menu2

piątek, 5 grudnia 2014

Flaki w tropikach to jest to! (Dead Island)


Nie jestem regularnym graczem, jeśli już gram, to na ogół w coś z puli moich ulubionych gier (na ogół dość wiekowych), które przeszedłem już po kilkanaście razy. Czasem jednak sięgnę po coś innego. W tym wypadku sięgnąłem po Dead Island i… ja pierniczę, ale czad! :D

Nie znam się na grach komputerowych, dlatego nie będę się tu próbował wymądrzać w kwestii
grafiki, sztucznej inteligencji oponentów i innych pierdol dla nołlajfów. Zachęcę do tej gry tak, jak umiem.

Tropikalny kurort opanowany zostaje przez wirus, wskutek którego ludzie zmieniają się w żywe trupy. Jest jednak kilku ważniaków, których ta cholera się nie ima i jednym z nich będziemy sprzątać ten bajzel. Choć może „sprzątać” to nie najtrafniejsze określenie… No, w każdym razie eliminujemy napotykane zombie w sposób okrutny.
Każda z oferowanych graczowi postaci teoretycznie ma jakieś „bardziej” – potrafi lepiej przyrżnąć obuchem, strzelać z broni palnej, machać ostrymi rzeczami itd. Podczas gdy jednak nie odczułem większej różnicy pomiędzy nimi.
Oczywiście fabuła – jak to na ogół w tego typu grach bywa – fabuła jest tylko pretekstem do wykonywania zadań w stylu przynieś-włącz-znajdź-zabij. Czego jednak chcieć więcej? Mnie osobiście rozrywanie zombiaków na strzępy w zupełności wystarczy, bym się dobrze bawił.

Dead Island stoi trochę w opozycji do utartych schematów horroru. Grozę kojarzymy raczej z zaciemnionymi, ponurymi miejscami – ma być tak mrocznie, jak to tylko możliwe, a najlepiej, to żeby akcja miała miejsce w samej dupie szatana. Tu jednak mamy pełne kolorów, malownicze lokacje. Woda, plaża, domki letniskowe, hotel… Wszystko to jednak pogrążone w chaosie, opuszczone, zdewastowane. Tak naprawdę to właśnie ta pustka w miejscu, które przecież powinno tętnić życiem, jest głównym czynnikiem budującym przerażający klimat.
Czynnikiem kolejnym – przynajmniej dla mnie – jest oprawa dźwiękowa. Zombie pojawiają się często znienacka, zachodzą nas od tyłu, szarżują na oślep, rycząc przy tym tak, że skóra cierpnie i włosy stają dęba. Chyba jeszcze nigdy nie słyszałem tak przekonujących jęków, ryków i wrzasków.

Nie wiem, na ile pomysł z konstruowaniem specjalnych broni ze znalezionych przedmiotów jest nowatorski (prawdopodobnie wcale nie jest, ale ja zatrzymałem się na Diablo 2 i dla mnie takie rzeczy to nowość), ale urzekł mnie niesamowicie. Dysponując odpowiednim przepisem i przedmiotami, możemy skonstruować sobie broń z piły tarczowej albo maczetę rażącą prądem. Genialna sprawa, jak dla mnie.
Kolejną rzeczą, która wzbudziła mój zachwyt i mile połechtała mój ukryty zmysł mordercy, jest wygląd zarażonych. Na postać zombie składa się tu kilka nałożonych na siebie warstw, dzięki czemu kiedy rozkosznie masakrujemy zombiaka, jego skóra, mięśnie i kości hulają wokół zupełnie niezależnie od siebie. Może i jestem nienormalny (tak jakbyście Wy byli lepsi ;] ), odnajdując w tym przyjemność, ale flaki w tropikach to jest to! :D
Ostatnim, co dało mi mega przyjemność jest obecność specjalnego typu przeciwnika nazwanego Taranem. Wielkie, wściekłe, szarżujące na nas bydle w kaftanie bezpieczeństwa. Cholernie ciężki przeciwnik, przed którego atakiem bardzo trudno się ochronić. Ale spróbujcie ubić tego sukinsyna – satysfakcja i ulga jak po wyjściu z egzaminu bez dwói w indeksie ;)

Gra jest dość długa, jednak mnie osobiście nie znużyła ani przez sekundę. Mamy jeszcze Dead Island Riptide, gdyby komuś było mało. Nie wiem, co to ma właściwie być – dodatek czy autonomiczna kolejna część gdy – bo jest to niemal identyczny twór pod względem ogólnej konstrukcji. Różni się oczywiście fabułą, jednak żadnych istotnych zmian w rozgrywce chyba nie wprowadzono. No, może jedną zauważyłem: o ile pamiętam, w Riptide zombie specjalne nazywane Rzeźnikiem dysponowało jakimś czary-mary, które wywoływało zawroty głowy. W pierwotnej odsłonie Dead Island tego chyba nie robiło. Riptide przeważa też nad „częścią pierwszą” pod względem walki z końcowym bossem. Tak mi się złożyło, że w Riptide grałem najpierw i podczas ostatecznego starcie mocno się spociłem. W „jedynce” natomiast spadło na mnie rozczarowanie pod tytułem „jak to?...to już?”.

Z całą pewnością Dead Island dołączy do grupy moich ulubionych gier i wrócę do niej niejednokrotnie. Zostanie mi po niej również sentyment spowodowany faktem, że to dzięki temu tytułowi nabrałem przekonania do postaci zombie, której dotychczas w horrorze nie znosiłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz