menu2

czwartek, 29 maja 2014

Potwór Frankensteina walczy z okrutnymi siłami ciemności ("Ja, Frankenstein")

Nie potrafię określić, czego spodziewałem się, zasiadając do oglądania Ja, Frankenstein (2014), ale z pewnością nie zobaczyłem tego, czego się spodziewałem. Właściwie to już okładka powinna mnie ostrzec i dać jakiś ogląd na ten film, ale... zanim obejrzałem film, nawet się jej nie przyjrzałem. Błąd!

Potwór Frankensteina w akcie zemsty na swoim protoplastusiu morduje jego żonę i daje nogę. Frankenstein goni go ile może, ale kontynuując pościg, trafia na mocno niesprzyjające warunki atmosferyczne i zamarza. Następnie widzimy Potwora nad grobem Frankensteina...

i wtedy się zaczyna...

Potwora napadają demony z piekła rodem, a te z kolei zostają napadnięte przez członków Zakonu Gargulców, czyli ważniaków w imię boga i aniołów broniących świat przed demonami. Potem rozpierducha się kończy, a Gargulce zabierają Potwora do swojej siedziby z nadzieją, że się do nich przyłączy i w imię krzyża pańskiego będzie łoił biesy żelaznymi, poświęconymi pałami. Potwór nie chce i ucieka w świat. Błądzi po odludziach dość długo, bo kiedy wraca do cywilizacji, po ulicach jeżdżą już samochody i dzwonią komórki. Minęło dwieście lat, ale Gargulce nadal naparzają się z demonami, a Potwór oczywiście znajduje się w samym środku konfliktu.
Spokojnie, dalej nie opowiadam i nie spoileruję. Końcówki nawet nie znam, bo usnąłem.

Tu nasuwa się pytanie: CO ZA IDIOTA WYMYŚLIŁ TAK GŁUPIĄ FABUŁĘ?!

Chcieli zrobić film o wiecznej walce dobra ze złem? Ok, pomysł równie dobry, co oklepany, ale po jaką cholerę angażować w to tak zasłużoną dla horroru postać, jak Potwór Frankensteina?
Oryginalna historia o doktorze Frankensteinie jako horror była doskonała właśnie dlatego, bo nosiła znamiona prawdopodobieństwa. Przestrzegała przed zgubnym skutkiem postępu nauki i kierowania jej ku rejonom, w które człowiek nie powinien się zapuszczać. W filmie Ja, Frankenstein natomiast zostało zbezczeszczone wszystko to, co czyniło powieść Marry Shelley ikoną horroru. Potwór, nie dość, że wygląda jak brudny glina z amerykańskich filmów akcji, to jeszcze gada (mało powiedziane, że gada – wymądrza się), fika koziołki i ugania się za jakimś diabelskim pomiotem. Do innego wizerunku Potwora przywykliśmy i z pewnością każdy wolałby zobaczyć go jako wielką, tępą pokrakę. Klasyczna postać została wywrócona bebechami na wierzch i do góry kołami niczym wampiry w Zmierzchu. A wszystko to podane w otoczce typowej dla holiłudu. Generalnie taki Constantine połączony z Matrixem. Wiadomo, że z takiego mariażu nie urodzi się nic zdrowego.
To, co niemiłosiernie mnie irytowało, to wszystkie te beznadziejnie pompatyczne dialogi w stylu „musisz stanąć u naszego boku i walczyć z okrutnymi siłami ciemności”. Jeszcze tylko brakowało tego, by szef demonów (nie pamiętam, jak się nazywał) co chwila obwieszczał wszem i wobec, że jest o krok od przejęcia władzy nad światem, po czym wybuchał szaleńczym, złowieszczym śmiechem.

Ja, Frankenstein jest beznadziejnym filmem z beznadziejnym pomysłem i beznadziejną realizacją. Moja daleko posunięta tolerancja dla tandety niestety odmówiła poszerzenia granic.
Na koniec retorycznie rzucam jeszcze jedno pytanie: dlaczego, do cholery, Ja, Frankenstein, skoro Victor Frankenstein pojawia się na ekranie na kilka minut, i tylko po to, żebyśmy zobaczyli, jak pada trupem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz