Skończyłem dzisiaj czytać Tengu
Mastertona. Najpierw o wrażeniach, potem o przemyśleniach, do
których natchnęła mnie książka.
Powszechnie się przyjęło, że
najlepszym i najbardziej reprezentatywnym dziełem Mastertona jest
Wyklęty. Owszem, świetna rzecz, ale czy to rzeczywiście szczyt?
Osobiście z większym zachwytem czytałem Tengu właśnie. Pomysł,
jak na mój gust, genialny. Mieszanie fikcji z historią i mitologią
zawsze wychodzi mu świetnie, w końcu to jego znak rozpoznawczy.
Jednak tu, na tyle ile znam jego książki, przeszedł samego siebie.
Jedynie zakończenie nieco mnie rozczarowało, bo czytając,
wymyśliłem sobie inne. Ostatecznie nie mój pomysł nie pokrył się
z tekstem, a szkoda, bo wydaje mi się, że byłby lepszy. Cały czas
miałem bowiem nadzieję na następujący finał: okazuje się, że
wojownicy Tengu sterowani są przez prawdziwego demona, który
zostaje wywleczony na wierzch i to on staje się ostatecznie „bossem”
do rozwalenia. Czy nie lepiej?
Pod koniec książki jest jeden mały
zwrot akcji, który kazał mi zastanowić mi się nad pewną rzeczą.
Mam na myśli moment, w który Pan Esmeralda ma stłuczkę na drodze.
Jedzie sobie facet i ot tak zderza się z innym autem. Zdarzenie tak
powszednie, jak tylko się da. O tę powszedniość wydarzeń właśnie
mi chodzi. Dlaczego oś fabuły w książkach zazwyczaj nie
przewiduje wypadków losowych? Jakoś tak zawsze akcja jest
rozkładana, że powstaje ciasny ciąg przyczynowo-skutkowy. A
przecież o wiele ciekawiej byłoby, gdyby bohaterom zdarzały się
pozbawione istotnej dla fabuły przyczyny a mające bardzo istotny
skutek. Nie czytam zbyt dużo, ale w tej garstce książek, które w
ciągu życia pochłonąłem, takich zabiegów było jak na
lekarstwo. Wydaje mi się, że autor powinien myśleć o takich
rzeczach. Oś głównych wydarzeń to jedno, ale drugie to przecież
zwyczajne, codzienne rzeczy, które powinny przydarzać się
postaciom. Z pewnością byłoby to ze znaczną korzyścią dla
wiarygodności fabuły.
Zaraz ktoś mi powie, że co ja sobie
wyobrażam, że śmiem kwestionować zwyczaje utarte w literaturze
przez wieki, ale pomyślmy tak po prostu, abstrahując od tych
zwyczajów – czy taka mała rewolucja nie wyszłaby na dobre?
Analogicznie rzecz ma się z
zakończeniami. Nudzi mnie schematyczność finałów. Na ogół,
przynajmniej w horrorach, jest to wielkie bum, gwałtowne
rozprawienie się ze złem i parę zdań „na chwałę bohatera”
bądź „żyli długo i szczęśliwie”. A ja nie chcę, by zawsze
żyli szczęśliwie. Chciałbym czasem przeczytać, że największego
kozaka spośród bohaterów po morderczej walce zżera potwór a
reszta kozaków ucieka w popłochu. Brzmi głupio i komicznie, ale to
tylko przykład. Istota rzeczy jest taka, że nie zaszkodziłoby
czasem złe zakończenie. Nie obraziłbym się, gdybym czasem trafił
na takie przewrotne zakończenie.
Zacząłem gadać o Mastertonie i jak
zwykle chyba wpadłem w ciąg... Następnym razem znowu o nim będę
przynudzał. Przepraszam!
zachęcająco brzmi! czytałam kiedyś książkę Mastertona, ale w tym momencie nie potrafię przypomnieć sobie tytułu. Jak miło wiedzieć, że nie jest się jedyną osobą, która nie lubi dobrych i szczęśliwych zakończeń!
OdpowiedzUsuńA
Może pamiętasz chociaż o czym była? Jestem ciekawy, na co trafiłaś.
OdpowiedzUsuńwydaje mi się, że był to zbiór opowiadań "Festiwal strachu", po zachęcającej recenzji myślę, że sięgnę po coś jeszcze jego autorstwa. Póki co zaczytuję się w "Relikwiarzu" Prestona i Childa, oczywiście dopiero po rozpoczęciu lektury zorientowałam się, że była jakaś część pierwsza ;) nic jednak straconego, książka wciągająca od samego początku.
OdpowiedzUsuńPolecam Ci "Manitou". To pierwsza książka Mastertona, świetny obraz tego, czego można się po nim spodziewać w dalszych powieściach. A jeśli lubisz mocne wrażenia, sięgnij po "Czarnego anioła". Pierwszy rozdział miażdży!
OdpowiedzUsuń