menu2

środa, 18 września 2013

War, war never changes...



Taka mała niespodzianka następuje, że od teraz jest nas dwóch. Cieszmy się i radujmy albowiem dołącza do mnie mój najlepszy kumpel, również fan horroru i od teraz będziemy wymądrzać się we dwóch i dwa razy bardziej. Witam Fiteła!
Morydz



          I tu się droga dziatwo mylisz, bo wojna zmienia się w zastraszającym tempie. Kolejną jej odsłonę można zobaczyć w filmie The World War Z, hamerykańskiej superprodukcji roku bieżącego, w której ludzkość staje w obliczu zagłady wywołanej pandemią zombie. Znają? Znają, chociażby od czasów Nocy żywych trupów mistrza Romero, jednak dzisiejsza koniunktura pokazuje, że rynek nadal nie jest podobnymi tematami nasycony, więc ta daaaaaaaa. Mamy kolejny obrazek.

             Tym, co wyróżnia Wojnę Z od reszty filmów o zombiakach, jest jej rozmach. Świetne The Walking Dead dzieje się raczej w skali mikro, Z to natomiast typowy przykład kina rodem z Hollywood, gdzie bum jest duże, efekty gęsto stosowane, a całość epicka.


           WWZ odstaje od innych filmów o żywych trupach również poprzez pewną dozę, momentami raczej niezaplanowanego, humoru. Ewentualnie fragmenty te można nazwać typowymi amerykanizmami. Chociażby scena, w której Brad Pitt szykuje się do wyprowadzenia swojej rodziny na dach budynku, aby tam poddać się ewakuacji, gdy owija swoje przedramię gazetą i taśmą klejącą. Tak opancerzony Zawisza Czarny wyrusza siać popłoch w szeregach truposzy.  Mocarnie sroga jest też postać młodego (to chyba nowy trend w kinie rodem z ułesa, że tam posiadacze tytułu doktora mają co najwyżej 24 lata) naukowca, superwirusologa z superuniwerku, który ma ciekawą teorię (i piszę to bez sarkazmu) na temat pochodzenia wirusa. Cóż z tego, skoro ów młodzian podczas pierwszego ataku zombie, którego jest świadkiem, ginie strzelając sam sobie w brzuch, bo się wywalił na rampie załadunkowej samolotu. No zdarza się. Z typowych amerykańskich zagrań zauważyłem też nachalną dozę poprawności politycznej w osobach meksykańskiej rodziny, za progiem której schronienie znajduje Brad Pitt i jego familija. Oczywiście jedyną osobą z którą możliwa jest komunikacja jest syn, bo mame i tate nie mówią po anglosasku. Dodatkowo ojciec, jak to meksykanin, jest zarośnięty jak siewnik w pokrzywach, a w zaroście owym główną rolę grają sumiaste wąsy. Dobrze, że nie miał na sobie sombrero.
            Ogólnie, podobnie jak Morydz, nie jestem ortodoksem i dopuszczam w horrorach uproszczenia, które nieraz przeczą logice, prawom fizyki, Biblii, Koranowi oraz Pani Domu. Jednak to co scenarzyści zrobili z postacią Pitt’a, to już dla mnie lekka przeginka. Gość ma niesamowitego wręcz pecha, dodatkowo ściąga na najbliższe otoczenie problemy wielkie jak ego Magdy Gessler. Facet chce zawieźć córki do szkoły – bach, zombiaki atakują cały świat. Przylatuje do bazy w Korei Południowej, w której przez dłuższy czas z powodzeniem bronił się oddział amerykańskich żołnierzy – bum, wojacy zostają zdziesiątkowani, a Pitt oraz pilot jako jedyni uchodzą z życiem. Otoczona murem Jerozolima doskonale prosperuje w dwa tygodnie po wybuchu epidemii – sru, pojawia się Brad, a miasto pada w sposób przespektakularny. Z Jerozolimą w tym filmie wiążą się też dwa grube lole – miasto zostało otoczone murem, bo jeden z włodarzy dostał na maila ostrzeżenie o zombie(!) oraz truposze dostają się do środka zwabione śpiewami wesołych Żydków, którzy, w radości z faktu znalezienia schronienia za murem, wyciągają boomboxa i śpiewają do mikrofonu. Fcuk logic. Wreszcie samolot, którym bohaterowi udaje się uciec z miasta Dawida (żeby było ciekawiej, lini Belarus Airlanes), zabiera na pokład jedną, ale wyrośniętą sztukę żywego trupa, który przezornie zabunkrował się w schowku na szczotki, a pewna blond włosa stewardessa jeszcze przezorniej go stamtąd wypuściła. O tym, że w laboratorium, do którego Zawisza Brad trafia po katastrofie lotniczej, potrzebne do walki z zarazą patogeny znajdują się w drugim, opanowanym przez zombie, skrzydle nawet wspominał nie będą. O, wspomniałem.
            Ostatnią rzeczą na którą zwróciłem uwagę, a która wywołała niemałe zaskoczenie, jest absolutny brak gore. Zombiaki co prawda skaczą na ludzi w celu wiadomym, jednak widz nie zostaje uraczony żadnymi szczegółami. To samo w drugą stronę – masakrowane przez żołnierzy trupy padają pokotem, jednak ich główki nie wybuchają a kończyny nie odpadają. Nawet, gdy Pitt Czarny odcina żołnierce pogryzioną rękę, kamera pokazuje pełną bólu twarz kobiety, nie sam „zabieg”. Na temat takiego stanu rzeczy mam trzy tezy: albo film celowo pozbawiono co bardziej mięsnych ujęć, wszak superprodukcja z założenia jest skierowana do szerszego grona odbiorców. Albo jest to celowy scenarzystów, którzy tym sposobem dają prztyczka w nos tym, którzy po filmie o zombie spodziewali się głównie masakry. Ewentualnie jest to ukłon w stronę starych horrorów, w których wszystko było umowniejsze, a wyobraźnia widza musiała pracować.
            Żeby nie było, film mi się podobał i mogę go śmiało polecić. W swojej skali oceniania na gwizdki (od jednego do sześciu, gdzie sześć oznacza arcydzieło), daję trzy, a nawet trzy i pół gwizdka. Te pół za koncepcję walki z zombiakami, jaką proponują scenarzyści World War Z.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz