menu2

wtorek, 10 grudnia 2013

Inny rodzaj odwagi

Dawno mnie nie było. W pracy mam czytania i pisania tyle, że kiedy wracam do domu, te czynności są ostatnimi, na które miałbym ochotę. No, ale w końcu udało mi się coś przeczytać. Wpis na temat Wendigo Mastertona dzisiaj nastąpi i będzie dość chaotyczny, coś mi się tak wydaje.

Rzecz jest o babeczce, która po rozstaniu z mężem samotnie wychowuje dwójkę dzieciaków. Pewnego dnia pada ofiarą tak zwanego wjazdu na chatę zorganizowanego przez przedstawicieli organizacji zajmującej się paleniem żywcem kobiet, na które naskarżyli im niedocenieni mężowie. Cudem uchodzi z życiem, ale napastnicy zabierają jej dzieci. Lily bierze się za szukanie potomków i jakoś tak się składa, że decyduje się skorzystać z pomocy indiańskiego szamana, który na potrzeby poszukiwań przywołuje monstrum znane z tego, że zesra się, a nie da się i dopnie swego, po drodze rozrywając paru ludzi na strzępy. Sytuacja się komplikuje, kiedy okazuje się, że Wendigo pracuje nieco innymi metodami, niżby Lily sobie życzyła a szaman nie odwoła maszkary dopóki dziewczyna nie wywiąże się z niemożliwej do spełnienia obietnicy. Tak to wygląda z grubsza i wydaje mi się, że Masterton całkiem pomysłowo tę fabułę rozegrał.

Horror tu owszem jest, i to dużo. Tak, jak wspomniałem, nasz rezolutny Wendigo hasa od ofiary do ofiary i każdą z nich rozwleka w promieniu kilku kilometrów. Nie to jednak wydaj się być w książce najważniejsze. Mamy tu bowiem solidną dawkę psychologii i dylematów moralnych. W moim odczuciu dylematy te dotyczą nie tylko bohaterów, ale i czytelnika, bo czytając, wciąż zastanawiałem się, jak sam postępowałbym na miejscu Lily. Znajdująca się na każdym kroku pomiędzy młotem a kowadłem kobieta ma lekko mówiąc przerąbane. Pośrednio ma na sumieniu życie osób zamordowanych przez demona, a mimo to nie ma wyjścia, musi dalej brnąć w całą tę historię. Masterton stara się wykreować Lily na kobietę z każdym skierowanym w nią ciosem nabierającą siły – w tej kwestii sugestywnym, acz jak na mój gust trochę zbyt wzniosłym motywem jest manifest determinacji Lily w postaci ogolenia sobie głowy.
Można by powiedzieć, że jest tu mało Mastertona w Mastertonie, bo nie ma tej odwagi w doborze środków wyrazu, co w niektórych powieściach. Fakt, nie ma tu pojawiającego się co trzy kartki seksu, jednak jest inny rodzaj odwagi, i to, moim zdaniem dość dużej. W powieści bowiem jest kilka momentów, gdzie flaki hulają na wszystkie strony świata (cztery), a wszystko dzieje się na oczach niewinnych dzieciaków. Niech mi ktoś powie, że łatwo przyszłoby mu taki stan rzeczy opisać... To duża śmiałość ze strony autora, ale też przejaw świadomości swojego talentu. Nie każdy odważyłby się skonstruować takie sceny i jednocześnie zrobiłby to z należytym wyczuciem.
Standardowo pojawia się motyw krzywdy wyrządzonej Indianom przez Amerykanów, na szumnie zwących się narodem. Masterton często podejmuje ten temat, i zawsze stawia obie strony konfliktu w tym samym, nie do końca jasnym świetle. Bo że Amerykanie są be, to nie ulega wątpliwości, ale że Indianie są cacy – też nie jest takie znowu oczywiste. Czerwonoskórzy są okrutni, jednak Masterton zawsze zgrabnie znajduje im odpowiednio mętne usprawiedliwienie. Bo czy Indianin George jest taki strasznie zły? Oczywiście, że jest, to kawał wyrachowanego sukinsyna, jednak w mniemaniu jego samego jest po prostu konsekwentny. W Wendigo pada odnośnie kwestii Indian jedno zdanie, które szczególnie mnie uderzyło - (...)skoro już raz udało się Mdewekantonów wykiwać w sprawie ziemi, być może uda się znowu.
Ta cienka linia pomiędzy dobrem a złem nakreślona w Wendigo przejawia się nie tylko w kwestii Georga. Równie wyraźnie widać ten problem w postaci samego monstrum. Wendigo teoretycznie nie jest zły, powiedziałbym, że stanowi jakby uosobienie upośledzonego relatywizmu. Trudno obarczyć go winą za rzeź, którą rozpętał – stanowi raczej tylko narzędzie w rękach Georga Żelaznego Piechura, który przecież też nie jest „zły” jedynie z zasady.
W całym tym nawale komplikacji etycznych trochę umknęła mi sama fabuła, co, jak mi się wydaję, zdarzyło się też samemu autorowi. Niby wszystko sprowadza się do jednego wątku, jednak Masterton z równą siłą naciska na kilka wątków. W wyniku tego w połowie książki, skupiony na kwestii wymknięcia się Wendigo spod kontroli, zapomniałem już, że zaczęło się od wybryków jakiejś tam organizacji tatusiów, którym zrobiło się przykro...
Ogólnie rzecz biorąc, książka nie jest zła. Jedynie na tyle, na ile poznałem Mastertona, problemy, których dotyka, wydają mi się nie w jego stylu. No, może nie same problemy, bo kwestię wspomnianego relatywizmu moralnego i krzywd wyrządzonych jednej nacji przez drugą obserwujemy w jego powieściach dość często, ale środki, jakich tym razem użył są na pewno czymś nie tak znowu powszednim. W każdym razie książka godna polecenia, a więc polecam!

1 komentarz:

  1. Hmm.. ostatnią książką Mastertona, jaką czytałam, był "Duch ognia", i też było o paleniu żywcem;) indiański wątek w tym przypadku może być jednak bardziej interesujący:)

    OdpowiedzUsuń