwszej kolejności perypetie wesołego magika, który znajduje razu pewnego pelerynę, która miała należeć do samego Houdiniego. Bohater oczywiście wygląda w niej jak Bela Lugosi w każdej z dwóch scen „Planu 9 z kosmosu” w których zagrał, zanim zdążył odwalić kitę. Najlepsze, że peleryna owa wymaga naładowania mocy, oczywiście poprzez konsumpcję mięska. Ludzkiego. Fajnie wygląda, jak czarodziejek rzuca płachtę na swoje dziewoje, a ta robi om nom nom. Scena pojedynku niedoszłej ofiary z katem przywodzi na myśl najlepsze tulupy, jakie w zwarciu robili Neo i agent Smith, a posoka wręcz eksploduje na prawo i lewo. Jest też fragment, gdy spalona w koksowniku peleryna wraca magicznie do szafy owej cudownie uratowanej panienki. Jak w tym kawale o Australijczyku, który miał nowy bumerang, ale rozpaczał, bo nie mógł wyrzucić starego.

Bohatera drugiej „wizualizacji marzeń chorego na trąd przysadki” poznajemy, gdy po hiszpańsku oznajmia swojej hiszpańskiej żonie, że „zara kończy robotę” w swojej hiszpańskiej piwnicy i wraca do sypialni. Chciałem na początku nazwać faceta Carlos, bo w końcu Iberyjczyk, ale po jakiś sześciu minutach sam przedstawia się jako Alfonso. A więc koleś stawia po ścianą coś, co wygląda jak wyrwane z zawiasami futryny od szafy wnękowej, tyle że obłożne PRL-owskim lastryko. Po kilku sztuczkach z prądem w owych drzwiach opada coś na kształt antywłamaniowej kurtyny. Alfonso staje za kamerą, kurtyna unosi się i w drzwiach widzimy... Alfonso, który stoi za kamerą! Geniusz, lustro wynalazł. Oczywiście nie do końca, to tak naprawdę to Alfonso II (ew. możemy nazywać ich Alfonso Plus i Alfonso Minus). Generalnie świat po drugiej stronie to lustrzane odbicie naszego bla bla, nuda. By Was, czytacze, zaciekawić, powiem tylko, że bohaterowie na 15 minut zamieniają się domami, a w tym czasie dochodzi do takich hokus pokus, że Alfonsu (?) I i jego żonie Marcie I zostają pod twarze podsunięte męskie pęta, które wyglądają jak pierwsze stadia mutacji piesków z „The Thing” Carpentera. „Dziwny jest ten świat” jako śpiewał Czesław, a wtórował mu Magik słowami „Dodać i odjąć to jedyne co widzę”. Wiem, nie było tak.

By nie zanudzać Was do reszty, powiem, że seans oferuje jeszcze ponadto wycieczkę grupki skaterów z EL EJ do Meksyku, w trakcie której walczą oni z kolejnymi zastępami Santa Muerte za pomocą deskorolek, maczet, Glocka i petard. Oczywiście jak nie leją deskami po ryjach, to jeżdżą na nich między szkieletami, które radośnie pokazują im faki! Jest nawet czaszka, która po oddzieleniu od części szyjnej ludzkiego kręgów słupa kłapie zębami na bohaterów, jakby życząc im miłego dnia. Skojarzenia z Morte'm z Tormenta jak najbardziej na miejscu.

Wisienką na szczycie lodów jest krótka sekwencja masakry, jaką meksykański pendejo, wyglądający jak Ice Cube w „Piątku”, urządza na barbeque. A samochód lodziarza okazał się nie samochodem lodziarza, o!



Wypadałoby jakoś podsumować kilka poprzednich zdań, ale sensownie nie umiem. W pokoju scenarzystów musiało się dziać tak, że kolumbijski katar wypada przy tym, przepraszam za dobór słów, blado, by nie powiedzieć biało. Biorąc pod uwagę znaczenie podtytułu (nie googlujcie, viral znaczy wirusowy, sprawdziłem) oraz fakt, że w części „głównej” pokazane jest stopniowe rozchodzenie się epidemii debilizmu, śmiało mogę powiedzieć, że nie mam pojęcia o co chodzi. Ale nie przeszkadza mi to w ogóle, film trwa tylko 80 minut, więc nie żałuję. Z jednego tylko jestem niezadowolony, bo po drodze filmowcy zgubili gdzieś konwencję poprzednich części. Tak, to nadal kochane przez Morydza found footage, jednak w kilku scenach kamerę jawnie trzyma niktniewiekto. Nie wiem, czy tak miało być, czy nie, w każdym razie w tej części autorzy nawet nie próbowali zachować pozorów. No i nie ma cycków.



W mojej skali na gwizdki, na sześć możliwych dałbym trzy, w porywach do trzech i pół.



PS. A wiecie, że w tym filmie jest zeppelin, na którego boku wdzięcznie błyszczy odwrócony krzyż zrobiony z pastelowych neonów, jakby prosto wziętych z „Policjantów z Miami”? Jest.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz